Milczenie
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Milczenie

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Kiedy Guliwer z powieści Jonathana Swifta odwiedza Krainę Liliputów, spotyka się z dziwacznym miejscowym sporem: kłótnia o to, z której strony jajka należy zacząć zbijanie skorupki, urasta do rozmiarów dzielącej naród politycznej waśni. Ateista na seansie Milczenia Martina Scorsesego może poczuć się niczym ów XVIII-wieczny brytyjski dżentelmen podczas wizyty w jednej ze zwariowanych krain.

Satyra Swifta – odwiecznym prawem gatunku – chwytała się fantastycznych, komicznie wyolbrzymionych absurdów, by piętnować absurdy jak najbardziej rzeczywiste. Film Scorsesego w żadnym wypadku satyrą nie jest: reżyser z pasją opowiada prawdziwą historię dwóch jezuitów głoszących Słowo Boże w Japonii w XVII w. A jednak wspomniany widz – nazwijmy go „religijnie obojętnym” – z pewnością odczuje kosmiczny absurd sytuacji: oto jedna strona zapamiętale przekonuje drugą, że to jej bóg jest lepszy, druga natomiast polewa gorącą wodą tych, którzy dali się przekonać, aż na powrót zmienią zdanie.

Pozwolę sobie na kalambur: nierówny film Scorsesego jest najciekawszy tam, gdzie reżyser zamiast gorącej kąpieli oczywistości stawia na kubeł zimnej wody. Pierwsza godzina Milczenia sugeruje nudne, jednoznaczne sprawozdanie z chrześcijańskiej martyrologii. Dwaj księża o znanych i lubianych twarzach Andrew Garfielda i Adama Drivera dzielnie dźwigają tu swój krzyż w „orientalnej”, „obcej” Japonii, gdzie deszcz pada bez przerwy, a chrześcijaństwo jest zbrodnią. I gdy już zaczynamy podejrzewać, że Scorsese będzie przez dwie i pół godziny stawiał pomnik, wreszcie pojawiają się rysy. Twórca zadaje pytanie: czy nawet najczystsza, najszczersza wiara może zdegenerować się w „widzenie tunelowe”? Otóż to: opowieść o potędze wiary nie powinna być historią pewności, a raczej – wątpliwości.

Nie chodzi o to, że film religijny to film zły, że „religia to opium dla mas” itd. Raczej o to, że historie kwitną na glebie konfliktów, a te z kolei potrzebują tzw. „komplikacji”. Dlatego podoba mi się ewolucja, jaką przechodzi Milczenie. Po dogmatycznej czerni i bieli otwarcia przychodzą kolejne kolory. Do głosu dochodzą „źli” Japończycy – jak się okazuje – całkiem słusznie obawiający się „miękkiej” kolonizacji ze strony Europejczyków. W toku opowieści zmienia się też sens tytułu; zaczynamy rozumieć go na nowe sposoby. To, co początkowo wyglądało na opowieść o milczeniu chrześcijańskiego Boga, z czasem zamienia się w opowieść o… milczeniu chrześcijanina. To dopiero intrygujący koncept: najwyższym aktem wiary może być akt wyparcia, porzucenia religijnej ornamentyki.

Milczenie ociera się o wielkość, gdy pokazuje religię nie jako monolit, ale przedmiot poddający się interpretacjom. Dla jednego ofiarą będzie nieustanny kołowrót zdrad i próśb o rozgrzeszenie, dla drugiego – apostazja. Dla jednego wiara to kicz religijny: wizje Chrystusa i boski głos w głowie, dla drugiego – śmierć z czystym sumieniem albo asceza. Milczenie traci jednak, gdy w finale Scorsese na powrót porzuca tę wieloznaczność i dopowiada, czego dopowiadać nie trzeba. Jakby zapomniał, że przed chwilą sam postulował milczenie.

Czytaj również:

Lekcje z krańców świata
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści, Sztuka + Opowieści

Lekcje z krańców świata

Mateusz Demski

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

Czytaj dalej