Paszporty i polityki Paszporty i polityki
Przemyślenia

Paszporty i polityki

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Kryzys wywołany pandemią koronawirusa trwa w najlepsze, a na brytyjskich muzyków spada kolejny cios: brexit i związany z nim koniec swobodnego przepływu osób w Europie. Jak to odbije się na artystach i naszych planach (marzeniach) koncertowych?

Czasami bywa i tak, że sztampowe pytania dają najciekawsze odpowiedzi. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, wracając po niemal dekadzie do wywiadu, którego udzielił mi perkusista kanadyjskiej grupy Japandroids – David Prowse. Zapytałem go wówczas o przeskok od wieloletniego grania po lokalnych klubach do bycia gwiazdą światowych festiwali. O szybki bilans zysków i strat. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie odpowiedzi, której mi udzielił. Z jego perspektywy największą zmianą była możliwość, by wreszcie bez problemu grać w Stanach. Zanim Kanadyjczycy z Vancouveru zyskali rozpoznawalność, musieli starać się o wizę, by zagrać w pobliskim Seattle. Po pierwsze jako garażowy zespół nie musieli jej wcale dostać, po drugie – nawet gdyby ją otrzymali, nie opłacałoby się im za nią płacić. Pozostało więc albo dokładać do interesu, albo udawać, że podróżuje się w celach turystycznych. Z tym, że taki blef może uchodzić za mało wiarygodny, kiedy w bagażniku tłucze się perkusja.

Mówi się, że człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, i coś w tym jest, bo pamiętam, że problemy Prowse’a wydały mi się wówczas bardzo odległe. A przecież rozmawialiśmy może pięć lat po wejściu Polski do strefy Schengen. Jesteśmy w niej do dziś, a jednak wspomnienia perkusisty Japandroids jakby zyskały ostatnio na aktualności. Wszystko za sprawą brexitu, który może pognębić i tak już będących w defensywie brytyjskich artystów. Nic więc dziwnego, że tak jak polskie media żyją w styczniu Paszportami „Polityki”, tak i w Londynie temat paszportów dla muzyków nie schodzi ze szpalt. Okazuje się, że mimo wieloletnich turbulencji i bólów, w których rodziło się porozumienie dotyczące wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, nikt nie wyobrażał sobie, że może ono dotknąć ten sektor. Banki – oczywiście. Skorupiaki – jak najbardziej. Ale któż w Europie ośmieliłby się wymagać wizy od Eltona Johna?!

Aktualnie nie wymaga nikt, bo Stary Kontynent pogrążony jest w kolejnym lockdownie, więc wizy zajmują dość odległe miejsce na liście problemów brytyjskich twórców. Ci myślą jednak perspektywicznie, więc wystosowali list do rządzących, w którym oburzają się na „karygodne potraktowanie branży kreatywnej”. Wśród podpisanych wielkie nazwiska: sir Simon Rattle i Sting, Elton John, Ed Sheeran i Thom Yorke. Wielkie gwiazdy domagają się też renegocjacji obecnych warunków i wywalczenia specjalnych paszportów dla artystów. Nawet jeśli udałoby się im wywrzeć presję na gabinecie Borisa Johnsona, to niewykluczone, że urzędnicy w Brukseli na hasło „pertraktacje” odpowiedzieliby jakimś starym hitem Radiohead: Karma Police, Exit Music albo Just z refrenem: „You do it to yourself you do/And that’s what really hurts”. Bo jeśli Brytyjczycy czegoś nas nauczyli w ostatnich tygodniach, to tego, że karma wraca. Nawet jeśli powoli, bo od 20 godzin czeka na wjazd do Dover.

Wiem, że Schadenfreude to niezbyt chrześcijańskie uczucie. Mam jednak kłopot, by się nie uśmiechnąć, kiedy czytam, że zapalony „brexitowiec” Roger Daltrey z The Who nagle podpisuje wspomniany interwencyjny apel. Cnotę empatii trudniej jest mi pielęgnować także ze względu na pamięć o niesławnym Formularzu 696. Administracyjnej gilotynie, za sprawą której londyńska policja dopuszczała się profilowania rasowego i uderzała w środowiska grime’owe czy dancehallowe. Z rozmysłem mnożono biurokratyczne trudności, które doprowadziły do zamknięcia niejednego muzycznego klubu w mieście nad Tamizą. Teraz Brytyjczycy poszli krok dalej i administracyjne bariery ściągnęli na głowę wszystkich: zarówno fanów grime’u, jak i Rogera Daltreya. W rezultacie pozostaje im trzymać kciuki, by urzędnicy państw członkowskich wykazywali się mniejszą determinacją niż londyńska policja.

ilustracja: mitek.jpg
ilustracja: mitek.jpg

I ja też będę trzymał, bo nie mam złudzeń, że nowe przepisy najmocniej uderzą w debiutantów i przedstawicieli głębokiego offu, których trasy i bez tego balansowały na granicy opłacalności. Tym większa szkoda, że w ostatnich latach brytyjska alternatywa (czy to jazz, czy post-punk, czy politycznie zaangażowane R&B) przeżywała prawdziwy renesans. A to jej reprezentanci odczują zmiany. W tych największych nowe ograniczenia uderzą w znacznie mniejszym stopniu. Ich będzie stać na wizy. Ba, oni będą mieli sztab ludzi odpowiedzialnych za kontrolowanie papierów. A nie będzie to takie łatwe, zważywszy na to, że kraje członkowskie UE mają bardzo różną politykę w tym zakresie: od względnie liberalnej (np. Polska, Francja) do całkiem restrykcyjnej (np. Hiszpania, Włochy). Według informacji zebranych na stronie brytyjskiego Incorporated Society of Musicians koncertowanie w Polsce nie będzie wymagało od muzyków dodatkowych pozwoleń, jeśli tylko ograniczy się do 30 dni w roku. Gdyby te regulacje rzeczywiście nie uległy zmianie, to o stosowne dokumenty będą musieli ubiegać się nieliczni artyści (stypendyści, rezydenci, zespół Archive).

Na koniec warto zaznaczyć, że nowe prawo działa w dwie strony. A to oznacza, że polscy muzycy grający na Wyspach też muszą się liczyć z wypełnianiem dodatkowych papierów. I nie jest to bynajmniej wydumany problem. Fakt, polskich płyt nie znajdziemy raczej w czołówce brytyjskich list sprzedaży, ale to nie przeszkadza rodzimym artystom w corocznych pielgrzymkach do Anglii. Wszystko to ze względu na setki tysięcy polskich emigrantów. Jednak nawet jeśli na koncercie O.S.T.R.-a w Birminghamie spotykaliby się jedynie starzy znajomi z Bałut, to przecież formalnie jesteśmy w Wielkiej Brytanii. Co oznacza, że polscy muzycy mogą występować na jej scenach w celach zarobkowych przez nie więcej niż 30 dni, jeśli udowodnią, że są profesjonalistami, i przedstawią zaproszenia od angielskich podmiotów. Przynajmniej tak długo, jak Londyn nie zareaguje emocjonalnie i nie zacznie równać do najbardziej restrykcyjnych polityk europejskich. A że czasy angielskiej flegmy to odległa przeszłość, możemy spodziewać się wszystkiego.

Czytaj również:

Rok za szybą Rok za szybą
Przemyślenia

Rok za szybą

Jan Błaszczak

W minionych latach można się było zorientować co do gustów rozmówcy, pytając, czy jedzie na Woodstock, Open’er, czy OFF Festival. W 2020 r. trzeba było innej strategii, bo po muzykę na żywo wybieraliśmy się na YouTube’a, Facebooka czy Instagrama.

„Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić” – mawiali starożytni Rzymianie albo inni Chińczycy. Kimkolwiek byli – mieli rację. A było to tak. W 2014 r. pomagałem przy organizacji OFF Festivalu. Nic wielkiego, ale nawet te moje niewielkie obowiązki wymagały, bym meldował się na terenie imprezy kilka godzin przed otwarciem bram. Pewnego dnia, po rutynowej wymianie maili w namiocie prasowym, usiadłem na trawie przed pobliską sceną, by pogrzać się chwilę w południowym słońcu. Gdy tak sobie siedziałem, na ową scenę, ni stąd, ni zowąd, wyszedł zespół Slowdive. Brytyjska grupa, na której drogą dwupłytową kompilację niegdyś odkładałem z trudem licealne kieszonkowe. I nagle ci moi młodzieńczy bohaterowie objawili się 10, może 15 metrów ode mnie, błyskawicznie się podpięli i zaczęli po kolei grać moje ulubione piosenki. Jedną po drugiej. Dla mnie i schowanego w odległej wiacie akustyka. W przerwach machaliśmy do siebie i wymienialiśmy się uśmiechami. Surrealistyczne doświadczenie. Myślałem sobie: tak wygląda niebo.

Czytaj dalej