Mrs. (nie tylko) America
i
Kadr z serialu „Mrs. America”
Przemyślenia

Mrs. (nie tylko) America

Anna Wyrwik
Czyta się 7 minut

Gdy na ekranie pojawia się czołówka serialu Mrs. America, od razu wiemy, że znaleźliśmy się w Stanach Zjednoczonych. Połączenie muzyki, grafiki i charakterystycznej czcionki przypomina nieco czołówkę serialu Mad Men, równie amerykańskiego, choć przecież dużo bardziej stonowanego, bo to były lata 60. w biurach przy Madison Avenue, a akcja Mrs. America dzieje się gdzie indziej i dekadę później…

…czyli przede wszystkim w Waszyngtonie i w Illionois w 1971 roku. Sprawa jest taka, że w latach 20. zaproponowano Kongresowi USA poprawkę do konstytucji o nazwie Equal Rights Amendment (ERA), która brzmieć miała „równość praw wynikająca z prawa nie może być odmawiana ani ograniczana przez Stany Zjednoczone ani żaden stan ze względu na płeć” oraz że „Kongres ma prawo wymusić, za pomocą odpowiedniego prawodawstwa, przestrzeganie tego przepisu”. Przez lata niewiele się działo, aż przyszedł właśnie rok 1971 i feministki dopięły swego – poprawka została uchwalona przez Senat. Teraz miała być ratyfikowana przez kolejne stany. I tu pojawił się problem.

Mrs. America przedstawiono dwa kobiece obozy. Po jednej stronie mamy STOP ERA (skrót od Stop Taking Our Privileges), czyli konserwatystki, które poznajemy podczas bankietu darczyńców na rzecz kampanii republikańskiego kongresmena, gdzie jedna z nich wraz z innymi żonami występuje na scenie w kostiumie kąpielowym z motywem amerykańskiej flagi. To kobiety o wysoko upiętych fryzurach i perfekcyjnych, utrwalonych lakierem lokach, w dopasowanych, skromnych kostiumach, z perłami na szyjach, mieszkające ze swymi mężami i gromadkami dzieci w wielkich domach na przedmieściach. Przewodzi im Phyllis Schlafly (w tej roli rewelacyjna Cate Blanchett) z grupy Eagle Forum z Illinois, której asystują Alice Macray (ciekawa Sarah Paulson), Pamela Whalen (Kayli Carter) i Rosemary Thomson (Melanie Lynskey) oraz inne kobiety z tej i innych organizacji, z różnych stanów. Po drugiej stronie mamy Narodową Organizację Kobiet NOW (National Organization for Women), liberałki, które poznajemy podczas imprezy (świetnie sfilmowanej – najbardziej efektowna scena serialu) w budynku Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku z okazji premiery czasopisma „Ms.”, gdzie piją, rozmawiają, a jedna z nich całuje się w tańcu ze swym mężczyzną. To kobiety noszące kapelusze o miękkich rondach, kolorowe okulary, luźne bluzki i dżinsowe dzwony, ale nienoszące staników, mieszkające w miastach ze swymi partnerami albo partnerkami. Są wśród nich Gloria Steinem (Rose Byrne), Bella Abzug (jedna z najciekawszych Margo Martindale), Betty Friedan (Tracey Ullman), Brenda Feigen-Fasteau (Ari Graynor) i republikanka Jill Ruckelshaus (Elizabeth Banks) oraz inne, jak choćby pierwsza Afroamerykanka w Kongresie USA Shirley Chisholm (Uzo Aduba). Podobny efekt uzyskalibyśmy, gdyby puścić Franka Sinatrę równolegle z The Rolling Stones.

Wizualnie serial jest doskonały. Tu po raz kolejny odwołam się do serialu Mad Men, tym bardziej że twórczynią Mrs. America jest współtwórczyni tamtego hitu – Dahvi Waller, która zaangażowana była też w Gotowe na wszystko (te prócz humoru, kryminału i romansu zawierają sporą dawkę ciekawej socjologicznej obserwacji amerykańskich przedmieść). W obu serialach zwrócono uwagę na każdy szczegół, scenografie perfekcyjnie oddają klimat epoki, stroje są ściągnięte ze starych zdjęć z uwzględnieniem poglądów i zasobności portfela właścicieli. Do tego rekwizyty (zdobione papierośnice, hipisowskie okulary czy stare radia), produkty (piwo z puszki dziś bardziej nadającej się na fasolę niż napój, płatki śniadaniowe w kartonach ze starymi logotypami i te wszystkie heinzy), stare wydania gazet, ówczesne nowości wydawnicze (w jednym z odcinków Mad Men Don Draper czyta Lunch Poems Franka O’Hary, w jednym z odcinków Mrs. America sekretarka czyta Strach przed lataniem Eriki Jong) i jeszcze papierosy… Bo w obu serialach pali się bez przerwy i wszędzie, bo można, dlatego też podejrzewam, że aktorzy tego drugiego, podobnie jak tego pierwszego, by nie nabawić się chorób płuc, dostali sztuczne papierosy wyglądające na prawdziwe. A do tego oczywiście rewelacyjnie dobrana ścieżka dźwiękowa, każdy odcinek ma muzyczny motyw przewodni, nawiązujący do akcji, emocji, bohaterów…

Zacznijmy więc od tej muzyki. W jednym z odcinków Alice podczas Narodowej Konwencji Kobiet w Huston trafia na liberalno-hipisowską grupę, która śpiewa piosenkę This Land Is Your Land Woody’ego Guthriego. Alice to dziwi, ponieważ tamci traktują tekst tego utworu jako promarksistowski, podczas gdy dla niej słowa „Nobody living can ever stop me,/As I go walking that freedom highway;/Nobody living can ever make me turn back/This land was made for you and me” były zawsze wyrazem patriotycznego ducha. No to o co chodzi?

Celem ERA było zrównanie praw kobiet i mężczyzn. Konserwatystki bały się, że to doprowadzi do powołań kobiet do wojska i utracenia przez nie prawa do finansowej opieki mężów albo byłych mężów czy dzieci. Liberałki uważały, że kobietom należy się za pracę w domu pensja i popierały związki homoseksualne (których nie popierały konserwatystki) i prawo do aborcji (jw.). Czyli wszystko jak zwykle, ale nie o to chodzi w Mrs. America, tak jak w serialu Mad Men nie chodziło jedynie o poważnych panów w markowych garniturach wymyślających wielkie kampanie reklamowe. Tam w centrum była plejada fantastycznie skonstruowanych, przeżywających dobre i złe momenty ludzkich charakterów z Donem Draperem na czele (moim zdaniem to jeden z najciekawszych bohaterów w historii seriali). Każda z postaci na swój sposób wcielała w życie amerykański mit – Mad Men był o reklamie oraz ludziach ustawionych pomiędzy karierą a wolnością. Wątki społeczne, polityczne i kulturowe były ważne, ale stanowiły tło. W Mrs. America są tematem głównym, po którym poruszają się równie niejednoznaczne psychologicznie postacie, wcale nie tak jednostronne, jak mogłyby wskazywać nazwy ich obozów.

W jednym z odcinków Brenda mówi, że jest bardziej konwencjonalna niż myślała. Gdy się wgłębimy w te kobiety, stwierdzimy, że wiele z nich jest bardziej konwencjonalnych albo liberalnych niż myślało i niż mogliśmy podejrzewać. Przecież Phyllis to idealny przykład dla wyzwolonych kobiet: śmiała kariera, która z działania na działanie coraz bardziej zostawia ambitnego męża w swoim cieniu. Jasne – codziennie o osiemnastej podaje kolację (często ugotowaną przez służącą) i jasne – jest matką gromadki dzieci  (często pod opieką szwagierki), bierze od męża płaszcz, gdy on wraca do domu, ale przecież idzie na studia i aż ją w środku skręca, jak coś idzie nie tak tylko ze względu na jej płeć. Wśród liberałek są i takie, które przynoszą z kuchni posiłki, i takie, którym nie po drodze z homoseksualnymi związkami, a wśród konserwatystek takie, które chcą same zarabiać, a większość nich przecież zamiast „przy garach” siedzi na zebraniach lub wiecach. One wszystkie walczą dla kobiet, tylko inaczej rozumieją prawa i wolności. Jest jednak między nimi jedna podstawowa różnica. Konserwatystki działają w męskim świecie na męskich zasadach, czują, że muszą być twarde jak mężczyźni, jak oni grać, słuchać z zaciśniętymi zębami ich sprośnych żartów i wytrzymywać niestosowności. Liberałki chcą wejść w ten świat na swoich zasadach i uczynić go wspólnym. Jedna z nich mówi, cytując kogoś, że gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem. A tak jest z definicji grzechem, bo to męski świat. Mrs. America pokazuje też, że można przejść metamorfozę, że można zapragnąć tej wolności układania świata po swojemu i na głos zadać sobie pytanie z Mistyki kobiecości Betty Friedan: „Dlaczego kobiety mają przyjmować to półżycie, zamiast brać udział w losach całej ludzkości?”.

Patrząc na to, co dzieje się na ulicach amerykańskich miast, ale nie tylko amerykańskich, bo dyskusja na temat rasizmu objęła już szereg krajów na całym świecie, wiele osób dziwi się, że jak to, że to wciąż? Po tylu latach? W XXI wieku, w 2020 roku wciąż takie rzeczy się dzieją? Ano dzieją. Akcja Mrs. America to lata 70. i argumentami na przykład przeciw homoseksualistom są opowieści o zboczeńcach, którzy będą uczyć dzieci w szkole, argumentem przeciw aborcji jest zabijanie dzieci i zamach na boskie dzieło stworzenia, kobiety w pracy zarabiają mniej od mężczyzn, są pomijane przy awansach i obsadach stanowisk, często traktowane protekcjonalnie, nagabywane i molestowane. Brzmi znajomo? Ano brzmi. I mamy wrażenie, że przez te lata nic się nie zmieniło ani w USA, ani nigdzie indziej, nie mówiąc już o Polsce, w której argumentacja zatrzymała się na bardzo starym, konserwatywnym i odpornym na wszelki rozsądek poziomie. Przeszliśmy jako świat przez lata 60., a wciąż jest tak, jakbyśmy stali w miejscu. Mimo tej całej obyczajowej rewolucji wciąż jesteśmy square, co symbolizuje narysowany przez Jill w powietrzu prostokąt (jak Uma Thurman w Pulp Fiction), jesteśmy square i boimy się wolności, a może wstydzimy się po nią sięgnąć?

Do dziś ERA została ratyfikowana tylko w 38 stanach.


Jeśli podoba Ci się to, co robimy – wesprzyj nas!​​​​​​​
​​​​​​​
Fundacja PRZEKRÓJ

 

Czytaj również:

Tarantino, czyli tysiące filmów w głowie
Przemyślenia

Tarantino, czyli tysiące filmów w głowie

Anna Wyrwik

Dokument 21 Years: Quentin Tarantino jest drugim filmem z serii (pierwszy był o Richardzie Linklaterze, tym od Boyhood) tworzonej przez Tarę Wood.

Jest zwyczajny, nie na miarę dokumentów biograficznych Asifa Kapadii (Senna, Amy, Diego), to nie ten nowoczesny styl robienia tego typu obrazów. Ale też cel jest inny. Wood nie zamierzała wchodzić w psychikę swego bohatera ani odpowiadać na pytania, które mogłyby nurtować jego fanów czy krytyków. Chciała po prostu wystawić laurkę mistrzowi kina. Mamy więc zwykłą chronologiczną historię z kadrami z filmów i planów, z paroma animacjami oraz wypowiedziami gości wprost do kamery. Są tu m.in. Michael Madsen, Samuel L. Jackson, Tim Roth, Jennifer Jason Leigh, Kurt Russell, Christoph Waltz, Jamie Foxx, Robert Forster, Zoë Bell, ale sam główny bohater przed kamerą już nie siada – pojawia się tylko we fragmentach archiwalnych oraz cytowanych kultowych wypowiedziach wypisanych na ekranie. Film ten warto jednak obejrzeć, bo fajnie wprowadza w kino Quentina Tarantino. Ale najbardziej warto go obejrzeć, żeby potem ponownie (chyba że po raz pierwszy – wtedy zazdroszczę) obejrzeć kolejno jego filmy.

Czytaj dalej