Mocna jest przede wszystkim konstrukcja tej wypowiedzi artystycznej. Bo przecież to nie jest przewodnik ani album w rodzaju twardej oprawy i papieru kredowego z najpiękniejszymi obrazami rezydencji historycznych. W rękach mamy niezwykle delikatną książkę. Wytłoczony na okładce napis Futerał kompletnie nie gra z masywnością znaczenia tego słowa. Tak łatwo tę książkę pobrudzić, jest taka miękka. Brakuje jej ochrony. To zresztą znakomita aluzja do zawartości.
Projekt-książka ma właściwie trzy rozdziały. Ale to uproszczenie. Bo są jeszcze prace ilustrujące teksty. I parę zdjęć, które jak klamrą spinają te trzy główne opowieści. Różne poboczne historie, wątki uzupełniające, przepowiadające. Bo Futerał to już nie tylko książka, ale projekt w ciągłej rozbudowie.
Zaczynamy od serii czarno-białych zdjęć, maksymalnie prostych i na zimno. Odkrywamy z reguły niedostępne zwiedzającym części pałaców. Służbowe przejścia, klatki schodowe, korytarze. Kiedyś dla służby, dziś dla pracowników. Powoli, zgodnie z popytem na tego rodzaju atrakcje, nieśmiało odsłaniane turystom. Na zimno, bo surowo i bez dekoracji, ostatnie w kolejce do remontu przestrzenie.
Potem wchodzimy na salony i w przestrzenie państwa-domowników, rezydentów. Oszałamiające barwy, wielka precyzja. Patrzymy na scenografie, fragmenty. Motywem przewodnim są bukiety ususzonych i starannie dobranych kwiatów, ale też wazony i wazoniki, pojemniki. Jakby one przetrwały te trudne i burzliwe wieki. Jakby pamiętały. Dobrane są do wnętrza, do koloru tapet, reszty dekoracji. Idealnie pasujące, skadrowane perfekcyjnie. Do podziwiania. Nie do użycia. Linki, sznurki. Pamiętajmy, że my tylko zwiedzamy. Oglądamy z daleka tę perfekcję na pokaz.
Wreszcie trzeci rozdział. Dalej w kolorze. Przecież ciągle jesteśmy w pałacu i jego częściach użytkowych. Nie podglądamy, nie skradamy się. Ale bardzo tu coś nie gra. Mimo perfekcyjnej kompozycji, zachowania czystości i dbałości o kadr i kolor coś nas tu boli. Weltschmerz. To historia nas boli. Doświadczenie namacalne. Oto na przykład wspaniały sufit, dekoracyjne stiuki, znakomicie zachowane, a poniżej uważnie dobrana wykładzina dywanowa i krzesła z-każdej-sali-konferencyjnej. Widzimy przepiękne, acz zniszczone obramowanie drzwi. Czujka alarmu boli jednak bardziej niż wzywający konserwatora fryz. Ślady dawnych lamperii, nie tych historycznych, tylko poczynionych olejną farbą w stałych odcieniach zieleni. To samo z oknami, posadzkami, sklepieniami. Taka trochę śmieszno-straszna historia, palimpsest.
Tym tytułowym, niezwykle wrażliwym futerałem jest – jak się okazuje – sam pałac. Onegdaj zmieniał właścicieli, domowników, służących. Dekoracje, przedmioty. Rozrastał się, modyfikował raczej funkcje pokoi wedle zapotrzebowań niż całość budynku. Opowiadał ciągle o swoich właścicielach, o kolejnych modach i stylach.
W ostatnim wieku narracje zmieniły się zbyt drastycznie. Po wnętrzach odczytujemy historię polityczną i społeczną. To już nie jest rokoko wypierające barok. To już państwo-kraj wkradające się ze swoimi funkcjami w obce mu przestrzenie. I na tym jeszcze nie koniec. Szkoła, sanatorium, hotel, zakład wychowawczy. Jeśli zdarzyło się muzeum w pałacu, możemy wszyscy być szczęśliwi. Można było stawiać owe bukiety i chronić. Bo zmiana funkcji to nie tylko zmiana tabliczki przed wejściem. Niejedna przebudowa pozbawiła pałac „zabytkowości”. Rejestry, archeologia, naukowcy i poszukiwania sensów i oryginałów. Tymczasem Orłowska przygląda się temu, co jest i co się ostało. Bierze to ze wszystkimi nadpisanymi treściami. Dodaje własne spojrzenia i kadry. I zostawia nas z pytaniami.
Czy jest jeszcze oryginał, którego blichtr można przywrócić? Czy odkuwając nowsze warstwy farby, nie zatracimy przypadkiem kilkuset lat ciągłości? Czy przebudowy i te zielone lamperie nie mówią o czymś istotnym? Czy lepszy dla odratowania pałacu był zakład wychowawczy, czy organizacja biur ministerialnych? To są też pytania o współczesną ekonomię użytkowania. Czy można wkręcić żarówkę energooszczędną, czy nie przystoi? Niby to proste pytania, z łatwymi odpowiedziami. Bo przecież wiadomo! No, ale ta upiorna boazeria z pałacu w Ponarach, pasująca jak przysłowiowa pięść do oka, psuje ten obraz podwójnie. Bo na kolumnie! To boli tam, tuż przy sercu, kłuje. Boazeria „klasyczna” znana nam z ośrodków wczasów pracowniczych, lakierowana, wiecznie niedoczyszczona, ale błyszcząca. Wyrasta więc ta zabudowa tymczasowa nad bazą kolumny, umówmy się, że jedynie naśladuje jej kształt. Wiadomo, koszmar! Czy ona jednak nie przysłużyła się przetrwaniu? Czy dziś, z racji swojego sędziwego już wieku, nie świadczy też o epoce?
Skomplikowane te historie. Tym większe pole dla Orłowskiej. Dodawania, odejmowania, wyjmowania. Plafon z Nieborowa wylądował na podłodze na wystawie podczas Warsaw Gallery Weekend. W przestrzeni Galerii Wschód znalazła się także wspomniana boazeria na kolumnie. Idealnie porozmieszczano serie zdjęć: w salonie głównym – dekoracyjne części, schowane przed wzrokiem zwiedzającego, zaraz obok – te czarno-białe zdjęcia z miejsc ukrytych, wreszcie, za drzwiami i ścianą – współczesne, niepasujące do oryginalnej funkcji – przestrzenie. Wystawa tym samym znalazła się w moim osobistym top jeden zestawieniu na najlepiej wychodzącą z fotografii i angażującą przestrzeń wokół. Jeśli gdzieś jeszcze pojedzie do galerii, warto sprawdzić, bo z pewnością Orłowskiej nie chodzi tylko o zdjęcia na ścianie.
Po lekturze Futerału inaczej się chodzi po pałacach. Dostrzega się więcej. Czyli jednak jak dobry „przewodnik”, wskazujący: proszę państwa, tu możemy podziwiać…