Dobre maniery to zmora tego świata, jedno z najdotkliwszych nieszczęść. Plaga i dopust boży. Są jak kruk, który przylatuje na zaczarowaną polanę, po której przechadzają się błogo uśmiechnięte zwierzęta, siada na konarze i zaczyna swoje: kra, kra, kra, psując wszystko.
Co dziwne, podręczniki dobrych manier są nader liczne, a poradników, które mogłyby nam pomóc radzić sobie z ludźmi o nieskazitelnej ogładzie, na próżno będziemy szukać w księgarniach, antykwariatach oraz Internecie. Milcząco przyjmuje się założenie, że najlepszym sposobem postępowania z tego rodzaju osobami jest samemu wyuczyć się savoir-vivre’u. Równie dobrze moglibyśmy, chcąc porozumieć się z dorastającym dzieckiem, samemu zachowywać się jak nadwrażliwy nastolatek.
Na szczęście w toku długoletniej praktyki Nieuważności udało mi się wypracować inną metodę, dość skuteczną. Pamiętam, kiedy wpadłem na jej pomysł. Było to podczas wizyty u hrabiego Łąbka. Słyszałem, że ów arystokrata przywiązuje dużą wagę do form, toteż przed udaniem się w gości przestudiowałem kilka tomów dotyczących poprawnego zachowania się.
Przy stole państwo Łąbkowie zasiedli w komplecie: hrabia, hrabina i hrabiątka. Ze ścian spozierali na mnie przodkowie gospodarzy uchwyceni w wykwintnych półprofilach.
W pewnej chwili hrabia spojrzał na mnie zachęcająco i wydało mi się, że czas to idealny, bym pochwalił spożywane danie. Dziobnąłem widelcem gołąbka na moim talerzu i powiedziałem wesoło: „Smaczne gołąbki!”.
Och, czarna to była chwila! Zaraz uświadomiłem sobie, że gospodarze pojąć musieli moje słowa opacznie. Że na pewno usłyszeli: „Smacznego, Łąbki!”. Oto zatem, składając wizytę w domu z wielowiekową schedą, niechcący użyłem zakazanego w wykwintnym towarzystwie słowa „smacznego”!
Stałem się pośmiewiskiem. Przodkowie na portretach, patrzący wcześniej obojętnie w dal, skoncentrowali nagle nieruchomy wzrok na mnie. Hrabia kiwał głową z szyderczą zachętą. Hrabina posunęła się nawet do tego, żeby uśmiechnąć się i powiedzieć: „Dziękuję”.
Najokrutniejsze były oczywiście hrabiątka – jak to dzieci. Jedno z nich zanurzyło palec w pomidorowym sosie i machało drugiemu przed nosem, podle parodiując moją gafę.
rysunek z archiwum, nr 175/1948 r.
I wówczas, w tym towarzyskim piekle, naszła mnie myśl genialna. Przypomniałem sobie, że samurajowie, kiedy znajdą się w sytuacji bez wyjścia, natychmiast popełniają samobójstwo.
Poderwałem się z krzesła, rozpędziłem i wyskoczyłem przez okno.
Przeżyłem, bo choć wysoki, był to jednak parter.
O tym, że postąpiłem w najlepszy możliwy sposób, przekonałem się kilka dni później, gdy spotkałem hrabiego w kolekturze Lotto. Chadzam tam czasem, gdyż fascynuje mnie maszyna do typowania „chybił trafił”. Łąbek również odwiedza to miejsce, aby – w miarę swoich skromnych możliwości – kultywować utracjuszowskie tradycje rodziny.
Było to miłe spotkanie. Hrabia nie wspomniał ani o gołąbkach, ani o „smacznego”. Wypytał mnie o zdrowie i przekazał kilka słów od żony.
Od tego czasu, kiedy podejrzewam, że nie sprostałem czyimś wymogom w kwestiach elegancji, natychmiast targam się na swoje życie. A ponieważ jestem już zaawansowanym adeptem Nieuważności, właściwie nic, co próbuję zrobić, nie udaje mi się – również samobójstwo. Kończy się na niegroźnych potłuczeniach lub rysach na skórze.
Nazywam tę metodę samuraj-vivre.