Czy jesteśmy jeszcze młodzi? Jak czas wpływa na nasze poczucie tożsamości? Przyjrzyjmy się nieostremu pojęciu, jakim jest młodość. Poszukajmy jego umownych granic. I bez żalu je przekroczmy.
Nie da się zacząć tego tekstu inaczej – mam 37 lat. To dużo czy mało? Odpowiedź będzie zależała od tego, kim jestem i kim mógłbym być. Jako sportowiec byłbym już emerytem, jako polityk – szczególnie w Polsce, gdzie średnia wieku w Sejmie niezmiennie przekracza pięćdziesiątkę – byłbym jeszcze ciągle młody. A jako człowiek? No właśnie…
Pojęcie względne
Zanim zanurzymy się w zawikłane i fascynujące arkana duszy, sięgnijmy po odrobinę równie fascynującej numerologii. Jak długo właściwie jesteśmy młodzi, tak w liczbach? Tego, rzecz jasna, nigdy dokładnie nie wiemy. Przede wszystkim odpowiedź zależy od tego, kogo spytamy. Dla licealisty 60-latek to człowiek niemalże stojący nad grobem. Z kolei 70-latek 40-latka może bez ironii nazwać człowiekiem młodym. Względność niby oczywista, ale jest w niej głęboka prawda o doświadczaniu czasu. W roku 2020 kolejne etapy życia przechodzimy później, niż miało to miejsce 100, 50 czy choćby 20 lat temu. Socjolodzy zbadali to zjawisko na wskroś, zresztą nie potrzeba zaawansowanych badań, żeby je dostrzec. Dzisiaj 40-latek jest w zupełnie innej formie niż był przed półwieczem, kiedy Jerzy Gruza kręcił swój serial o inżynierze Karwowskim. Zmiany te widać na każdym polu – począwszy od rynku pracy przez rynek matrymonialny po średni wiek macierzyństwa, który rośnie z dekady na dekadę.
Nieco mniej oczywisty jest wymiar klasowy: młodość trwa tym dłużej, im wyżej jesteśmy na społecznej drabince. Pieniądze odmładzają. Członkowie klasy wyższej oraz wyższej klasy średniej mogą względnie łatwo wydłużać młodość do czwartej, a nierzadko i piątej dekady życia. Pozostali nie mają już takich możliwości, a kamienie milowe, które wyznaczają przejście z młodości do tego, co po niej, mijają na ogół jeszcze przed trzydziestką. Czym właściwie są te kamienie milowe? To przełomowe momenty w życiu człowieka, takie jak rozpoczęcie pracy zarobkowej w pełnym wymiarze, wyprowadzka od rodziców czy założenie własnej rodziny. Stanowią one namacalny dowód zakończenia pewnego etapu w życiu i rozpoczęcia nowego. Inne kamienie milowe są bardziej ogólnikowe i subiektywne, bo jest przecież coś takiego jak „konfrontacja z realiami”, która dla każdego i każdej będzie czymś innym. Pojawia się ciężar odpowiedzialności, którego w młodości tak bardzo nie czuliśmy. Jest też doświadczenie egzystencjalne, w którym odzywa się nasze wewnętrzne dziecko, mianowicie zrozumienie, że nie ma i już nigdy nie będzie się komu poskarżyć. Jeśli większość opisanych sytuacji jest wam bliska, to wiedzcie, że coś się dzieje. Zresztą chyba wiecie co. Skoro w tym momencie zgodziliśmy się, że młodość pozostała za nami, możemy spokojnie pomówić o kilku sprawach, których nie da się wyrazić liczbami.
Ostrożny optymizm
Przechodząc z młodości do tego, co po niej, pamiętajmy, że minął czas siewu, przygotowań i wzrastania. Nie możemy się już tylko „dobrze zapowiadać”. Nastał czas żniw. Ładnie ujmuje to Jacek Dehnel na początku swojego Dziennika roku chrystusowego. Jeżeli chcemy być w czymś dobrzy, to musimy być dobrzy już teraz i dobrzy po prostu. A zatem nie ma na co czekać. Nikomu nie przyjdzie do głowy, by powiedzieć o nas, że jesteśmy dobrzy „jak na swój wiek”. Ta formułka już nas nie dotyczy i nigdy nie będzie dotyczyć. Razem z nią znika z naszego życia cały szereg wygodnych usprawiedliwień. I nie jest to jedyna narracja, która się wyczerpuje. Niektórych rzeczy nie możemy już robić na serio, ich czas minął bezpowrotnie. Trochę jak z ucieczką z domu. Owszem, można ją podjąć, gdy się ma 13 lat, ale nie, mając ich 23 – wtedy pora, by się co najwyżej wyprowadzić. 17-latek może silnie wierzyć, że czeka go kariera artysty przeklętego i głosić hasła typu: „Żyj mocno, kochaj jeszcze mocniej i umieraj młodo”. Ale w wieku 27 lat? Raczej nie powinien pozostawać w miejscu ze swoimi marzeniami, tylko zrozumieć, że już najwyższy czas, aby zacząć je realizować. Za kolejne 10 lat takie aspiracje będą brzmiały po prostu śmiesznie.
Nie używam tu konkretnej nazwy, nie mówię „wiek średni” ani „dojrzałość”. To celowy zabieg – cała ta zawiła umowność „tego, co po młodości” jest zamierzona. Po pierwsze sowa Minerwy wylatuje przecież po fakcie, a komentować najłatwiej wtedy, kiedy się już wszystko rozstrzygnęło. Dlatego do refleksji podsumowujących „wiek średni” zapraszam do mojego tekstu w numerze jesiennym (dosłownie i w przenośni) w „Przekroju” w roku 2050. Po drugie warto uświadomić sobie, co jeszcze wpływa na nasze wyobrażenie dojrzałości. Lektury szkolne – te z czasów dzieciństwa „sielskiego, anielskiego” – sugerują, że z młodości „górnej i durnej” przechodzimy od razu do „wieku klęski”. Tego typu romantyczna emfaza może sprowadzić nas na niechciane manowce, dlatego lepiej nie odbierać liryku lozańskiego zbyt dosłownie. Między młodością a „wiekiem klęski” jest przecież coś jeszcze. Pojawia się mianowicie miejsce na ostrożny optymizm. Rozczarowanie nie musi przychodzić tak szybko, wyjście poza młodość nie oznacza od razu porażki. Można po prostu zmienić optykę, zweryfikować myślenie o naszej relacji ze światem. Uznanie czegoś za klęskę to dosyć łatwe rozwiązanie, ponieważ polega tylko na negacji. A przecież nasz wpływ na rzeczywistość nie może być tak wielki, jak mogło się nam zdawać w czasach „durnej młodości”.
Całkiem dobra proza
Sięgnę do własnego doświadczenia. Jestem pisarzem i filozofem, wydałem już szereg książek, które spotkały się z pewnym odzewem czy nawet stały się sukcesem – z pewnością nie jest to klęska. A przecież po ukazaniu się żadnej z nich słońce nie wzeszło inaczej, nie zmienił się ruch planet ani los świata. Jest to doświadczenie wszystkich piszących i – szerzej – dotyczy to wszystkich branż świata. Proszę je sobie przetłumaczyć na własny życiorys i na własną drogę zawodową. To właśnie przejście z młodości do tego, co po niej. Zaczynam rozumieć tę kombinację, której młodość zrozumieć nie umie i nie chce. Podbijanie świata, o którym marzyliśmy za młodu (tudzież, jak wolą marzyć niektórzy, zmiana tegoż świata), jest tylko bajką. Nie znaczy to jednak, że ponieśliśmy klęskę. Istnieje inna droga, ta, której nie widać z głębin młodości – zmiana optyki. W życiu udaje się osiągnąć to i owo, ale trzeba się nauczyć doceniać własne dokonania, nawet jeśli mają niewiele wspólnego z buńczucznymi marzeniami młodości. Proza życia może być całkiem dobrą prozą.
Tym miłym akcentem można by zakończyć, ale warto dodać jeszcze jedno. Otóż dobra proza to taka, która jest jakaś i która wie, że jakaś być musi. Porzućmy metaforę i powiedzmy już wprost. Muszę pogodzić się z tym, że życie to marsz po własnej ścieżce, a nie łudzenie się wszystkimi ścieżkami naraz. Owszem, ta ścieżka może piąć się do góry, ciągle mam prawo liczyć na rozwój, może nawet na wzlot, ale nie mogę już liczyć na to, że wszystkie drogi stoją przede mną otworem. Oczywiście wciąż mogę brać się za bary ze światem, lecz nie mogę tego robić na wszystkich arenach jednocześnie. Podkreśla to Leszek Kołakowski w jednym ze swoich „mini wykładów o maxi sprawach”. Być młodym to pławić się w radosnej nieoznaczoności. Być młodym to myśleć, że ciągle można zostać każdym – filozofem, milionerem, artystą, złodziejem. Wychodząc z młodości, wchodzę już w koleiny, dokonuję wyborów i godzę się z tym, że wybory zapadają nade mną. Zdaję sobie sprawę, że jestem na określonej ścieżce, a pozostałe są już dla mnie zamknięte. Innymi słowy: klęska nie musi być moim udziałem, ale skrystalizowanie, ba, pewne zawężenie dokona się zawsze. Jestem tym, kim jestem, i nie będę już tym, kim dotąd nie zostałem. Jeżeli umiem się z tym pogodzić, jeżeli umiem nie widzieć w tym ani porażki, ani rozczarowania, ani zgniłego kompromisu, wtedy właśnie mogę mieć nadzieję na dobrą prozę na nowym etapie życia – tym, który młodością już nie jest.