Opowieści

Święty Krzyż, mamut i księżycowy pył

Stach Szabłowski
Czyta się 6 minut

Najciekawsze fenomeny arty­sty­czne, jakie zdarza mi się ostatnio spotkać, są anonimowe – pod warunkiem, że zgodzimy się nadać miano „anonima” procesom społecznym i historii.

W Żytomierzu, w podziemiach cerkwi Świętego Krzyża, spoczywa mamut. Z zewnątrz kościół jak kościół: barok, XVII w., choć po ostatnich remontach, ze świeżutkim błękitnym tynkiem, wygląda jak nowy. Wewnątrz świeczki, ikony, kadzidła. Stężenie uduchowienia. Doceniam gęstość tej atmosfery, ale wolę nie zaciągać się nią zbyt głęboko. Za to piwnica to już zupełnie inna sprawa! Za czasów radzieckich w kościele zainstalowano Muzeum Historii Naturalnej. Klin klinem, chciałoby się rzec. Czyż można sobie wyobrazić bardziej wyrazisty obraz ścierania się metafizycznego punktu widzenia ze światopoglądem naukowym? Ten pierwszy wznosi oczy ku niebu, drugi – przeciwnie: jest mocno zakorzeniony na gruncie badań, a także w wołyńskich gruntach, z których niejedno można wykopać. Mamut jest tych możliwości najlepszym dowodem. Teorii ewolucji niczym nie wbija się do głów zwolenników metafizyki tak dobrze, jak przedpotopową skamieniałością, a jeszcze lepiej kością udową kopalnej bestii.

Żytomierskie muzeum miało w zbiorach moc ciekawych eksponatów, np. kapitalnie zachowane czaszki jeleni olbrzymów, tak wielkich, że łosie wyglądałyby przy nich jak kucyki. Czasy się jednak zmieniły – dziś nie wypada w kościołach kłuć wiernych po oczach kośćmi prehistorycznych, zupełnie niebiblijnych potworów. W niepodległej Ukrainie władze Żytomierza zamknęły więc świątynię nauki i zwróciły ją Cerkwi; na miejsce historii naturalnej powróciła historia zbawienia. Ale nie do końca. Wystarczy zejść z oczu świętym surowo spoglądającym z ikonostasu i zstąpić do podziemi, by stanąć oko w oko z mamutem. Stwór – jak to mamut – jest ogromny. Nie wiadomo, dokąd go przenieść; nie wiadomo nawet, jak wynieść szkielet z kościelnych krypt. To, że w ogóle udało się go wstawić do tych kazamatów, zakrawa na cud – rzecz skądinąd na miejscu, biorąc pod uwagę, że wszystko dzieje się na poświęconej ziemi, a i sam mamut w poprzedniej, ateistycznej epoce odgrywał w świątyni nauki rolę swego rodzaju świętego.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kościół z mamutem w piwnicy. Szkielet pod posadzką nawy, niczym treść wyparta do podświadomości świątyni. Treść niewidzialna (w zasadzie mamuta nikomu się dziś nie pokazuje, do piwnicy schodzić nie wolno), a przecież obecna (bo wszyscy wiedzą, że tam jest, i przy odrobinie starań jednak można go zobaczyć). Oto dwa paradygmaty, żeby nie powiedzieć – dwa kulty, które znalazły się pod jednym dachem niczym Paweł i Gaweł. Niby są antagonistyczne, ale łączy je upodobanie do kości, relikwii i reliktów.

Dialektycznym przekroczeniem sprzeczności między tymi dwiema wiarami bywa sztuka – zwłaszcza współczesna, oparta raczej na kontekście, dyskursie i koncepcie niż na tworzeniu obrazów czy dłubaniu dłutem w opornych materiałach. W tym świetle cerkiew z mamutem w piwnicy jest wyborowym dziełem dyskursywnej sztuki, w każdym razie najlepszym, jakie widziałem ubiegłej jesieni. Gdyby całą instalację przenieść – dajmy na to – na biennale w Wenecji, to nagroda dla autora byłaby niewykluczona. Oczywiście w tym wypadku występuje taki problem, że autora lub autorki formalnie brak, ale tak się składa, że ostatnio najciekawsze fenomeny artystyczne, jakie zdarza mi się spotkać, są anonimowe – pod warunkiem że zgodzimy się nadać miano „anonima” procesom społecznym, historii i ścieraniu się politycznych żywiołów. W Żytomierzu na przykład – by zbytnio nie oddalać się od Świętego Krzyża i mamuta – oprócz powracającego kultu religijnego i zmierzchającego kultu ewolucji obecne jest jeszcze trzecie wyznanie. Poniekąd bierze ono z dwóch poprzednich to, co najlepsze, czyli z jednej strony nieziemską perspektywę, a z drugiej – gorliwą wiarę w rozum i ludzki tytanizm. Twarzą tego wyznania jest Siergiej Korolow, samorodny geniusz w dziedzinie budowy statków powietrznych i rakiet. Młodość konstruktora przypadła na czasy stalinowskich czystek, więc łagry go nie ominęły, ale nawet na zsyłce pozwolono mu pracować. Kiedy wyszedł z obozu, został ojcem radzieckiej kosmonautyki. To on wysłał w kosmos Sputnik, a także Gagarina. Za życia konstruktora mało kto o nim wiedział. Jego nazwisko, a nawet istnienie stanowiło tajemnicę wagi państwowej. Korolowa odtajniono dopiero w 1966 r., kiedy padł rażony zawałem. Mieszkańcy Żytomierza odkryli wówczas z zaskoczeniem, że podbojem kosmosu przez cały czas dyrygował ich krajan.

Świat mało interesuje się dziś kosmosem, a już szczególnie mało kogo zajmuje on na Ukrainie, która ma bardziej przyziemne problemy. Żytomierz należy jednak w tym względzie do wyjątków. Miasto wciąż jest pełne kosmicznych akcentów, a skupiony wokół Korolowa kult pionierów międzygwiezdnej przestrzeni ma swoją świątynię w postaci Muzeum Kosmonautyki imienia wielkiego konstruktora. Po bokach budynku stoją dwie rakiety balistyczne R-12 – te same, które odegrały tak złowieszczą rolę w czasie kryzysu kubańskiego w 1962 r., kiedy świat stanął najbliżej krawędzi wojny jądrowej. Czy trzeba dodawać, że i te pociski zbudował genialny Korolow? Wewnątrz zaś znajduje się zaskakująco poetycka ekspozycja o podboju kosmosu, pełna artefaktów, które naprawdę przebywały kiedyś w przestrzeni międzyplanetarnej i szczęśliwie zstąpiły z powrotem na Ziemię. Są wśród nich rzeczy drobne, jak tubki z jedzeniem dla kosmonautów (chyba już przeterminowanym), i rzeczy spektakularne, jak kapsuła załogowa z Sojuza-27, wciąż osmalona od przebijania się przez atmosferę dziesiątki lat temu. Nic nie może jednak równać się z pojemniczkiem, w którym przechowywana jest garstka szarego proszku, ledwie parę gramów – księżycowy pył podjęty z gleby dalekiej Luny. Muzeum im. Korolowa dostało go od NASA; piękny, choć pośmiertny prezent dla konstruktora z Żytomierza, który marzył o zorganizowaniu wyprawy na Księżyc, ale nie zdążył już tego dokonać. Kiedyś ta garść pyłu z innego świata mogłaby uchodzić za relikwię, jeżeli zgodzilibyśmy się, że nauka jest nową religią. Dziś za stan naszego ducha odpowiedzialna jest jednak raczej sztuka niż nauka, i w tym sensie kawałek Księżyca w Żytomierzu jest konceptualnym arcydziełem. 

Czytaj również:

Przemyślenia

Zgroza zimowa

Stach Szabłowski

Na Bródnie stoi od jesieni pomnik Mieszczan z Bródna. Mieszczanie z Bródna sami go sobie postawili. Ładna historia! A może raczej straszna?

Wiemy z Tuwima, że mieszczanie to ludzie straszni. „Straszne mieszkania. W strasznych mieszkaniach/Strasznie mieszkają straszni mieszczanie./Pleśnią i kopciem pełznie po ścianach/Zgroza zimowa, ciemne konanie” – pisze poeta. Potem znęca się jeszcze przez osiem bezlitosnych zwrotek nad mieszczanami, ludźmi o ciasnych horyzontach i przyziemnych duszach. Bródno też miało być straszne. Pamiętam, jak w latach 90. wieszczono mu straszny koniec. Zapowiadano, że po 30, góra 40 latach bloki z wielkiej płyty się rozpadną. Budowlaną apokalipsę poprzedzić miało konanie w męczarniach społecznej degrengolady. Ludziom z bloków przepowiadano przemianę w blokersów – zombi transformacji.

Czytaj dalej