Nick Cave w Bardo Nick Cave w Bardo
Przemyślenia

Nick Cave w Bardo

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Okładka Ghosteen jest przerysowana, świadomie kiczowata – tak że trudno nie skojarzyć jej z ubiegłorocznymi, kampowymi grafikami Unsoundu. Niestety, ten sielski obrazek pojawia się tu na zasadzie kontrastu. Atmosferę nowych utworów Nicka Cave’a znacznie lepiej oddają mroczne obrazy Aleksandry Waliszewskiej. Albo prace, których zdjęcia muzyk z lubością udostępnia od jakiegoś czasu na swojej stronie – The Red Hand Files – portalu, w ramach którego artysta nie tylko obezwładniająco szczerze odpowiada na pytania fanów, ale także udziela im życiowych porad i wsparcia.

Ta troska jest kierowana w dwie strony. Kiedy czytam, z jaką wrażliwością i zaangażowaniem Cave odpowiada nastoletniej Włoszce, która nie znosi swojego ciała, mam wrażenie, że odwdzięcza się w ten sposób za wsparcie, jakie otrzymał od fanów na całym świecie po tragicznej śmierci swojego syna Arthura. Sam muzyk wspomina zresztą często, że to poczucie wspólnoty i bliskości ze słuchaczami pomogło mu nawigować przez ten upiorny czas, który nie tylko zrodził Ghosteen, ale też – jak twierdzi Cave – ukształtował na nowo sposób postrzegania przez niego świata. Fundament tej myśli znajdziemy w buddyjskiej legendzie, którą przytacza on w wieńczącym album – i moim zdaniem najlepszym na płycie – utworze Hollywood. Przypowieść opowiada o opłakującej dziecko matce, która dowiaduje się, że zostanie ono wskrzeszone, jeśli tylko przyniesie ziarno gorczycy z domu, w którym nie gościła śmierć. Choć historia ta nie może mieć szczęśliwego końca, myśl o wspólnotowym wymiarze cierpienia dodała artyście sił do walki, wydała mu się w jakiś sposób krzepiąca.

To podejście znajduje wyraz w sposobie, w jaki muzyk opowiada na Ghosteen – pierwszej płycie napisanej od początku do końca po śmierci Arthura – o rodzinnym dramacie. Jego teksty są poetyckie, ale bezpośrednie. Pełne smutku, ale też pogodzenia z tragicznym losem. Przepełnione miłością, która trwa pomimo braku wiary i nadziei. W utworze Fireflies, który rozpoczyna się przywołaniem piety, Cave deklamuje: „We are here, and you are where you are” (Jesteśmy tutaj, a ty jesteś tam, gdzie jesteś). W kompozycji tytułowej konstatuje, jakby chciał przekonać siebie samego: „There’s nothing wrong with loving something you can’t hold in your hand” (Nie ma nic złego w kochaniu kogoś, kogo nie możesz przytrzymać w dłoni). Ten poruszający wers kojarzy mi się momentalnie z płytą A Crow Looked at Me Phila Elveruma, ale także – a może nawet bardziej – z Lincolnem w Bardo. Nie tylko ze względu na figurę zdruzgotanego prezydenta, który w książce George’a Saundersa raz po raz powraca na cmentarz, nie mogąc pogodzić się z nagłą śmiercią syna. Podobny wydaje mi się także charakter tych dzieł – zwróconych w kierunku tego, co pozaziemskie, nadprzyrodzone. Uciekających w stronę niedostępnemu rozumowi misterium, bo – cytując fragment Bright Horses Cave’a – „We’re all so sick and tired of seeing things as they are” (Jesteśmy tak chorzy i zmęczeni widzeniem rzeczy, jakimi są).

Muzyczna strona Ghosteen odzwierciedla nastrój płyty – smutek i ból, ale też pustkę i wyciszenie. Następna po Push the Sky AwaySkeleton Tree płyta skomponowana wspólnie z Warrenem Ellisem odchodzi całkowicie od brzmienia gitary na rzecz elektronicznego ambientu i delikatnej kameralistyki. Brak tu rytmicznych zrywów i zaskakujących rozwiązań na poziomie aranżacji. Te powściągliwe utwory odgrywają jednak swoją ilustracyjną rolę, podkreślając stan ducha i dociążając jego wersy. Jest w nich, zwłaszcza w drugiej części płyty, coś z późnej twórczości zmarłego w tym roku Scotta Walkera, gdyby wydestylować z niej pierwiastek awangardowego szaleństwa. Bo na Ghosteen Cave szuka raczej spokoju, nie dźwiękowej ekstremy. A nic tak nie koi, jak Cohenowska ballada (Bright Horses) czy burczenie post-Enowskich syntezatorów (Galleon Ship). Momentami te kompozycje zlewają się za sprawą ograniczonych środków i jednolitych brzmień, ale tak naprawdę trudno oceniać je w oderwaniu od wyznań Cave’a i ich emocjonalnego ładunku. A także w oderwaniu od całego albumu, który nie przez przypadek dawkuje emocje, by dać im upust w ostatniej fazie. W końcowym wersie rozdzierającego Hollywood artysta wyznaje, że czeka na chwilę, kiedy wreszcie wypełni go spokój. Każdemu, kto dotarł do tego momentu, przyjdzie to nieprędko.

 

Czytaj również:

Pogadajmy trochę o śmierci Pogadajmy trochę o śmierci
i
zdjęcie: materiały prasowe The Five Invitations
Wiedza i niewiedza

Pogadajmy trochę o śmierci

Tomasz Stawiszyński

„Uświadomienie sobie kruchości i zmienności rzeczy pozwala nam je głębiej doceniać, poczuć ich cudowność, wdzięczność za to, co nas spotyka” – mówi nauczyciel buddyzmu Frank Ostaseski, który od lat pomaga innym umierać.

Spodziewałem się rozmowy z posągiem. Doskonale opanowanym, promiennie uśmiechniętym, odpornym na fundamentalne niedogodności związane z faktem istnienia: skończoność, nietrwałość, śmiertelność. Z kimś, kto do tych wszystkich dramatycznych spraw – na co dzień wprawiających nas w przerażenie i rozpacz – podchodzi z absolutnym spokojem, bo wszystko już dawno przemyślał i przepracował. Tak sobie Franka Ostaseskiego wyobrażałem na podstawie różnych wywiadów, wypowiedzi i tekstów, na które natrafiałem w sieci. No i oczywiście na podstawie jego biografii.

Czytaj dalej