O zmianach życiowych
Romuald Nicień z Wrocławia musiał coś w swoim życiu zmienić. Tak przywykł do pracy, miejsca zamieszkania i codziennej jazdy tym samym autobusem, że rzeczywistość stała się dla niego nie do zniesienia.
Postanowił więc urozmaicić sobie drogę do urzędu, w którym był zatrudniony. Zaczął jeździć różnymi autobusami, wybierał nowe trasy, czasami nawet przez odległe zakątki miasta, tak że było mu zupełnie nie po drodze, ale przynajmniej poczuł, że w jego życiu dzieje się coś nowego.
Niestety po paru tygodniach te podróże mu się znudziły i zrozumiał, że właściwie niewiele w swoim życiu zmienił. Cel pozostawał przecież zawsze ten sam: rano biuro, wieczorem powrót do mieszkania w śródmieściu.
Postanowił więc zatrudnić się w różnych dzielnicach miasta: na Brochowie, Wojszycach, Oporowie, Żernikach, Świniarach, na Psim Polu… Wszędzie na ułamek etatu. Trwało to parę tygodni, nowi współpracownicy, nowe obowiązki, nowe ekspresy do kawy w pracowniczych kuchniach, ach, tyle się działo, ale niestety i do tych zmian przywykł, a powtarzające się czynności znów zaczęły go doprowadzać do szaleństwa.
Rozwiązanie było jedno: zmienić tożsamość.
Romuald Nicień w południe przybierał więc nazwisko Wiesław Krzycki, po południu – Alojzy Wieluń, a pod wieczór – Igor Mroczeń. Z czasem nazwisk było coraz więcej, podobnie jak miejsc pracy i wynajmowanych w każdej dzielnicy mieszkań. Romuald Nicień osiągnął cel: przestał rozpoznawać siebie w lustrze i w każdej sekundzie czuł się zupełnie inną osobą.
Aż nastał dzień, kiedy Romuald Nicień rozpłynął się we wszystkich swoich osobowościach. Znajomi i rodzina próbowali dzwonić na jeden z jego kilkuset numerów telefonu, ale bezskutecznie.
Jest zupełnie prawdopodobne, że znacie Nicienia – zapewne macie go wśród znajomych, sąsiadów, kolegów z pracy. Kto wie, może nawet w Szczecinie i Augustowie. Jeśli tak, pozdrówcie go, proszę, ode mnie.
O dziewczynie, która postanowiła być sobą
Miałem kiedyś przyjaciółkę, która w końcu – w trzydziestym trzecim roku życia – postanowiła być sobą. Wszystko przez trenera osobistego, który strasznie namieszał jej w głowie. Podczas jednej z sesji usłyszała: „Aby być sobą, musisz zacząć ze sobą konkurować”.
Wzięła to na poważnie i ze wszystkimi możliwymi konsekwencjami. Gdy kupiła sobie nową sukienkę, od razu samej sobie pozazdrościła i musiała kupić następną. Gdy tylko osiągnęła sukces w pracy, zaraz zaczęła siebie nienawidzić, czując, że musi osiągnąć jeszcze większy sukces. W pewnym sensie stała się dwiema różnymi osobami. Kiedy jedna z nich kupiła nowego forda, druga zaraz przebiła w nim opony i pojechała kupić mercedesa. Kiedy pierwsza dowiedziała się o mercedesie, stłukła w nim wszystkie szyby. Żal było patrzeć na tę absurdalną walkę, zwłaszcza że moja przyjaciółka zaciągała coraz większe kredyty, których jej konkurentka perfidnie nie spłacała.
Kulminacja nastąpiła, gdy dziewczyna wyszła z gabinetu dentysty, a zobaczywszy w lustrze piękne uzębienie swojej konkurentki, natychmiast uderzyła ją w szczękę zerwaną ze ściany gaśnicą, wybijając jej obie górne jedynki.
Dziś, po długotrwałej i trudnej psychoterapii, moja przyjaciółka powtarza wszystkim znajomym: „Radzę wam dobrze, nigdy nie próbujcie być sobą”.
O podróżowaniu
Za każdym razem, gdy Stefan wyjeżdżał z Polski, trafiał z powrotem do Polski.
Trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Ruszył pociągiem do Wiednia, ale gdy dotarł na miejsce, okazało się, że to Radom. Pojechał do Paryża, a tam Sieradz. Wyjechał do Pragi, a tam Koluszki. I tak dalej. Podejrzewał przez chwilę, że to spisek firm transportowych i rządu. Spróbował więc wydostać się z kraju piechotą, ale po przekroczeniu Olzy, która dzieli polski i czeski Cieszyn, oto znalazł się w Mławie.
Zrozumiał, że nie może z Polski wyjechać. Wszędzie te same kominy, ten sam szary gołąb na tym samym szarym chodniku, te same śmieci w pokoju hotelowym, ta sama twarz w lustrze. Nawet wódka w sklepie ta sama.
Zrezygnowany, przestał w ogóle podróżować, osiadł w Kutnie i zajął się projektowaniem folderów reklamowych. Reklamował Grecję kotletem schabowym, Majorkę – oscypkiem, a Wyspy Wielkanocne – białą kiełbasą. Okazało się, że to świetny pomysł, bo biuro podróży, z którym podjął współpracę, zbiło fortunę.
Stefan urządził się i już wcale nie chciał więcej podróżować.
O człowieku, który zatrzymał zachód słońca
We wsi Budziszyn mieszkał człowiek, który pewnego dnia oznajmił wszystkim, że zatrzyma słońce. Nazywał się Jan Zaręba.
Był sobotni wieczór, a rzecz miała miejsce w lokalnym barze, więc nikt nie wziął majaczeń starego pijaka na poważnie. Ale już następnego dnia Zaręba wziął się do roboty. Wsiadł na traktor, pojechał do lasu i przywiózł mnóstwo smukłych sosnowych żerdzi. Rąbał, zbijał, wiązał i z każdą godziną na jego podwórku wzrastała coraz większa konstrukcja. Ni to stacja pomiarowa, ni to myśliwska ambona. Ludzie przechodzili obok i się śmiali, a kto przypomniał sobie, co Zaręba gadał w barze po pijaku, ten pukał się w czoło.
Jednak konstrukcja rosła, a gapiów przybywało. Zbliżał się koniec dnia, a słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Wewnątrz dziesięciometrowej wieży prześwitywały liny i coś na kształt windy. Ludzie pokazywali sobie to wszystko palcami, przychodziły rodziny z dziećmi, paru wyrostków usiadło z piwem pod płotem.
– Zobaczcie, głupi Zaręba myśli, że się wdrapie do nieba! – śmiali się.
Ale gdy słońce zaczęło zachodzić, Zaręba wsiadł do windy wewnątrz wieży i za pomocą specjalnej liny zaczął wciągać się na szczyt, a do ludzi właśnie dotarło, co się dzieje. Przestali się śmiać. Zarębie nie chodziło o wjechanie na górę, lecz o sam proces wjeżdżania. Dla wjeżdżającego powoli mężczyzny słońce na kilka minut zatrzymało się nad horyzontem!
Kiedy Zaręba dotarł na szczyt, nastała zupełna cisza. Ludzie zdali sobie sprawę, że osiągnął swoje.
Ale w tym momencie konstrukcja zaczęła trzeszczeć, kołysać się i w końcu z hukiem się zawaliła. Zgromadzeni sąsiedzi uciekali w popłochu, ktoś zadzwonił po karetkę.
Zaręba nie przeżył – można rzec, że dostał się jednak do nieba! – lecz oto stała się rzecz dziwna: słońce w Budziszynie naprawdę zatrzymało się nad horyzontem i odtąd przestało zachodzić.
Jeśli traficie kiedyś do wsi, w której nigdy nie nastaje noc, zróbcie sobie selfie na tle zachodzącego słońca, ale proszę, wspomnijcie też starego Zarębę, dzięki któremu Budziszyn stał się najbardziej romantyczną miejscowością w Polsce.
O horoskopach
Mieszkała raz w Krakowie Jolanta Figiel, która zajmowała się pisaniem miesięcznych horoskopów do czasopism.
Lubiła tę pracę. A to mogła postraszyć znajomego Skorpiona problemami finansowymi, a to rozbudzić nadzieję na wiosenną miłość w przyjaciółce Wadze. Była sprytna. Raz kopiowała horoskopy z innych czasopism, nieznacznie tylko zmieniając treść, innym razem wykorzystywała zeszłoroczne teksty, podmieniając jedynie znak zodiaku. A mieszkańcy Krakowa czytali te jej horoskopy i ulegali potędze słów: zakochiwali się, wygrywali na loteriach, poświęcali czas rodzinie, zmieniali pracę, tracili fortuny.
Jolanta Figiel miała przyjaciółkę spod znaku Bliźniąt, Annę Walczak. Któregoś lipcowego dnia siedziały na Plantach i strasznie się pokłóciły o mężczyznę, w którym obie się zakochały. Rozwścieczona Jolanta pobiegła do domu i od razu zabrała się za pisanie horoskopu na następny miesiąc. Nie wiedząc, jak dopiec koleżance, wpisała pod jej znakiem tylko jedno zdanie: „Smoki latają nisko”.
Nastał sierpień. Figiel dawno zapomniała o kłótni i była już zajęta przygotowywaniem horoskopu na wrzesień. Pewnego słonecznego popołudnia szła wzdłuż Wisły, pod wzgórzem wawelskim, na spotkanie z mężczyzną, o którego miesiąc wcześniej posprzeczała się z przyjaciółką. Nagle usłyszała huk i wielka rzeźba Smoka Wawelskiego zwaliła się na nią całym ciężarem. Dziewczyna zginęła na miejscu.
Pomyślicie, że to przypadek, dziwny zbieg okoliczności, ale prawda jest inna: otóż Jolanta Figiel także była spod znaku Bliźniąt. Biedaczka nie wiedziała, że wymyślając szyderczy horoskop dla koleżanki, przy okazji zgotuje okrutny los samej sobie.
Przeczytaj opowiadania po angielsku lub daj do przeczytania anglojęzycznym znajomym!