
W przyszłości, która jak zwykle okazała się mniej futurystyczna, niż się spodziewaliśmy, ludzie i psy chodzą po wodzie. Przeżyli tak wiele końców świata, że nie czekają już na zbawienie. Opowiadanie obsypanego nagrodami amerykańskiego prozaika jest historią pewnego początku.
I
Moja siostrzenica Tina, która mieszka w górach, przyjechała do nas na letnie wakacje i nie mogła się nadziwić, że tak brodzimy w wodzie. Niby nic wielkiego, ale Tina jest młoda i uprzywilejowana, należy do nowej kasty ludzi z wyżyn, którzy mają inne spojrzenie na świat niż my, ludzie poziomu morza, mieszkańcy zalanych wybrzeży. Pierwszego dnia zmoczyła sobie skarpetki i do wieczora tak się rozkichała, że nabrałem podejrzeń, iż robi to specjalnie, żebyśmy mieli wyrzuty sumienia.
– Daj spokój, Herold, nie da się kichać na zawołanie – stwierdziła moja żona Dolorothie.
– Można sobie wyrywać włosy z nosa. Ja wtedy kicham – odparłem.
– Przecież nie wyrywa sobie ukradkiem włosów z nosa pęsetą, żeby nam dokuczyć. – Dolorothie wyglądała przez kuchenne okno, jakby coś tam było nie tak, ale to coś było w nas, było we mnie.
– Nie potrzeba do tego pęsety, wystarczą palce. Słyszałaś o chwycie pęsetowym? Złączasz paznokcie i ciągniesz.
– Ciągniesz?
Dolorothie miała oczywiście rację. Tina przemoczyła nogi, a chłód w Oakland wsiąka w kości, wilgoć dociera wszędzie, inaczej niż w górach, tam powietrze jest rzadkie i nie przenika przez ludzką skórę. Miała więc prawo się przeziębić – ale czy nie kichała zbyt teatralnie? Bardzo mi to przeszkadzało, że nie wiem, czy kicha na pokaz, czy naprawdę coś ją bierze.
Wypada wyjaśnić, ile jest tej wody, w której brodzimy. To nie tak, że brodzimy w niej bez przerwy, po prostu ocean się podniósł i przypływ sięga coraz wyżej. Czasem jest sucho, ale zwykle stoi woda. Chcieliśmy uciec, lecz nie tak prosto spakować się i wyjechać.