Opiekunka grobów
i
"Na grobie powstańca", 1877 r., Władysław Rossowski; źródło: Zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie
Doznania

Opiekunka grobów

Ewa Kossak
Czyta się 22 minut

Corocznie, między jednymi a drugimi Zaduszkami, przybywa na polskich cmentarzach ponad 250 tysięcy nowych mogił.

Na każdych 1000 ludzi, 10 z nich nie dożywa roku następnego.

Znaczy to, że w ciągu roku zemrzeć musi co setny człowiek.

Tak mówi statystyka, stwierdzając prawo istnienia: urodziny-życie-śmierć. Prawo, któremu podporządkować się musi każdy urodzony człowiek.

Inaczej patrzą na śmierć ludzie młodzi, inaczej starsi wiekiem. Jeszcze inaczej patrzą ci, którzy zanoszą na mogiły kwiaty, i świeczki, i biało-czarne chorągiewki w Dniu Zadusznym. Jeszcze inaczej ci, którym właśnie ktoś bliski umiera. Istnieje poza tym procedura związana ze śmiercią, obrzędy grzebalniczne kościelne i świeckie oraz — pomijane zwykle milczeniem, jako „nieprzyjemne” — zawody związane z posługą, którą żywi po raz ostatni wyświadczają zmarłemu.

Istnieje chwila w życiu człowieka, kiedy wszystko staje się nieodwołalne i ostateczne. Lud rosyjski mawia, że żołnierz stuka wiosłem do drzwi.

Lekarz stwierdza urzędowo zgon. Dokument, jako metryka towarzyszył urodzinom człowieka, jako urzędowe zaliczenie go w szeregi żyjących obywateli. Urzędowo poświadczony akt zgonu wykreśla go z szeregów żyjących. Przyjazne ręce zamykają zmarłemu oczy. Pozostają niedokończone prace, nieuporządkowane szuflady, nieskończony list.

Od tej chwili wszystko związane z umarłym jest ostatnie.

Wydał on ostatnie tchnienie, przekazał swą ostatnią wolę. Pozostaje mu oddać ostatnią posługę. Od miejsca spoczynku dzieli go tylko ostatnia droga.

*

Spotkałam ją na cmentarzu.

„— A gdy zbliżali się ku cmentarzowi, Anhelli usłyszał hymn skarżących się mogił i jakoby skargę popiołów na Boga.
— Lecz skoro się jęki podniosły, Anioł siedzący na szczycie wzgórza, skinął skrzydłami i uciszył je.
— I zapytał się Anhelli Szamana… co to za Anioł z białymi skrzydłami i ze smutną gwiazdą na włosach, przed którym ucichają grobowce?
— Oto zowie się Eloe, a urodził się ze łzy Chrystusowej na Golgocie.
— A teraz jest wygnaną, jak wy jesteście wygnani, i ukochała mogiły wasze i piastunką jest grobowców, mówiąc kościom: nie skarżcie się, lecz śpijcie!”

Tak pisał Juliusz Słowacki.

Na pierwszy rzut oka trudno było przypuścić, że oto stanęłam przed opiekunką grobów. Przysiadła na podkurczonych nogach, czyszcząc z zielska jakiś zaniedbany grób. W krzakach, w jesiennych szelestach drzew — wyglądała sama, jak zeschnięty, rzucony na ziemię liść. Mamrotała coś pod nosem. Nie była aniołem, ani nie była duchem. Była zwykłą starą kobietą. Siwe włosy rozczochrały jej krzaki, gdy przedzierała się do opuszczonego grobu. Ale w pierwszej chwili w ogóle jej nie zauważyłam. Przechodząc, potrąciłam ją niechcący.

— Czego? — odezwała się gniewnie.

Odwróciłam się. Chciałam przeprosić. Spieszyłam się do grabarza, który kopał grób i czekał już na mnie.

Kobieta oglądnęła mnie od stóp do głów. Sądzę, że zauważyła szyjkę ćwiartki, nie mieszczącej się w damskiej torebce. Miał to być prezent dla grabarza. Wyraźnie dał on do zrozumienia, że jedna setka rozwiąże mu język i przypomni ciekawsze wydarzenia cmentarza,

— Przepraszam — zaczęłam niezręcznie — nie zrobiłoby pani chyba różnicy, jeśli zrobiłabym pani zdjęcie?

— Ani się waż! Nie dadzą człowiekowi pracować…

— To pani tu pracuje?

— A jakże! Tylko mi nikt za to nie płaci. Ja się opiekuję cmentarzem.

— Jak to? I nikt pani za to nie płaci?

Kobieta podniosła się, uklękła. Patrzyła tak z dołu z niezmierzoną pogardą dla mojej ignorancji. Jedynie żywy wyraz w tej twarzy koloru ziemi, pomarszczonej i zastygłej — miały oczy.

— …czasem ktoś da parę groszy na modlitwę za nieboszczyka. Dziś już ludzie nie uważają bab cmentarnych. Dawniej bywało, prosili do siebie, jak jeszcze nieboszczyk leżał w domu. Prosili o modlitwę, o dopilnowanie zmarłych obrzędów… A ty kto jesteś?

Budziłam w niej nieufność.

— Ach, z prasy! — była rozczarowana. — Ja tego nie uważam. Gazeta dla mnie, to ot, tyle…

Sięgnęła za kabat. Coś zaszeleściło. To, co wyciągnęła było plikiem wycinków z gazety.

— Widzisz? — podetkała mi je, spięte szpilką, pod nos.

Były to nekrologi i klepsydry powycinane z gazet.

— Taki i taki — zaczęła czytać — zmarł… e, to nieważne. Pogrzeb odbędzie się w dniu tym a tym, o godzinie takiej a takiej… To ważne! Widzisz, to mi potrzebne, żebym wiedziała, kiedy będą pogrzeby. To moja praca. Każdy ma swoje zajęcie. Ja się modlę w kaplicy i odprowadzam zmarłych do grobu. Ot, mówią ludzie, że nie robię nic. Chodzi na żebry po cmentarzu. A ja to, kochasiu, opiekuję się zmarłymi. Widzisz, oczyszczam przed Zaduszkami czyjś grobek. Pewnie już krewni od tych kostek pomarli. Co mnie obchodzi, kto tu leży? Najważniejsze, że leży, a póki ktoś stąpa po tej naszej ziemi, to i zmarłemu należy się coś od żywych. Pracy mi nie zbraknie, tylko żeby zdrowie było.

— To pani już tu długo? Może zapiszę pani nazwisko, bo potem zapomnę? — wyciągnęłam notes.

— Schowaj to! — rozkazała. — Nie lubię, jak mi kto macha ołóweczkiem koło oczu. Jeszcze ślepa nie jestem. Chciałabyś za dużo wiedzieć. Jak ci opowiem, com za jedna i w ogóle wszystko, opiszesz wszystko dokumentnie a później już na amen przepędzą mnie z cmentarza. Stale nas stąd wykurzają. Ale przebacz im Chryste Panie — westchnęła pobożnie — albowiem nie wiedzą co czynią. Ciemne ludzie… Dla kogo to niesiesz? — przerwała swe wywody na temat zarządu cmentarza, wskazując niedomkniętą torebkę wykręconym od choroby palcem.

— Ot, tak — szukałam wytłumaczenia. — Na grypę.

— No to dawaj. Żeby to twoje delikatne ciałko nie przemarzło. Możesz tu sobie usiąść koło mnie. Tylko nie pisz! Posłuchaj sobie co ci powiem, przyda ci się — to dobrze, nie to — nie. Ale wara ci, kto ja jestem! Tylko byś mi biedy napytała. Ty też, biedaczko — dodała już z widoczną sympatią — musisz z czegoś żyć. No, siadaj!

Podałam jej butelkę.

Wstała. Była nieduża, przygarbiona. Dosyć szczupła i schludna. Zgrabnie obłupała lak o korę drzewa. Potem uderzyła denkiem o udo. Korek wyskoczył. Ani kropla nie spadła na ziemię.

— Widzisz, kotusiu, tak się to robi. Wszystkiego się człowiek uczy. Na taki ziąb rozgrzejemy się. Masz! — podała mi flaszkę.

— Może pani pierwsza — poczęstowałam.

— Ty jesteś gospodyni!

Odebrałam od niej butelkę; podniosłam do ust. Wyrwała mi ją. Była rozdrażniona.

— Nie zapominaj, że jesteś na cmentarzu! Im się też coś należy. Ty powinnaś to zrobić, aleś młoda i na niczym się nie znasz — ulała z flaszki parę kropel wódki na grób.

— Jakbyśmy nie podzieliły się z nimi, to mogłoby zaszkodzić.

Łyk, który upiła wypróżnił ćwiartkę do jednej trzeciej. Później upiłam ja. Wódka nawet nie piekła, ale pita na cmentarzu, w krzakach miała dziwny smak. Butelka oparta o grób. Dokoła niepokojący szum liści. Nieprzyjemny zapach cmentarnej wilgoci, który jest dla nas zapachem zmarłych.

— Ot, widzisz — zaczęła — ja tu już jestem ze czterdzieści lat. Młodam była, kiedym tu znalazła swoją pracę. To już takie powołanie — wyjaśniła — A staro, to ja zawsze wyglądałam. Matka wcześnie odumarła, a tak się znała na takich rzeczach! Świeć Panie nad jej duszą! Jak tu przyszłam, to była tu taka jedna baba. Lubiała mnie, bo to jakaś krewna od ojca. To ona, jak jej już było niedaleko do Pana, powiedziała mi wszystko. Ty nie wiesz, ale baba cmentarna, to musi być mądra, o! Dawniej, jak ktoś umarł, to ledwo kto oczy zamknął, to taka przy nim już była. Wiedziała, co i jak przy nieboszczyku zrobić. I zwyczajna była ze śmiercią i nie bała się trupa dotknąć. Wiedziała, jak świece zestawić i jak to wszystko urządzić, żeby się nieboszczyk nie wrócił więcej. Co to dziś ludzie wiedzą? — Nic! Ani nie zaproszą baby, ani poczęstunku kropli nie uleją jej, jałmużnę liczą w kieszeni, nim wyciągną i dadzą. Dlatego ten naród teraz taki zwariowany. W niezgodzie z duszami zmarłymi żyje… Zagryzłabyś co? Świeżutki. Pogryź sobie.

Z kieszeni, w której poprzednio szeleściły nekrologi wycięte z gazet, wyłoniła się biała szmatka z kawałkiem sera. Wielkości chyba czwartej części dłoni.

— To ci moje śniadanko. Jedz! A popamiętaj sobie: zemrze ktoś, to pierwsze trzeba mu zamknąć oczy. Żeby nie wypatrzył kogo za sobą. Taki wypatrzony zaraz za nieboszczykiem idzie. I ani węzełeczka nie wolno ci na sukieneczkach zmarłego zrobić: żeby żadnego życia nie zawiązać. I w pierwszą noc trzeba się modlić, oj, modlić i modlić, żeby już odszedł i przestał chodzić koło domu. Żeby se spokojnie spał. A tenci, jak wynoszą go z domu, to musi się pożegnać, żeby z powrotem wracać już nie musiał. To trzeba trumną trzy razy stuknąć o drzwi. Mocno. Żeby słyszał, że jest już pożegnany z domem. A niesie się nogami do wyjścia, bo by inny mógł jeszcze pójść za nim. A konie… e, — machnęła ręką — dziś to cię już autem wożą. Aż złość bierze, jak to do zakopywania trumny przychodzi: wszystko się pcha, żeby grudkami mu trumnę przyrzucić. Nie można tak. Ze zmarłym trzeba delikatnie, jak z człowiekiem. Ziemia nie może gnieść kosteczek i dlatego tylko obcym wolno rzucać ziemię na trumnę. Od krewnych by go gniotło. A w Dzień Zaduszny trzeba przyjść na grobek, oporządzić, dać kwiatki, i napitku choć kropelkę, i pożywienia choć garsteczkę. Oni to lubią kiedy się o nich pamięta. I lżej im, tam. To tylko dlatego ja się tym zajmuję. Tylko kto mnie grobek oporządzi?

— A jak to się stało, że pani wybrała taką właśnie pracę? (nietaktem byłoby wyrazić się inaczej o zajęciu kobiety).

— Młoda jesteś. Nie wiesz, że życie różnymi ścieżkami chodzi. Młodam też była i napatrzyłam się na chłopski naród. Moją mamę, to ojciec kantem puszczał. Co się tłumaczyła, prosiła, a on — nic. To raz, jak się matka zawzięła, to tej k … — przebaczcie kosteczki te słowo — słomki zakrzyżyła…

— Słomki?

— Ano. Słomki. Muszą być życiane. Wyskubane od końców. Kładzie się je na krzyż. Mówi się do nich, jak nazywa się ten, co ma przestać żyć. I mówi się do nich z imienia matki też. I trzeba bardzo nienawidzieć. Bardzo, bardzo! I matka tak postawiła. To tamta w rok zmarła. Coraz to zakaszlała, bledła, kości jej sterczały — i pochowali ją. Ale ojciec już do nas nie wrócił. O, matka, to wiele takich rzeczy umiała. Ja to już pozapominałam. Ładną byś sobie mogła, kochasiu, książkę o tym spisać. Ot, i ludzie by się coś z niej dowiedzieli. Dawniej to tych zamawiaczek było, że ha! Jedna taka była przesławna. Nazywała się Jaraha, Juraha? Jakże ona się nazywała? Nie wiedzieli, ile jej lat liczyć? Chodziła z kosturem? Tyś uczona, pisać umiesz, toś powinna wiedzieć, jak ona się nazywała. No?

— Nie wiem.

— E, pisali o tym. Krasicki? Krasiński? Jakże mu tam było?

— Kraszewski? Jaruha ze „Starej baśni“?

— Ano. Widzisz. Ja to raz czytałam, ładne było; jakisi mały czytał to na lektury. I ja sobie wtedy poczytałam. Trochę też z tego nauczyłam się… A moja matka, to była, jak ta Juraha. A ja to nie. Ja mam miękkie serce. Chyba, że się za wezmę. Raz to ja też spróbowałam zakrzyżyć słomki memu chłopcu. Ale nie umarł. Ożenił się z inną. Widać że go jeszcze kochałam. Ale to dawne czasy.

Butelka była pusta.

— Poczekaj tu chwilę. Zaraz wrócę.

Przemknęła przez krzaki w stronę głównej alei cmentarnej. Zostałam sama. Za każdym ruchem liście szeleściły nieprzyjemnie. Zdecydowałam się wstać. Oparłam się plecami o drzewo, żeby czuć się bezpieczniej. Nieprzyjemnie być tak samemu na cmentarzu. A grabarz chyba skończył już kopać grób i nie doczekawszy się poszedł do domu…

Wreszcie wróciła. Wyciągnęła z głębokiej kieszeni flaszkę. Potworna flaszka. Jakaś brunatna czy brudna. Ale płyn, który ulała był czysty i pachniał tylko alkoholem.

— Masz. Teraz ja stawiam. Stać mnie!

— To pani jest sama? Z czego pani żyje?

— Sama nie sama. Jakaś tam rodzina jest. Ale z rodziną to lepiej z daleka. Wszyscy się kochają, jak nikt nie musi dawać, pieniędzy, a inny nie musi brać. Wtedy w rodzinie nie ma miłości. A żyję z tego, co popadnie. Jeżdżę na autonogach, nie stroję się. Nie trzeba mi dużo pieniędzy. Coś tam przegryzę, ludzie coś dorzucą. Przed wojną tom miała książeczkę pekao. Wojna, to przepadło. Później znów powstanie. Przesiedziałam u krewnych na wsi. Ale wróciło się do tego swego cmentarza. Ot, i pilnuję tych swoich grobków, jak dawniej. Teraz na Zaduszki zarobi się coś lepiej. Wnet Pan za wezwie mnie przed oblicze swoje i zdam mu sprawę. To moje ostatnie Zaduszki. Żeby tylko zarobić dobrze. Bo potrzeba mi pieniędzy. Chcę mieć taki ładny pogrzeb, z trzema księżami, ze śpiewami, z kadzidłami. I żeby świec dużo było. I jaki taki ładniejszy grobek. Pomieszkanie to już na całe lata to musi być ładniejsze. Będę tu przychodziła. Przywiązuje się człowiek do tych swoich miejsc.

— Nie boi się pani cmentarza? Zmarłych? Duchów?

— E, tam znowu. Mnie to by oni krzywdy nie zrobili. Ja swoja. I fach swój dobrze znam. Nie zamieniłabym go nigdy nawet na taki, np. kapitalistyczny, żeby tysiąc mi nawet płacili.

— A co zrobiłaby pani gdyby pani miała dużo, dużo pieniędzy?

— Ile?

— Ja wiem? Ze sto tysięcy złotych?

— To dużo?

— Zależy na co. A gdyby pani miała tak z tysiąc dolarów?

— Tak z dziesięć, to by mi wystarczyło. Musiałabym ziemi wziąć z tego tu cmentarza, z tego mojego Bródna, i pojechałabym w świat z tą ziemią. I na wszystkich polskich cmentarzach na świecie posypałabym tej ziemi z polskiego cmentarza. To wtedy tym leżałoby się lepiej. Nie tęskniliby te wygnańce…

— To byłaby daleka podróż?

— E, znowu nie taka. Do tej Ameryki na ten przykład nie pojechałabym. Bo tam w proszku chowają. Palą. A proszkom już nic nie potrzeba. Tylko kosteczkom. Ale czy to tylko w Ameryce są polskie groby? No, ale to już moja pora kochaneczku. Przepuściłam już ze trzy pogrzeby. Aleśmy sobie za to pogadały, co?

Wyciągnęła z kieszonki męski zegarek.

— O, egzekwie się już zaczęły. No, to bądź zdrowa, kochasiu.

Wyszła z krzaków. Machnęła mi ręką na pożegnanie. Poszła w kierunku kaplicy. Tak śpiesznie, że zdziwiłam się, zważywszy jej wiek.

Wyciągnęłam aparat, żeby choć od tyłu zachować jej wizerunek. „Praktiflex“ otworzył się ze zwykłym sobie trzaskiem.

Kobieta oglądnęła się. Zawróciła.

— Schowaj to, i to zaraz! Spróbuj mi tylko zdjęcie zrobić. Zakrzyżuję ci słomki, jakem baba cmentarna.

Zaszłam do kaplicy. Właśnie kończyło się nabożeństwo żałobne. Bliżej katafalku rozsiadła się w ławkach rodzina zmarłego. W tyle parę bab. Wśród nich — moja. Kiedy wychodziłam — wydawało mi się, że porozumiewawczo mrugnęła do mnie i zatopiła się — jak to mówią — w swojej pracy.

**

„Tam, gdzie na świecie się schodzą wszyscy i wiecznie zostają…” (Słowacki)

Każdy cmentarz to żywa kronika dziejów miasta. Zatarte napisy mówią o ludziach, których nazwiska są nam dobrze znane, pamiętane. I o wspaniałości dawnych rodzin, dziś wygasłych, zubożałych, zapomnianych.

43 ha 0027 m² zajmuje cmentarz na Powązkach w Warszawie.

Nie jest jedynym cmentarzem wielkiego miasta. Co miesiąc około 100 osób zostaje tu na zawsze. W drodze do Alei Zasłużonych ciemny, omszały grobowiec kryje szczątki starosty klonowskiego Melchiora Korwina Szymanowskiego. Jak głosi napis na grobowcu starosta ufundował cmentarz i kaplicę powązkowską. Poniżej napis: „Przodkowie tej rodziny część jurydyki zwanej Szymanówką podarowali na Smędarz publiczny 1790 r.” Tak powstały warszawskie Powązki. W 2 lata potem król Stanisław August Poniatowski wzniósł tu kaplicę.

Ceny, jak wszędzie. Plac na grób rodzinny kosztuje tu 2400 zł, na grób zwykły (pojedynczy) 1600 zł. Pochowanie, oznajmia cennik — 410 zł. Prócz tego ceny za konserwację grobów: murowanego — 20 zł miesięcznie, darniowanego drożej — 25 zł.

Wydzieloną część cywilnego cmentarza stanowi Aleja Zasłużonych. Spoczywają tu wybitni działacze polityczni, społeczni oraz kultury i nauki. Pochowanie w Alei jest wyrazem hołdu dla zmarłego na wniosek ministerstw, Rady Państwa i władz partyjnych, a w porozumieniu z dyspozytorem cmentarza — Zarządem Głównym Cmentarzy Rzymsko-katolickich — chowa się tu najwybitniejszych ludzi. Położenie zwłok w Alei równoznaczne jest z pogrzebem na koszt państwa.

Tu spoczywa laureat nagrody Nobla — Reymont, warszawski poeta Or-Ot, pisarz Józef Weysenhoff, Bolesław Limanowski, Marceli Nowotko, wybitna aktorka Przybyłko-Potocka, śpiewaczka, siostra kompozytora, Stanisława Korwin-Szymanowska, konstruktor wrocławskiej iglicy inż. Hempel, pisarka Rodziewiczówna. Najświeższe groby kryją ciało poety Leopolda Staffa i pianisty Stanisława Szpinalskiego. Tu, na Powązkach odnaleźć można solidny grobowiec rodzinny Chopinów, Dygasińskiego, Prusa, inż. Kierbedzia.

Niedaleko cmentarza cywilnego leży powązkowski cmentarz wojskowy. Na cmentarzu wojskowym pogrzeby odbywają się z większą pompą. Nierzadko nad grobem zmarłego rozlegają się salwy karabinowe. Po prawej od głównej alei sarkofag Bolesława Bieruta. Naprzeciwko, po lewej, idąc od bramy, duży szmat ziemi pokryty równo kamiennymi krzyżami. Krzyż obok krzyża. Setki krzyży. To groby żołnierzy poległych w czasie wojny w 1920 r. Setki młodych mężczyzn, których nazwisk nie można nawet na krzyżach odczytać.

Śmierć nie jest niczym niezwykłym, jest naturalnym zakończeniem życia. Prawda, że na niektórych cmentarzach groby wykupuje się „czasowo”, na okres 20 lat. Są także groby wieczyste, wykupywane na okres, dopóki istnieć będzie cmentarz, i miasto — i świat.

Innego typu, ruchliwszy, niż cmentarz na Powązkach, jest olbrzymi cmentarz na Bródnie. Prawie dwukrotnie większy od poprzedniego. Codziennie chowa się na Bródnie 25 osób. Część cmentarza, to tzw. linie, gdzie znajdują się wyłącznie groby czasowe. Groby tańsze dużo od wieczystych. Gdy upłynie 20 lat teren niweluje się, kopie się groby innym, następnym pokoleniom.

Wiele jest cmentarzy w Polsce. Są cmentarze ewangelickie, żydowskie, prawosławne. Są nawet cmentarze mahometańskie (Warszawa). Są także cmentarze poniemieckie na Ziemiach Zachodnich. Te wyglądają najsmutniej. W czasie okupacji kamieniami nagrobnymi Niemcy wykładali chodniki ulic. Po wojnie cmentarze niemieckie zostały wyrabowane z cenniejszych kamieni: alabastrów, marmurów i granitów. Zacierano na pozostałych nagrobkach nazwiska i napisy niemieckie. Ale do dnia dzisiejszego w zakładach kamieniarskich w całej Polsce, wzdłuż i wszerz, znaleźć można niemieckie płyty grobowcowe, jeszcze niezużyte, jeszcze nieprzerobione…

Takie smutne wrażenie robi cmentarz wrocławski na Oporowie. Dzieją się tu także rzeczy niezwykłe: na oporowskim cmentarzu leży pochowany pewien znaczniejszy Cygan. Grób swego ziomka często nawiedzają jego współplemieńcy. W każdorazowe odwiedziny odbywa się na grobie tradycyjna cygańska stypa. Ziemia wchłania alkohol. Cyganie odchodzą zadowoleni, że wierzeniom ich stało się zadość, że zmarły, miał swoje cygańskie „dziady”.

Z krakowskiej spółdzielni pogrzebowe wywozi się zamówione trumny do miejsca przeznaczenia...
Z krakowskiej spółdzielni pogrzebowe wywozi się zamówione trumny do miejsca przeznaczenia…
Jan Curiłlo jest specjalistą w swoim fachu. Już od czterdziestu lat pracuje przy wykończaniu trumien; zdjęcie: archiwum, 656/1957 r. 
Jan Curiłlo jest specjalistą w swoim fachu. Już od czterdziestu lat pracuje przy wykończaniu trumien; zdjęcie: archiwum, 656/1957 r. 
Ten człowiek, ze znanego w Krakowie zakładu kamieniarskiego prosił, by nie podawać jego nazwiska; zdjęcie: archiwum, 656/1957 r. 
Ten człowiek, ze znanego w Krakowie zakładu kamieniarskiego prosił, by nie podawać jego nazwiska; zdjęcie: archiwum, 656/1957 r. 
Siedemdziesięcioletni starszy grabarz z krakowskiego cmentarza na Salwatorze — Tomasz Kuśnierz; zdjęcie: archiwum, 656/1957 r. 
Siedemdziesięcioletni starszy grabarz z krakowskiego cmentarza na Salwatorze — Tomasz Kuśnierz; zdjęcie: archiwum, 656/1957 r. 

Jednym ze starszych cmentarzy jest ofiarowany przez Helclów teren cmentarza rakowickiego w Krakowie. Ufundowano go w pierwszych latach XIX stulecia. Środek cmentarza zajmuje wybudowana przez fundatorów kaplica, co do której do dnia dzisiejszego obowiązuje zastrzeżenie fundatorów: w kaplicy — głosi nakaz Helclów — wolno chować jedynie tych członków rodziny fundatorskiej, którzy za życia mówili po polsku.

Pierwszą osobą, która spoczęła na tym cmentarzu była 19-letnia obywatelka miasta Krakowa — Apolonia z Lubowieckich Bursikowa. Pochowano ją na Rakowicach 15 stycznia 1803 r. Leży pod południowym murem cmentarza, a zacierająca się tablica uwiecznia ją wierszem:

Pod śmiertelnym głazem, który ją
okrywa
z Lubowieckich Bursika żona tu
spoczywa.
Pierwsza z obywatelek w 19 roku
zaległa to miejsce z Istoty wyroku…
Miłość ku rodzicom, cnota nie
zarobkiem,
te są Bursikowej wieczystym
nadgrobkiem.

*

Zaraz za cmentarzem cywilnym krakowski cmentarz wojskowy.

— Starczy go — mówi kierownik cmentarza p. Antoni Jung — na jakieś 50 lat. Oczywiście — dodaje — jeśli w tym okresie nie będzie żadnej wojny.

Leżą tu żołnierze polscy. Także niemieccy, angielscy, radzieccy. Ci, którzy polegli w czasie II wojny światowej.

Opodal za żywopłotem cmentarz żołnierzy radzieckich. Pośrodku obelisk. Na trawiastych dużych kwaterach olbrzymie kamienne płyty z nazwiskami pochowanych tu żołnierzy. Polegli w 1945 roku w walce „za wolność waszą i naszą”, umierali z ran w krakowskich wojskowych szpitalach. Jak się stało, że groby, którym patronowały niezliczone akcje społeczne pokrywa pleśń i mech? Fundusze Rady Narodowej i cmentarza są bardzo skąpe; za skąpe, by starannie w pełnym tego słowa znaczeniu utrzymać żołnierskie groby. Ale TPPR? Organizacje społeczne?

Spoczywali też na krakowskim cmentarzu żołnierze amerykańscy, belgijscy i francuscy. Wszyscy prawie lotnicy, zestrzeleni w okolicach Krakowa. Szczątki ich po wojnie zostały ekshumowane i przewiezione do ojczystej ziemi. Nie tak dawno temu, prochy ostatniego żołnierza francuskiego powróciły do kraju.

Pozostały po nich w Polsce tylko nazwiska wpisane do księgi cmentarza. Na cmentarzu rakowickim pozostali tylko Anglicy, a właściwie nie tylko Anglicy, bo i Polacy i Nowozelandczycy, Egipcjanie. Lotnicy, różnych narodowości, którzy latali w brytyjskiej flocie powietrznej i znaleźli śmierć nad polską ziemią. Staraniem rządu angielskiego na cmentarz rakowicki przywieziono z Anglii dla wszystkich poległych jednakowe proste kamienne krzyże z portlandu. Na każdym z nich imię i nazwisko, stopień, data śmierci, przynależność pułkowa i pamiątkowy napis po angielsku. Każdy krzyż nosi znak herbowy pułku zmarłego, na każdym z nich nazwa: The Queen’s Own Regt., Kent Rgt., Highlanders…

Corocznie przed Zaduszkami telefonuje z Warszawy do Krakowa pierwszy sekretarz ambasady brytyjskiej. Zawiadamia, że przyjedzie na cmentarz i prosi o oczyszczenie

grobów na dzień zmarłych. Tego roku zawiadomił, że przywiezie z sobą krzaki róż, takich samych, jakie porastają cmentarze dalekiej Anglii. Wzruszająca jest ta pamięć o swych poległych, te róże przywiezione zza morza, i te napisy.

…Jakże ściska się serce, gdy myśli się o grobach Polaków w Narvik, Arnheim, Monte Cassino — o tysiącach polskich grobów w dalekich częściach świata.

*

Nie ma chyba w literaturze świata wspanialszej i bardziej wstrząsającej sceny cmentarnej, niż jedna ze scen V aktu Hamleta.

Dwóch podochoconych grabarzy kopie grób dla młodej damy. Jest nią Ofelia. Nim jednak ciało Ofelii spocznie w dole — pojawia się Hamlet. Znajduje wykopaną przez błaznujących grabarzy czaszkę. To czaszka Yoricka, królewskiego błazna i towarzysza dziecinnych zabaw młodego Hamleta.

— Poor Yorick — mówi do czaszki Hamlet — Biedny Yorick…
Jakaż znikomość spraw tego świata, wspólny los bogatych i biednych, zdobywców i wesołków!
— Czy ten człowiek nie zna natury swego rzemiosła? — pyta Hamlet. — Śpiewa przy kopaniu, grobu.
Horacy: Przyzwyczajenie wyrobiło w nim ten zwyczaj swobody.
Hamlet: Tak to bywa ze wszystkim; im mniej się do czego rękę przykłada, tym delikatniejsze jej czucie.

A grabarz całe życie styka się ze śmiercią.

— E, o czym to ja będę pani opowiadał? — pan Tomasz Kuśnierz przysiadł na brzeżku kamiennego grobu. Siedemdziesięcioletnie kości męczy chodzenie, choć p. Tomasz nigdy by się do tego nie przyznał. — Pogrzeby to ja wszystkie doskonale pamiętam, ale czy warto o nich mówić? Pogrzeb, jak pogrzeb. Ludzie płaczą. Pamiętam pogrzeby bogate i biedne, z muzykami i bez muzyk. A jak chowaliśmy Rostworowskiego i Osterwę, to niebo tak płakało… Lało, jak z cebra! Chyba i ci zmarli w trumnie przemokli do suchej nitki. My, grabarze, księża, kondukt — wszystko przemoczone. Taki pogrzeb na psią pogodę, to najgorszy. Teraz to ja już nie chowam. Zostałem się tu za starszego grabarza. A samobójców to chowa się, o tam — pod murem. Jeżeli lekarz poświadczy, że nie był chory na umyśle, to już tam jego miejsce. A i ksiądz nie przyjdzie na chowanie. Smutno to mi wcale tu nie jest. Latem śpiewają ptaki, kwiaty kwitną; a zimą — to tu bieluśko, cichuśko.

Ogarnia wzrokiem wspaniały widok z cmentarza: po lewej Wawel w jesiennej mgle, u dołu błyszczący pas Wisły, drzewa, skały. Cmentarz na Salwatorze w Krakowie jest chyba najpiękniej położonym cmentarzem w Polsce. Trudno się dziwić, że ten melancholijny zakątek tak p. Tomaszowi do serca przypadł.

Ale to piękno ogląda tylko człowiek stąpający po ziemi. Inaczej patrzy się człowiek, oglądający przez cały dzień pracy szaro-żółtą glinę i coraz niżej schodzący w kopany przez siebie dół. Od czasu do czasu wyskakuje z dołu i odwozi na taczkach ziemię trochę dalej.

Nie za, daleko! By bez większego trudu móc z powrotem zsypać ją do zapełnionego już w parę dni później dołu. Plecy prostuje wtedy, kiedy zapala papierosa. Ale czy można często palić, jeśli obie ręce zajęte łopatą? Dla niego dół jest ważniejszy od krajobrazu. Dlatego też odpowiada zwięźle, że grób ma mieć dwa metry głębokości i dwa długości. Szerokość w nogach 60, w głowie 80 cm. Taki krajobraz roztacza się przed innym grabarzem krakowskim, panem Wincentym Sojką…

— Gdzie tam bym się bał… — Pan Wielądek grabarz warszawski obeznany jest ze sprawami cmentarza. Pracuje już na Powązkach parędziesiąt lat. Dochował się sześciorga dzieci, pięciu wnuków i jednego prawnuczka. — A czy to nie spędziłem niejednej nocy na cmentarzu? Tu w tym oto grobowcu siedzieliśmy z całą rodziną 6 tygodni, za powstania. Baliśmy się, ale nie duchów. Ludzi! Nie można było ani mru-mru, ani zapałki zapalić, ani dzieciom zapłakać. Niemcy myszkowali po cmentarzu. Jak Niemcy coś usłyszeli to buch! granat do środka. Do naszego grobowca też zaglądali ale nas nie dojrzeli. A bo to zresztą jedna moja grabarska rodzina spędzała powstanie w grobowcu?

Pan Wnuk chowa ludzi na Powązkach od 30 lat. Wspomina pierwsze lata swojego grabarskiego chleba.

— Na początku tom płakał, jak bóbr. Rodzina płakała. Ja też płakałem, ledwom łopatę mógł utrzymać. A taki wzruszający więcej pogrzeb, mówię pani? Teraz niedawno chowaliśmy czworo dzieci i piątą żonę. Mąż ją zarżnął razem z dziećmi. Tośmy ledwo się nie popłakali. A ten mąż, to przyszedł pod milicją na cmentarz.

— Smutny zawód, proszę pani — przytakuje pan Michta. — O, wdzięczności ludzkiej nie ma na świecie. Teraz to ja tu chowałem w kwaterze 103 jednego dziadka. Na pogrzebie był taki pięcio- sześcioletni dzieciak. Wnuczek tego dziadka. Jego chyba jednego miał na świecie. To jakeśmy trumnę zakopywali, to dzieciak zaczął rzucać we mnie grudami ziemi. Ze złości, że mu dziadka zakopujemy.

— Ale praca, jak każda praca: dobra — stwierdza pan Moszyński. Na Powązki przyszedł, gdy w 1928 r. nie mógł znaleźć innej pracy. — Przyzwyczaiłem się… A jak duchy chodzą, to niech! Ja żadnego nie widziałem. W letargu? Żeby później ten zmarły obudził się w trumnie? I pani w to wierzy? Bajdy! Jak lekarz mówi, że nieboszczyk nie żyje, to znaczy, że już więcej się nie obudzi. Pan Tetmajer to też długo nie dał syna chować, bo zdawało mu się, że on tylko śpi. A on był już nieżywy i to od dawna…

— Jeszcze jedno pytanie — do następnego pogrzebu zostało parę minut. Grabarze dopalają jeszcze papierosa, rozmawiają, jeden ssie cukierka. Stoimy w bramie Powązkowskiego cmentarza i tarasujemy wejście. — Czy to prawda, że grabarze dużo piją?

Dał się słyszeć rozgniewany gwar głosów.

— Piją? Pewnie, że piją! Każdy robiłby to. Nawet najbardziej wytrzymały człowiek. A jak się ekshumuje? A jak ubranie i koszula przechodzi zapachem, że się go przynosi do domu, w koszuli, w ciele, i oddechnąć nie można.

*

Kiedy z kaplicy cmentarnej wyrusza pogrzeb, ostatniej drodze zmarłego podzwania żałobny dzwon u wejścia. Kołysze się miarowo, jak trumna na barkach. Za chwilę skończy się cały obrzęd i nad gliniastą jamą wyrośnie kopczyk świeżej ziemi.

Pogrzeb kościelny, katolicki — „cennikowo” — nie kosztuje nic. Na pogrzeb daje się „co łaska”. Łaska ubogich jest oczywiście ograniczona. Skutkiem tego i pogrzeb uboższy, skromniejszy. Niektórzy twierdzą nawet, że krócej trwa. Może dlatego, że za paręset złotych trudno opłacić wielu księży, wielu ministrantów.

Każdy jednak, najlichszy nawet pogrzeb kościelny, w najgorszy dzień, kiedy pod nogami roztapia się błoto a z nieba leją się strugi wody — jest pogrzebem uroczystszym od pogrzebu bezwyznaniowego. Takiego bez księdza i bez liturgii katolickiej. Smutno i przykro to stwierdzać, ale nie znaleziono jeszcze uroczystej formy dla zwykłego pogrzebu cywilnego. I choć takich „cywilnych” pogrzebów jest niewiele to przecież liczba ich z roku na rok wzrasta.

Pani M., niedawno straciła kogoś bardzo bliskiego. Zgodnie z zasadami wyznawanymi przez zmarłego pochowała go po cywilnemu, bez udziału księdza. Mimo, że sama niewierząca, zwierzyła się, że wolałaby pochować bliskiego jej człowieka wedle katolickiego ceremoniału.

— Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy — żaliła się — a pogrzeb był tak skromny. Wcale nie uroczysty. Religia daje jednak tą zewnętrzną oprawę. Pewnie, że zmarłemu to i tak wszystko jest już obojętne. Ale przecież zostają bliscy… Wydaje im się, że w czymś uchybili pamięci zmarłego, chowając go tak bez żadnego ceremoniału.

Nic u nas nie mówi się o krematoriach i kolumbariach. W dużym nowoczesnym mieście problem założenia cmentarza jest przedsięwzięciem drogim i korkującym rozwijające się miasto. Na Zachodzie, gdzie zwykle pali się zwłoki, miejsce na normalnym cmentarzu jest niesłychanie drogie.

Jedyne bodaj krematorium w Polsce znajduje się na cmentarzu wrocławskim. Jest obecnie zupełnie nieużywane. Wyznającym bowiem protestantyzm wolno (w przeciwieństwie do katolików) palić ciała i chować jako prochy w urnie w miniaturowym cmentarzu-kolumbarium.

— Ależ to byłoby niezgodne z naszą religią — odpowiedział mi na pytanie dotyczące tej sprawy pewien urzędnik zarządu cmentarza.

A inny dodał:

— U nas to by nie chwyciło. Zanadto ludzie pamiętają obozy hitlerowskie i już samo słowo „krematorium” nasuwa skojarzenia z bestialstwem i okrucieństwem niemieckich obozów koncentracyjnych.

*

…A kiedy dzwon przestaje bić, cmentarz ogarnia cisza. W tej ciszy nie ma nic strasznego. Ten spokój to naturalny i logiczny odpoczynek znużonego walką, umęczonego życiem ciała.

 

Napisała Ewa Kossak

Zdjęcia Wojciecha Plewińskiego

 

Tekst pochodzi z numeru nr 656/1957 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Epitafia
i
rysunek z archiwum, nr 1906/1981 r.
Rozmaitości

Epitafia

Marcin Orliński

„»Przekrój« to jest taka mafia/która zbiera epitafia” – ogłaszała wesoło redakcja na stronie „Rozmai­tości” w wydaniu nr 177 (35/1948) „Przekroju”. Krótkie, żartobliwe wierszyki na temat zmarłych często nadsyłali czytelnicy, którzy znaleźli je na cmentarzach w różnych częściach Polski, ale też autorzy sami układający tego typu teksty. Poniżej przegląd najciekawszych epitafiów z archiwalnych numerów „Przekroju”.

Czytaj dalej