Są rzeczy, których nie można kupić za pieniądze, choć w obecnych czasach jest ich już niewiele. Dziś prawie wszystko jest na sprzedaż. Oto kilka przykładów:
Cela więzienna o podwyższonym standardzie: 82 dolary za noc. W Santa Ana w Kalifornii oraz w kilku innych miastach więźniowie, którzy nie zostali zaklasyfikowani jako niebezpieczni, mogą za opłatą otrzymać lepsze zakwaterowanie – czystą i cichą celę oddaloną od zajmowanych przez niepłacących skazanych.
Możliwość korzystania podczas jazdy w pojedynkę ze specjalnego pasa jezdni przeznaczonego dla samochodów z więcej niż jedną osobą: 8 dolarów w godzinach szczytu. Minneapolis oraz inne miasta próbują rozładować korki, pozwalając kierowcom jadącym solo korzystać z pasów dla samochodów z pasażerami w zamian za opłaty, których wysokość zależy od natężenia ruchu.
Donoszenie ciąży przez indyjską matkę zastępczą: 6250 dolarów. Zachodnie pary zainteresowane znalezieniem surogatek coraz częściej znajdują je w Indiach, gdzie proceder ten jest legalny, a jego koszt to mniej niż jedna trzecia stawki obowiązującej w Stanach.
Prawo imigracji do Stanów Zjednoczonych: 500 tysięcy dolarów. Obcokrajowcom, którzy zainwestują kwotę 500 tysięcy dolarów oraz utworzą przynajmniej dziesięć miejsc pracy w okolicy dotkniętej dużym bezrobociem, przysługuje zielona karta uprawniająca do stałego pobytu.
Prawo zastrzelenia zagrożonego wyginięciem czarnego nosorożca: 150 tysięcy dolarów. Afryka Południowa od niedawna zezwala ranczerom na sprzedawanie myśliwym prawa do zabicia ograniczonej liczby nosorożców. Celem tego działania ma być zmotywowanie ranczerów do hodowli i ochrony zagrożonych gatunków.
Numer telefonu komórkowego lekarza domowego: 1500 dolarów rocznie. Coraz liczniejsza grupa lekarzy oferuje usługi z zakresu tzw. medycyny concierge zapewniające bezpośredni kontakt telefoniczny oraz możliwość umówienia wizyty domowej w tym samym dniu. Pacjenci zainteresowani taką formą opieki zdrowotnej płacą roczne składki w wysokości od 1,5 do 25 tysięcy dolarów.
Prawo do emisji tony metrycznej dwutlenku węgla do atmosfery: 13 euro (około 18 dolarów). Unia Europejska utworzyła rynek emisji dwutlenku węgla, który umożliwia firmom kupno i sprzedaż praw do zanieczyszczania środowiska.
Przyjęcie dziecka na prestiżowy uniwersytet: mimo że stawki nie są nigdzie publikowane, władze niektórych najlepszych uczelni ujawniły dziennikarzom „The Wall Street Journal”, że przyjmują czasem studentów mniej wybitnych, ale za to pochodzących z zamożnych rodzin, których rodzice są chętni do udzielenia znaczącego wsparcia finansowego uczelni.
Nie każdego stać na te rzeczy. W dzisiejszych czasach jednak jest mnóstwo sposobów zarabiania pieniędzy. Ostatnio pojawiły się nowe możliwości dla potrzebujących dodatkowej gotówki:
Wynajmij przestrzeń reklamową na własnym czole (lub innej części ciała): 777 dolarów. Linie lotnicze Air New Zealand zapłaciły trzydziestu osobom za ogolenie głów i umieszczenie na nich zmywalnego tatuażu ze sloganem: „Potrzebujesz odmiany? Strać głowę dla Nowej Zelandii!”.
Zostań ludzkim królikiem doświadczalnym w ramach testów bezpieczeństwa leków dla firm farmaceutycznych: 7500 dolarów. Stawka może być wyższa bądź niższa, w zależności od stopnia inwazyjności procedur testujących działanie leku oraz związanego z nimi dyskomfortu.
Walcz w Somalii lub Afganistanie dla prywatnej firmy wojskowej: od 250 dolarów za miesiąc do tysiąca dolarów za dzień. Stawka uzależniona jest od kwalifikacji, doświadczenia i narodowości.
Zajmij miejsce w kolejce w siedzibie Kongresu USA dla lobbysty chcącego obserwować przesłuchanie w parlamencie: 15–20 dolarów za godzinę. Lobbyści płacą firmom kolejkowym, które z kolei wynajmują do stania w ogonkach m.in. bezdomnych.
Jeśli jesteś drugoklasistą w słabej szkole w Dallas, przeczytaj książkę: 2 dolary. Dzieciom płaci się za każdą przeczytaną książkę, co ma je zachęcić do czytania.
Jeśli cierpisz na otyłość, schudnij 14 funtów [ok. 6,4 kg] w ciągu czterech miesięcy: 378 dolarów. Firmy sprzedające ubezpieczenia zdrowotne oferują bonusy finansowe za utratę zbędnych kilogramów oraz inne działania prozdrowotne.
Odkup polisę na życie od starszej lub niedołężnej osoby, opłacaj jej roczne składki, dopóki żyje, a gdy umrze, odbierz świadczenie pośmiertne: potencjalnie można zarobić miliony (w zależności od rodzaju polisy). Taka forma „obstawiania” zgonów obcych osób stała się już sektorem rynku wartym 30 miliardów dolarów. Im wcześniej nieznajomy umrze, tym większą kwotę zarobi inwestor.
Żyjemy w czasach, gdy prawie wszystko można kupić lub sprzedać. W ciągu ostatnich trzech dekad rynek i wartość rynkowa zaczęły rządzić naszym życiem. Ten stan nie jest konsekwencją naszego świadomego wyboru, ale raczej czymś, co nas spotkało.
Po zakończeniu zimnej wojny wolny rynek i myślenie rynkowe cieszyły się, ze zrozumiałych względów, ogromnym prestiżem. Żaden inny mechanizm organizacji procesu produkcji i dystrybucji towarów nie sprawdzał się tak dobrze pod względem budowania dostatku i dobrobytu. Jednak podczas gdy rosnąca liczba krajów na całym świecie wdrażała modele gospodarcze oparte na mechanizmach rynkowych, równolegle działo się coś jeszcze. Ekonomia stawała się domeną imperialną. Dziś logika kupna i sprzedaży nie odnosi się już do dóbr materialnych, ale stopniowo zaczyna rządzić całym naszym życiem. Czas zadać sobie pytanie, czy chcemy tak żyć.
Epoka rynkowego triumfalizmu
Lata poprzedzające kryzys finansowy z 2008 r. były czasem beztroskiej wiary w wolny rynek i deregulację – była to epoka rynkowego triumfalizmu. Zaczęła się ona we wczesnych latach 80., gdy Ronald Reagan i Margaret Thatcher ogłaszali, że to właśnie rynek, a nie rząd, jest kluczem do dobrobytu i wolności. To przekonanie panowało jeszcze w latach 90. wraz z prorynkowym liberalizmem Billa Clintona i Tony’ego Blaira, którzy (być może już nieco mniej entuzjastycznie) utrwalali wiarę w rynek jako główne źródło dobra publicznego.
Wiara ta jest dziś podawana w wątpliwość. Era triumfalizmu rynkowego dobiegła końca. Kryzys finansowy nie tylko rzucił cień na zdolności rynku do efektywnego zarządzania ryzykiem, ale także wywołał powszechne poczucie, że rynek oddzielił się od moralności i że trzeba je jakoś na powrót połączyć. Nie wiadomo jednak dokładnie, co to miałoby znaczyć i jak się do tego zabrać.
Niektórzy twierdzą, że za moralną porażką triumfalizmu rynkowego stoi chciwość, która doprowadziła do podejmowania nieodpowiedzialnego ryzyka. Według tego poglądu najlepszym rozwiązaniem byłoby ukrócenie zachłanności i położenie większego nacisku na uczciwość oraz odpowiedzialność wśród bankierów i dyrektorów z Wall Street, a także wdrożenie rozsądnych regulacji, które zapobiegłyby podobnemu kryzysowi w przyszłości.
Jest to jednak, w najlepszym wypadku, diagnoza co najmniej niepełna. O ile nie ulega wątpliwości, że chciwość odegrała sporą rolę w kryzysie finansowym, o tyle jednocześnie chodzi tu jeszcze o coś więcej. Najbardziej brzemienną w skutki zmianą, która dokonała się w ciągu ostatnich trzech dekad, nie był wzrost chciwości, ale raczej ekspansja rynków i wartości rynkowych na sfery życia, w których nie powinno być dla nich miejsca.
Złorzeczenie chciwości nie wystarczy, aby stawić czoło temu zjawisku; powinniśmy raczej przemyśleć rolę, jaką rynek ma odgrywać w naszym społeczeństwie. Potrzebna jest publiczna debata poświęcona pojęciu trzymania rynku w ryzach. Aby ta debata mogła w ogóle się odbyć, musimy przemyśleć kwestie moralnych ograniczeń rynku. Musimy zadać sobie pytanie, czy są takie rzeczy, które nie powinny być do sprzedania za pieniądze.
Jedną z najistotniejszych zmian naszych czasów jest zawłaszczenie przez rynki (i rynkową logikę) pewnych aspektów życia, które tradycyjnie nie podlegały normom rynkowym.
Spójrzmy chociażby na wzrost liczby odpłatnych szkół, szpitali, a nawet prywatnych więzień albo na rozwój „outsourcingu wojennego” polegającego na korzystaniu z usług prywatnych przedsiębiorstw militarnych (w Iraku i Afganistanie ich liczba przekroczyła liczbę żołnierzy amerykańskich sił zbrojnych).
Warto też zwrócić uwagę na stopniowe spychanie publicznych służb mundurowych na drugi plan przez prywatne firmy ochroniarskie, co widoczne jest zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii, gdzie liczba prywatnych ochroniarzy przekracza dwukrotnie liczbę policjantów.
Albo spójrzmy na agresywny marketing leków na receptę prowadzony przez firmy farmaceutyczne w bogatych krajach – po obejrzeniu reklam emitowanych podczas wieczornego bloku informacyjnego w amerykańskiej telewizji można dojść do wniosku, że największym zagrożeniem zdrowotnym współczesnego świata nie jest malaria, ślepota rzeczna czy śpiączka, ale szalejąca epidemia zaburzeń erekcji.
Podobne przykłady można mnożyć: ingerencja komercyjnego rynku reklamowego w publiczne szkolnictwo, sprzedaż praw do nazywania parków i obiektów w przestrzeni publicznej, marketing specjalnie dobranych komórek jajowych i plemników w celu uzyskania „zaprojektowanych dzieci” przez zapłodnienie in vitro, „ciążowy outsourcing” polegający na wynajmowaniu surogatek w krajach rozwijających się, handel (zarówno na poziomie przedsiębiorstwa, jak i całego państwa) prawem do zanieczyszczania środowiska czy też system finansowania kampanii politycznych zezwalający na kupowanie i sprzedawanie głosów wyborczych.
Wkroczenie rynku w sferę zdrowia, edukacji, bezpieczeństwa publicznego i narodowego, systemu sprawiedliwości, ochrony środowiska, rekreacji, prokreacji i innych dóbr wspólnych było nie do pomyślenia jeszcze trzydzieści lat temu. A dziś traktujemy je jak oczywistość.
Wszystko na sprzedaż
Co jest niepokojącego w tym, że zmierzamy w kierunku społeczeństwa, w którym wszystko jest na sprzedaż?
Otóż niepokoić nas powinny dwie sprawy: po pierwsze, chodzi o nierówność, a po drugie, o psucie pewnych wartości. Weźmy nierówność: w społeczeństwie, w którym wszystko jest na sprzedaż, życie uboższych jest cięższe. Im więcej można kupić za pieniądze, tym większe znaczenie ma zamożność (bądź jej brak).
Gdyby przewaga osób zamożnych sprowadzała się do możliwości kupowania jachtów, sportowych samochodów i drogich wakacji, to nierówności w dochodach czy majątkach nie miałyby wielkiego znaczenia. Jeśli jednak za pieniądze można kupić coraz więcej – wpływy polityczne, dobrą opiekę zdrowotną, mieszkanie w bezpiecznej okolicy (a nie w dzielnicy z wysoką przestępczością), dostęp do elitarnych szkół (zamiast tych o niskim poziomie nauczania) – to kwestie różnic majątkowych i dochodowych wysuwają się na pierwszy plan. Gdy wszystko, co dobre, można kupić albo sprzedać, to posiadanie pieniędzy jest rzeczą ważną.
To wyjaśnia, dlaczego ostatnie dekady były wyjątkowo trudne dla rodzin niezamożnych i dla klasy średniej. Oprócz tego, że pogłębiła się przepaść między biednymi i bogatymi, to powszechne utowarowienie w zasadzie wszystkich dóbr wyostrzyło jeszcze nierówności przez zwiększenie roli pieniądza.
Drugi powód, dla którego powinniśmy się zastanowić, zanim wystawimy wszystko na sprzedaż, jest trudniejszy do opisania. Nie chodzi o nierówność i sprawiedliwość, ale o destrukcyjne tendencje samego rynku. Samo wycenianie tego, co w życiu dobre, może to zepsuć. Dzieje się tak dlatego, że rynek nie tylko alokuje towary, lecz także wyraża i promuje pewne postawy wobec towarów podlegających wymianie. Płacenie dzieciom za czytanie książek być może zachęci je do sięgnięcia po kolejne lektury, ale równie dobrze może sprawić, że będą postrzegały czytanie jako uciążliwy obowiązek, a nie źródło wewnętrznej przyjemności. Przetarg na miejsca na pierwszym roku uczelni może zwiększyć jej dochód, ale podkopuje jej wiarygodność i wartość dyplomu. Wynajmowanie zagranicznych najemników do walki w naszych wojnach być może ratuje życie naszym żołnierzom, ale równocześnie wypacza pojęcie obywatelstwa.
Ekonomiści często zakładają, że rynek jest obojętny, że nie wpływa na towary podlegające wymianie. Ale tak nie jest. Rynki zostawiają ślad. Czasem nawet wartości rynkowe wypierają wartości nierynkowe, które zasługują na troskę.
Oczywiście to, które wartości powinny podlegać ochronie i dlaczego, pozostaje kwestią sporną. Zatem aby zadecydować, co powinno być na sprzedaż, a co nie, musimy najpierw ustalić, jakie wartości mają rządzić poszczególnymi sferami życia społecznego i obywatelskiego.
[…] W momencie, gdy podejmujemy decyzję, że pewne dobra mogą być kupowane i sprzedawane, jednocześnie decydujemy (choć nie wprost), że można traktować je jako towary, jako narzędzia, które mogą być wykorzystane użytkowo i służyć do osiągnięcia zysku. Ale przecież w ten sposób nie można określić wartości wszystkich dóbr. Najbardziej oczywistym przykładem jest człowiek. Potworność niewolnictwa polegała właśnie na tym, że traktowano ludzi jak towar, który może być kupiony bądź sprzedany na targu niewolników. Takie podejście nie przypisuje człowiekowi należnej mu wartości, która wynika z bycia osobą zasługującą na szacunek i godność (a nie narzędziem zysku i przedmiotem).
Podobnie jest z innymi dobrami czy praktykami, które cenimy. Nie zgadzamy się na przykład na to, by można było sprzedawać i kupować dzieci. Nawet gdyby kupcy traktowali je dobrze, to sam fakt istnienia rynku handlu dziećmi byłby wyrazem i promocją niewłaściwego sposobu określania ich wartości, co jest nie do przyjęcia. Nie traktujemy dzieci jak dobra konsumpcyjnego, lecz jako istoty, którym należy się miłość i troska. Albo spójrzmy na prawa i obowiązki obywatelskie. Gdy otrzymujemy powołanie na członka ławy przysięgłych, to nie wynajmujemy sobie zastępcy, tak samo jak nie pozwalamy na sprzedaż głosów wyborczych, nawet jeśli znaleźliby się chętni nabywcy. Dlaczego tak jest? Ponieważ uważamy, że obowiązków obywatelskich nie powinno się traktować jak własności prywatnej, lecz raczej postrzegać je jako odpowiedzialność publiczną. Delegowanie ich na zewnątrz umniejsza ich wartość i opacznie je definiuje.
Przykłady te ilustrują szerszą kwestię: kiedy dobre rzeczy w życiu przemieniamy w towar, to ulegają one wypaczeniu, degradacji. Dlatego właśnie decydując, jakie dobra mają podlegać prawom rynku, a od których rynek powinien się trzymać z daleka, musimy zdecydować, jak określać wartość takich dóbr, jak: zdrowie, edukacja, życie rodzinne, przyroda, sztuka, obowiązki obywatelskie itd. To są pytania natury moralnej i politycznej, a nie czysto ekonomicznej. Aby na nie odpowiedzieć, musimy przedyskutować – przypadek po przypadku – kwestie moralnego znaczenia tych dóbr i odpowiedniego sposobu ich wyceny.
To jest właśnie ta debata, której zabrakło w czasach triumfalizmu rynkowego. W efekcie nawet nie zauważyliśmy, jak ze społeczeństwa, które wykorzystuje gospodarkę rynkową, sami bezwolnie staliśmy się rynkowym społeczeństwem.
Różnica polega na tym, że gospodarka rynkowa jest narzędziem – cennym i skutecznym – które służy organizowaniu efektywnej aktywności. Społeczeństwo rynkowe natomiast to społeczeństwo, w którym wartości rynkowe wkraczają w każdą sferę ludzkiej działalności. To taka przestrzeń, w której relacje społeczne kształtowane są według rynkowych wzorców.
We współczesnej polityce bardzo brakuje dyskusji na temat roli i granic rynku. Czy chcemy gospodarki rynkowej czy rynkowego społeczeństwa? Jaką rolę powinien odgrywać rynek w życiu publicznym i w relacjach osobistych? Jak możemy decydować, które dobra powinny być na sprzedaż, a które mają wartość pozarynkową? Gdzie władza pieniądza nie powinna sięgać? […]
Przemyślmy na nowo rolę rynku
Nawet jeśli zgadzacie się ze mną co do tego, że musimy szukać odpowiedzi na te poważne pytania dotyczące moralności rynku, to pewnie wciąż się zastanawiacie, czy dyskurs publiczny jest w stanie sprostać temu zadaniu. To uzasadnione wątpliwości.
Każda próba przemyślenia roli i zasięgu rynków powinna zacząć się od uświadomienia sobie dwóch poważnych przeszkód.
Pierwsza z nich to niesłabnąca siła i prestiż myślenia rynkowego mimo następstw najgorszej od osiemdziesięciu lat klęski rynku. Druga to miałkość naszego dyskursu publicznego. Te dwie kwestie nie są bez związku.
Pierwsza jest frapująca. Kryzys finansowy w 2008 r. był swego czasu postrzegany jako rodzaj kary moralnej za bezkrytyczną fascynację rynkiem widoczną w całym politycznym spektrum na przestrzeni trzech dekad. Doprowadzenie na skraj upadku niegdyś potężnych firm finansowych z Wall Street oraz konieczność masowych subwencji kosztem podatników musiały zmusić do refleksji. Nawet Alan Greenspan, który jeszcze jako przewodniczący Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych był piewcą wiary w triumfalizm rynkowy, przyznał się do „szoku i niedowierzania”, gdy jego ufność w samonaprawę wolnego rynku okazała się błędem. Brytyjski „The Economist”, znany z wygłaszania prorynkowych peanów, umieścił na okładce rozpływający się w kałużę podręcznik do ekonomii opatrzony nagłówkiem „Co poszło nie tak z ekonomią?”.
Epoka triumfalizmu rynków osiągnęła swój niechlubny kres. Teraz powinien nadejść czas moralnych podsumowań i trzeźwych refleksji weryfikujących wiarę w rynek. Ale tak się nie stało.
Spektakularna porażka rynków finansowych w niewielkim stopniu nadwerężyła wiarę w rynek jako taki. W zasadzie kryzys finansowy bardziej zdyskredytował rządy niż banki. W 2011 r. badania wykazały, że amerykańska opinia publiczna ponaddwukrotnie częściej obwiniała za problemy ekonomiczne kraju rząd niż instytucje finansowe Wall Street.
Recesja pogrążyła Stany Zjednoczone i dużą część światowej gospodarki w najgorszym impasie od czasów wielkiego kryzysu i pozbawiła miliony ludzi pracy. Nie sprowokowała jednak fundamentalnej refleksji nad rynkami. Zamiast tego najbardziej widoczną konsekwencją polityczną było wzmożone poparcie dla populistycznego ruchu Tea Party, którego wrogość wobec rządu przy jednoczesnej akceptacji wolnego rynku wprawiłaby w zakłopotanie nawet Ronalda Reagana. Jesienią 2011 r. ruch Occupy Wall Street rozpoczął protesty w wielu miastach w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. Ich przedmiotem były wielkie banki i władza korporacji oraz rosnące nierówności w dochodach i majątkach. Mimo różnic ideologicznych aktywiści zarówno Tea Party, jak i ruchu Occupy Wall Street dali wyraz populistycznemu oburzeniu z powodu pomocy finansowej państw dla banków.
Mimo tych głosów sprzeciwu w naszej polityce wciąż brakuje poważnej debaty na temat roli i zasięgu rynków. Demokraci jak zawsze kłócą się z republikanami o podatki, wydatki i deficyt budżetowy; tyle że z większą zawziętością i mniejszą otwartością na perswazje czy sugestie. Rozczarowanie polityką pogłębiło się wraz z rosnącą frustracją systemem politycznym, który okazał się niezdolny do działania na rzecz dobra wspólnego ani do zajęcia się kwestiami, które są najbardziej palące.
Opłakany stan dyskursu publicznego jest drugą przeszkodą w debacie nad moralnymi ograniczeniami rynku. W czasach, gdy dyskurs polityczny polega głównie na pyskówkach w telewizji kablowej, tendencyjnym sączeniu jadu w programach radiowych, ideologicznym obrzucaniu się błotem w Kongresie, trudno sobie wyobrazić rozsądną dyskusję polityczną na temat tak kontrowersyjnych kwestii moralnych, jak właściwe określenie wartości prokreacji, dzieci, edukacji, zdrowia, środowiska, obywatelstwa oraz innych. Sądzę jednak, że taka debata nie tylko jest możliwa, ale również ożywiłaby nasze życie publiczne.
Niektórzy co prawda twierdzą, że w dzisiejszej kłótliwej polityce istnieje nadmiar argumentów moralnych: zbyt wiele osób wierzy zbyt głęboko i zbyt natarczywie we własne przekonania i chce je narzucać wszystkim innym. Jest to jednak opaczna interpretacja tego problemu – tak naprawdę chodzi o to, że w naszej polityce argumentów moralnych prawie nie uświadczysz. Polityka jest gorączkowa, bo jest pusta, pozbawiona treści moralnej i duchowej. Nie radzi sobie z wielkimi pytaniami, które są ważne dla ludzi.
Moralna pustota współczesnej polityki ma kilka przyczyn. Jedną z nich jest próba wykluczenia pojęcia dobrego życia z publicznego dyskursu. W obawie przed byciem posądzonym o sekciarstwo często oczekujemy, że osoby wchodzące w sferę publiczną pozostawią na boku swoje przekonania moralne i duchowe. Jednak mimo dobrych intencji to właśnie taka niechęć do znalezienia w polityce miejsca dla dyskusji dotyczących pojęcia dobrego życia najpierw utorowała drogę triumfalizmowi rynku, a teraz wspiera niesłabnące panowanie myślenia rynkowego.
Myślenie rynkowe na swój sposób odziera też życie publiczne z debaty moralnej. Pociągające w rynku jest to, że nie wydaje on sądów na temat preferencji, które zaspokaja. Nie pyta, czy jakieś sposoby wyceny dóbr są lepsze czy bardziej wartościowe od innych. Jeśli ktoś chce zapłacić za seks albo za nerkę, a inna dorosła osoba z własnej woli jest gotowa je sprzedać, to jedynym pytaniem, które zadaje ekonomista, jest: „za ile?”. Rynek nie grozi palcem. Nie robi różnicy między preferencjami szlachetnymi i niskimi. Każda ze stron transakcji sama decyduje, jaką wartość przypisuje temu, co podlega wymianie.
Taka nieosądzająca postawa wobec wartości znajduje się w samym centrum myślenia rynkowego i tłumaczy w dużym stopniu jego atrakcyjność. Jednak nasz opór przed angażowaniem się w spory moralne i duchowe, wraz z naszą przychylnością wobec rynku, wiele kosztuje: pozbawił on dyskurs publiczny moralności i energii obywatelskiej, przyczyniając się do rozwoju technokratycznego i zarządczego podejścia do polityki, które dziś widać w wielu społeczeństwach.
Dzięki debacie na temat moralnych granic rynku moglibyśmy jako społeczeństwo decydować, w których sytuacjach rynek służy dobru wspólnemu, a w których nie powinno być dla niego miejsca. Ożywiłoby to także naszą politykę przez wprowadzenie do sfery publicznej konkurencyjnych pojęć dobrego życia. Bo jak inaczej miałyby się toczyć takie spory? Jeśli zgadzamy się, że kupowanie i sprzedawanie niektórych dóbr deprecjonuje je i wypacza, to musimy jednocześnie uznać, że pewne sposoby wyceny tych dóbr będą bardziej odpowiednie od innych. Nie ma za bardzo sensu mówić o wypaczaniu jakiegoś stanu czy działania – np. rodzicielstwa albo obywatelstwa – jeśli zarazem nie ma się przekonania, że pewne formy bycia rodzicem czy obywatelem są lepsze od innych.
To właśnie tego rodzaju osądy moralne stoją za tymi kilkoma ostatnimi ograniczeniami dla wolnego rynku, których wciąż jeszcze przestrzegamy. Nie pozwalamy, by rodzice sprzedawali swoje dzieci ani żeby wyborcy sprzedawali głosy. I jeden z powodów, dla których nie jest to dozwolone, jest po prostu związany z pewnym przekonaniem: wierzymy, że możliwość sprzedawania w tych wypadkach źle by definiowała wartość i promowała złe postawy.
Nie da się uciec od takich pytań przy próbie refleksji nad ograniczeniami rynku. Wymaga ona wspólnej publicznej dyskusji o tym, jak wyceniamy dobra społeczne, do których przywiązujemy wagę. Głupotą byłoby oczekiwać, że dyskurs publiczny oparty na solidniejszych podstawach etycznych, nawet w najlepszym swym wydaniu, doprowadziłby do obopólnej zgody w każdej kontrowersyjnej sprawie. Na pewno jednak sprzyjałby zdrowszemu życiu publicznemu i uświadomiłby nam, jaką cenę płacimy za życie w społeczeństwie, w którym wszystko jest na sprzedaż.
Kiedy myślimy o moralności rynku, najpierw przychodzą nam do głowy banki z Wall Street, ich brawurowe występki, fundusze hedgingowe, pomoc finansowa państwa i reforma regulacji. Jednak prawdziwym wyzwaniem moralnym i politycznym jest dziś skonfrontowanie się z czymś bardziej wszechobecnym i przyziemnym, czyli przemyślenie roli i zasięgu rynków w naszych praktykach społecznych, związkach międzyludzkich oraz w codziennym życiu.
Fragment książki Michaela J. Sandla Czego nie można kupić za pieniądze? Moralne granice rynku, PWN, Warszawa 2020. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.