Miłorząb Miłorząb
i
ilustracja: Igor Kubik
Doznania

Miłorząb

Joanna Rudniańska
Czyta się 9 minut

Na zielonym wzgórzu za zardzewiałymi górami rósł tajemniczy Miłorząb, na którego gałęziach była rozpięta sieć snów. Pewnego razu w jego konarach pojawiło się coś niepokojącego…

Na wzgórzu, pod Miłorzębem, stał nauczyciel. Patrzył na dolinę przeciętą rzeką, na ciemnozielone kępy drzew, na rude góry na horyzoncie. Miłorząb chronił go przed słońcem, a ścieżka prowadząca do jego samotni była tak stroma, że nikomu już się nie chciało go odwiedzać. Spojrzał pod światło na sieć snów, rozpiętą na gałęziach Miłorzębu. Krzątały się po niej, jak zwykle, włochate pająki, reperując zerwane węzły. Ale tym razem w sieci było coś jeszcze – mały, szarawy strzępek snu. Nauczyciel przyjrzał się mu, a potem dmuchnął i sen poszybował w górę, pomiędzy miłorzębowymi listkami, które jak małe wachlarzyki rytmicznie i niezmordowanie poruszały upalnym powietrzem. Ten sen nie wróżył nic dobrego.

Dziecko prawie nie sypiało. Ilekroć zasnęło, pod jego powiekami pojawiały się dziwne istoty. Gdy podrosło, pytano je, jaki sen je wciąż budzi, ale dziecko kręciło głową. „Nie, nie wiem, co znaczy sen” – mówiło. To było mądre dziecko. Wiedziało, że sny są niebezpieczne i lepiej się do nich nie przyznawać. Dobrze pamiętało, jak starej kobiecie kazano stanąć na kamieniu, a dookoła ustawiła się cała osada i tak długo śpiewali, ryczeli i tupali, aż wypędzili z kobiety wszystkie sny, a kobieta następnego dnia umarła. Dziecko nie chciało, aby wypędzano z niego sny.

Ostatnio jednak coraz częściej nocną ciszę przerywał jego krzyk, więc niektórzy zaczęli domyślać się prawdy. „Ej, ty, powiedz, co takiego ci się śniło, że tak wrzeszczałeś” – wołały za nim inne dzieciaki. Dziecko wiedziało, że niedługo wszystko się wyda, to tylko kwestia czasu. Wychwytywało zimne, ponure spojrzenia ojca i już nie lgnęło do jego nóg jak przedtem, jak reszta rodzeństwa, a on udawał, że nie zwraca na nie uwagi. Ojciec też nie chciał, aby prawda wyszła na jaw, oznaczałoby to hańbę dla całej rodziny. Nie wiadomo, jak by to się skończyło, gdyby matka nie wpadła na pewien pomysł.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Wiem, gdzie rośnie Miłorząb. Ten prawdziwy, który pierwszy dostał to imię. Na zielonym wzgórzu za zardzewiałymi górami. Kiedyś mieszkał tam nauczyciel. Dawno temu odprowadzono do niego brata mojego dziadka, gdy dziadek i jego brat nie mieli jeszcze imion. Dziadek mówił mi, że jego brat żyje, choć nigdy go już nie zobaczył. Byli braćmi z jednego jaja, więc jeden na pewno by wiedział, gdyby temu drugiemu coś się stało.

Dziecko od razu zrozumiało, co jego matka chce mu przekazać. Chciała go uratować, bez względu na to, co to oznaczało.

– Myślisz, że ten nauczyciel jeszcze żyje? – spytało dziecko.

– Miłorząb na pewno jeszcze tam rośnie. Słyszałam od latających – powiedziała matka.

– Chciałbym tam pójść.

– Dobrze. Pójdziemy razem.

– A moglibyśmy poczekać, aż stanę się mężczyzną albo kobietą i dostanę imię?

– Nie – powiedziała matka. – Wtedy wszyscy dowiedzieliby się, kim jesteś. Lepiej, jak odprowadzimy cię teraz, gdy jeszcze cię nie ma.

Wyruszyli pierwszego dnia jesieni – dziecko i jego rodzice. Najpierw szedł ojciec, za nim dziecko, a na końcu matka. To matka ustaliła ten szyk. Dziecko wiedziało dlaczego. Gdyby szła pierwsza, mogłaby przyjść taka chwila, w której odwróci się do tyłu i nie zobaczy już dziecka, ponieważ leżałoby na dnie przepaści. Szli przez rudopomarańczowe góry, które były puste i strome, a biała ścieżka spływała po zboczu jak nitka śliny.

Potem zeszli w dolinę, tak bardzo zieloną, że aż szmaragdową. Dziecko nie widziało nigdy piękniejszego krajobrazu. Chciało spytać matkę, dlaczego nie mogą zostać tu na zawsze, ale matka cały czas śpiewała, a ojciec jej wtórował. Teraz cała trójka szła obok siebie, po ukwieconym smugu wzdłuż błękitnej rzeki.

Bramy otwarte na piaski
Bramy
otwarte na wygnanie
Klucze
u ludzi z latarni
A
na kamiennym progu gwiazda
Żywcem
wpleciona w koło*.

Dziecko znało te pieśni. Nie rozumiało wielu słów, ale czuło, że te słowa powstrzymują ojca. Gdyby przestał śpiewać i spojrzał na dziecko, nie wiadomo, co by się stało.

Wreszcie zobaczyli zielone wzgórze, a na nim Miłorząb. Matka dała ojcu znak i poszła dalej bez niego, prowadząc dziecko.

Nauczyciel wiedział, że nadchodzą, zanim jeszcze ich ujrzał. Miał zamiar stać tu samotnie do końca życia i rozmyślać. Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek mu przeszkadzał. Zamierzał odmówić. Nawet nie odwrócił się w ich stronę.

– Rebe, niech Miłorząb zawsze osłania twoją głowę od słońca – powiedziała matka.

Umilkła i stała bez ruchu, bardzo długo, tak długo, aż słońce przebyło jedną czwartą swojej dziennej drogi. Dziecko przez ten cały czas też stało nieporuszone. Wreszcie nauczyciel zrozumiał, że ta kobieta nie odejdzie. Zwrócił się więc ku nim. A gdy spojrzał na dziecko, zrozumiał, że przegrał. Dziecko było drobne i pokraczne, ale miało w sobie coś, co jak ość przebiło jego skórę, ciało i żołądek.

– To dziecko śni co noc. Znasz, rebe, jego sny. Są też twoimi snami. Wiem, bo to także moje sny. Te istoty śnią się nie tylko nam, rebe. Jemu również – powiedziała matka dziecka i spojrzała w górę, na Miłorząb, pod którym stali.

A w pajęczej sieci snów, rozpiętej na gałęziach, znowu tkwił szarawy, półprzezroczysty strzęp, tym razem dłuższy i zaróżowiony zachodzącym słońcem.

– Widzisz, rebe? Widzisz ten sen?

Nauczyciel dmuchnął i strzęp powoli poszybował pośród liści, zmienił kolor na amarantowy i zniknął na tle słońca.

Nauczyciel milczał.

– Mój dziadek kochał mnie nad życie – powiedziała matka po dłuższej chwili. – Pamiętam, jak wyglądał. Wyglądasz tak samo, rebe. Kochałam mojego dziadka. Mój dziadek całe życie tęsknił do brata, którego mu zabrano w dzieciństwie. Czuł się tak, jakby krokodyl swoimi wielkimi zębiskami odgryzł mu nogę albo rękę. Tak mi powiedział. Mój dziadek umarł, rebe, a to dziecko jest jego prawnukiem.

Nauczyciel milczał, przyglądając się dziecku. Dziecko podniosło z ziemi listek Miłorzębu i go zjadło. Ten listek był przedzielony pośrodku albo podwojony, jak wszystkie miłorzębowe listki. Słońce nadal zachodziło, osuwało się za horyzont.

Matka też milczała.

W końcu wrzasnęła:

– Rebe, oni zabiją to dziecko! Ciebie też chcieli zabić! Przypomnij sobie! Też byłeś tym dzieckiem! Rebe, powiedz coś!

– Nie krzycz, kobieto! – uciszył ją nauczyciel. – Nic nie rozumiesz. Przecież zgodziłem się. Niech dziecko tu zostanie. Biorę je i od tej chwili należy do tego miejsca. Możesz odejść.

Matka opuściła głowę i nie patrząc na dziecko, powiedziała:

– Niech zawsze Miłorząb osłania wasze głowy.

Po czym odwróciła się i zbiegła w dół tak szybko, jakby bała się, że nauczyciel się rozmyśli i ją przywoła. Była piękna, a jej bieg był pełen gracji i siły. Dziecko patrzyło za nią, aż zniknęła w odmętach pociemniałej, wieczornej zieleni. Skąd znała jego sny? Przecież nigdy nic jej nie powiedziało.

Dziecko nie odzywało się, a nauczyciel nie zwracał na nie uwagi. Gdy świat zagarnęła głęboka czerń, ułożyło się u jego nóg i zasnęło. Nad ranem poderwało się, krzycząc głośno.

Nauczyciel pochylił się i powąchał dziecko. Poczuł strach.

– Obronię cię – powiedział. – Powiedz mi, co widziałeś.

– Rebe, ja nie chcę – chlipało dziecko. – Nie chcę ich widzieć, nie chcę o nich mówić, nie chcę…

– Opowiedz – zażądał nauczyciel. – Pod Miłorzębem nic ci nie grozi.

– Nie mają ogonów. Skrzydeł też nie mają. Mają cienkie i długie nogi, cienkie i długie ręce i bardzo okrągłe głowy. Biegają na nogach, a rękami tylko machają. Wygląda to tak, jakby mieli się poprzewracać, ale się nie przewracają. Są płascy i brzydcy. Każdy ma inną skórę i te skóry odrywają się od nich, jakby to nie była ich skóra. Oni biegną, a my ich gonimy. I tak okropnie kwiczą, a my chcemy ich pożreć, rebe! Chcemy ich pożreć, rebe, a ja się boję, jakbym był nimi!

Dziecko rozpłakało się. Wreszcie przestało płakać i popatrzyło na nauczyciela.

– Znam ten sen – powiedział nauczyciel. – To nie jest twój sen, dziecko. To ich sen. Zbierali się w ciemnych grotach i wspólnie oglądali swoje sny, a ten sen, sen o nas, lubili szczególnie. Uwielbiali nas. Znajdowali nasze kości w ziemi, czyścili je i składali z nich nasze sylwetki. Wciąż sobie o nas opowiadali. Ale ich już nie ma, tylko ich sny pałętają się po świecie.

– Rebe, kim oni byli? Jak się nazywali?

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – powiedział nauczyciel. – To nieudany gatunek. Tak żarłoczny, że gdyby mieli ogony, na pewno by je zjedli. Niszczyli wszystko, co tylko zobaczyli. Spójrz, dziecko, na tę dolinę u naszych stóp, skąpaną w świetle brzasku. Czyż nie jest piękna? Za ich czasów nie rosły tu miłorzęby ani paprocie. Te istoty powyrywały drzewa i pokryły ziemię szarą lawą, żeby nie mogła oddychać i parować. Wszędzie budowały kamienne góry i drążyły w nich groty.

– Rebe, czy oni byli tu naprawdę? A my gdzie wtedy byliśmy?

– Nie słyszałeś, że dawno temu bóg wygnał nas ze świata i przez długi czas byliśmy w przestrzeni? Nie wiedziałeś tego? Nie słuchałeś pieśni?

– Słucham pieśni, rebe. Znam je na pamięć. Ale myślałem, że to tylko piosenki – powiedziało dziecko.

– Też tak kiedyś myślałem – powiedział nauczyciel i wydał z siebie dziwny odgłos, rytmiczne pohukiwanie. – Nie bój się, ja się śmieję. To jedyna dobra rzecz wymyślona przez tamte istoty. Śmiech. Spróbuj.

Dziecko usiłowało się roześmiać, ale tylko zapiszczało.

– Nie chcę się śmiać. Chcę wiedzieć wszystko o tych istotach – powiedziało, a nauczyciel zaśmiał się jeszcze raz.

– Dobrze. Opowiem ci. Gdy bóg nas wygnał, świat opustoszał. Wtedy pojawiły się te nieduże, miękkie istoty z okrągłymi głowami. Rozpleniły się wszędzie i uważały, że dostały od boga świat na własność. A nawet myślały, że są podobne do boga, że bóg zrobił je osobiście na swoje podobieństwo. Głupie, egocentryczne istoty! W czym mogły być podobne do boga?

Dziecko opuściło głowę i patrzyło w ziemię, ale po chwili zapytało bardzo cicho:

– A jak wygląda bóg?

– Bóg! On wcale nie wygląda. Nikt nie może być do niego podobny. A najmniej tamte istoty.

– I co się stało? – spytało dziecko. – Ich też bóg wypędził?

– Nie musiał. Sami wymarli. Mordowali się nawzajem i za­mor­dowali wszystkie inne stworzenia, zostawili tylko te, którymi się żywili. Trzymali je spętane i pożerali. Mieli swoje własne wulkany i swoje własne słońca, wciąż podsycali w nich żar, aż dymy zasnuły wszystko i nie dało się żyć z gorąca. Umarli i zostawili po sobie jałową pustynię, na której nic nie rosło, trujące morza i jeziora, gdzie nie mógł nikt mieszkać. Wtedy bóg naprawił świat i pozwolił nam wrócić. Tak było. I jesteśmy.

Nauczyciel umilkł i dziecko też się nie odzywało.

Minął dzień, zapadła noc i znów o brzasku dziecko obudziło się, ale tym razem nie krzyczało. Spojrzało w górę, na nauczyciela, którego ogromna sylwetka ciemniała na tle różowiejącego nieba.

– Pytaj. Po to tu jesteś – powiedział nauczyciel.

– Dlaczego bóg nas wygnał? – spytało dziecko.

– Tego nikt nie wie. Tylko bóg.

– Czy bóg może nas znowu wygnać?

– Bóg wszystko może – powiedział nauczyciel.

Wyciągnął głowę wysoko i zerwawszy z Miłorzębu kiść malutkich owoców, podał je dziecku.

– Spróbuj – powiedział. – W tych orzeszkach jest pamięć świata.

Będą stały na wzgórzu, pod wielkim miłorzębem i czekały na dzień, stary, olbrzymi, zrogowaciały zauropod i młode z jego rodu, niewiele większe od jego stopy.

A szary strzępek naszego snu, przyniesiony przez wiatr, będzie opadał powoli, aż utkwi w pajęczej sieci połyskującej między gałęziami drzewa.

* Saint-John Perse, Wygnanie, [w:] Wygnanie. Wichry. Amers. Kronika, tłum. Adam Wodnicki (Oficyna Literacka, Kraków 1994).
ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Czytaj również:

Profesor Tutka mówi o malarstwie Profesor Tutka mówi o malarstwie
i
Daniel Mróz – ilustracja z archiwum, nr 761/1959 r
Doznania

Profesor Tutka mówi o malarstwie

Jerzy Szaniawski

Rozmawiano o malarzach. Rejent dowodził, że dopiero po śmierci malarza obrazy jego osiągają wielkie ceny. Doktor dawał przykłady, że i za życia wielu osiąga rozgłos i powodzenie. Przytaczał liczne nazwiska.

Profesor Tutka zgadzał się z doktorem, twierdził jednak, że wielu malarzy przymiera głodem.

Czytaj dalej