Kiedy czytacie te słowa, albo wciąż jeszcze jesteście w trybie #zostańwdomu, albo macie do tego stopnia wydrenowane pandemią portfele, że i tak drogie wakacje odpadają. Wobec jednego i drugiego lokalne wyprawy książkowe retro nie są więc najgorszą alternatywną.
O dziełach tkanych
Literatura dziecięca minionego systemu z lubością pielęgnowała nurt, który roboczo moglibyśmy nazwać ludowo-lokalnym albo po prostu krajoznawczym. Mieszczą się w nim zarówno wszelkie książki poświęcone kulturze regionalnej, jak i rozmaite opowieści legendarne, przewodniki po miastach czy szersze opracowania o pięknie i dziedzictwie umiłowanego kraju. Dobrym przykładem jest tu Opowieść o arrasach Wandy Chotomskiej z ilustracjami Jana Marcina Szancera.
Rzecz rozgrywa się tu na dwóch planach. Pierwszy jest szerszy i faktograficzny: dowiadujemy się, co i kto ze słynnymi tkanymi dziełami sztuki zrobił. Kto je przywiózł, dał w zastaw, kto wywiózł w czasie drugiej wojny światowej do Kanady i kiedy wróciły do Polski. Drugi plan – nieco poetycki – to swego rodzaju fantazja na temat „magii” dzieł, która zachwycała wszystkich, którzy je widzieli. Ową magię podsyca swoimi ilustracjami Jan Marcin Szancer, mający dobrą rękę do wszystkiego, co baśniowe i krakowskie. A tu jest jedno w drugim, co najlepiej widać na efektownej ilustratorskiej rozkładówce (strony 14 i 15) prezentującej włóczące się nocą po starym Krakowie stworzenia, które uciekły z arrasów, by niczym brytyjscy turyści narozrabiać w mieście. Rzecz ciekawa nawet po latach.
Tytuł – Opowieść o arrasach
Autorka – Wanda Chotomska
Ilustracje – Jan Marcin Szancer
Wydawnictwo – Biuro Wydawnicze „Ruch”, 1968 (wydanie II)
O bacy i juhasach
Niestety nie da się tego samego powiedzieć o książce Tatry, moje Tatry, nasyconej do tego stopnia gwarą podhalańską, że dzisiejsze dziecko miałoby niemały problem z jej zrozumieniem. Dorosły też się zmęczy. A jest to prosta, choć pełna szczegółów historia o życiu bacy i juhasów, którzy ruszają na redyk, by przez kilka miesięcy nie schodzić z gór. Literacko książka Tatry, moje Tatry, nie zachwyca. Jej głównym magnesem są ilustracje Zbigniewa Rychlickiego, współtwórcy Misia Uszatka.
W owym czasie (druga połowa lat 60.) Rychlicki był również kierownikiem graficznym Naszej Księgarni i bardzo chętnie realizował tego typu krajoznawcze publikacje. A że sam urodził się na Podkarpaciu, podszedł do zadania niezwykle ambitnie, decydując się na wykonanie swoich ilustracji techniką linorytu, co podkreślono stosownym zapiskiem na okładce. Warto dodać, że są to linoryty kolorowe, a Rychlicki włożył w nie ogrom pracy popartej niezwykle drobiazgowym badaniem źródeł. I widać to na każdej stronie. Gdy patrzymy na planszę ukazującą wnętrze bacówki, widzimy z pietyzmem przedstawione wszelkie naczynia, narzędzia i sprzęty – włącznie z ornamentyką, która się na nich znajduje – a także góralskie stroje. Żeby linoryty naprawdę dobrze wyszły w reprodukcji, Nasza Księgarnia (czyli pewnie sam Rychlicki) zadbała o porządny, mięsisty, gruby papier.
Całe szczęście, bo dzięki temu mój egzemplarz po latach trzyma się tak dobrze, jakby wydrukowano go 10 lat temu. Tylko zapach papieru zdradza prawdziwy upływ czasu.
Tytuł – Tatry, moje Tatry
Autorki – Jadwiga Gorzechowska, Maria Kaczurbina
Ilustracje – Zbigniew Rychlicki
Wydawnictwo – Nasza Księgarnia, 1967 (wydanie I)