Czy superman, cyklista z wyobraźnią i jedna nieustraszona dziennikarka to dość, by zrobić rewolucję? Tak, ale będzie to przewrót pokojowy. Jego ofiarą padnie przemoc, a zwycięży stolica Kolumbii, która ma szczęście do burmistrzów.
W niedzielę około południa centrum Bogoty nie przypomina innych wielkich miast Ameryki Południowej. Na chodnikach zamieszkanej przez 8 mln ludzi stolicy Kolumbii – i wprost na ulicach – kwitnie handel. Ktoś tańczy, ktoś grilluje. Starsi panowie grają w szachy, młodzi przyjmują zakłady w wyścigach pędzących gryzoni – kawii domowych. Na asfalcie ćwiczą miłośnicy jogi, a tuż obok wielbiciele aerobiku. Tu trupa teatralna, tam klaun czy żongler. Przede wszystkim jednak wszechobecni rowerzyści. Wokół także: deskorolkarze, hulajnogiści, biegacze, ludzie na wózkach inwalidzkich. A przy tym żadnych samochodów! Nazywa się to ciclovía i jest prawdziwym świętem bicykla. W każdą niedzielę, między godziną 7.00 a 14.00, burmistrzyni Bogoty zamyka większość głównych arterii – w sumie blisko 300 km. Zdarza się, że na drogach jest wtedy równocześnie 1,7 mln ekologicznych jednośladów. To rekord, żadna masa krytyczna w innych zakątkach Ziemi nie może pochwalić się takim wynikiem.
Aż trudno uwierzyć, że jeszcze 25 lat temu położona w wysokich Andach (2650 m n.p.m.) stolica uchodziła za miasto upadłe. Podobnie jak cała Kolumbia była miejscem, do którego bali się przyjeżdżać turyści, a wskaźniki notowanych tam zabójstw szokowały. Życie polityczne i społeczne przeżarte było korupcją i przemocą. W wielu dzielnicach, zwłaszcza mniej zamożnych, rządziły gangi, a nieudolna, przekupna albo zastraszona policja bała się tam zaglądać. Na to wszystko nakładała się krwawa, trwająca ponad pół wieku wojna domowa rządu z partyzantką FARC (Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii). Na porządku dziennym były porwania dla okupu i handel narkotykami na wielką skalę. W selwie [puszczy amazońskiej – przyp. red.] guerrilla latami przetrzymywała ludzi w obozach koncentracyjnych. Wprawdzie Bogota rzadko bywała główną areną konfliktu, ale również tu zdarzały się dramaty, choćby wybuch bomby podłożonej w 2003 r. przez guerrillę w modnym klubie El Nogal, gdzie bawili się biznesmeni – atak pochłonął dziesiątki ofiar. Także na tle innych państw Ameryki Łacińskiej Kolumbia była miejscem, które omijało się szerokim łukiem. Linie lotnicze odwoływały loty, wielki biznes rezygnował z inwestycji. Państwo było pogrążone w chaosie, a w zamachach ginęli kolejni „sprawiedliwi” – kandydaci na prezydentów i działacze chcący walczyć z korupcją i bezprawiem. Na bezradność władz nakładały się problemy ekonomiczne i ogromne nierówności społeczne. Bogaciła się tylko niewielka grupa sprawujących rządy, w tym kokainowi baronowie i partyzanccy komendanci. Większość ludzi była skazana na wegetację.
Jednak w ostatnim ćwierćwieczu Bogota stała się epicentrum bezprecedensowych zmian. Właśnie tam dokonała się prawdziwa pozytywistyczna rewolucja, która miała kilku wyjątkowych bohaterów, a wręcz superbohaterów.
Światowa stolica rowerów
Pierwsze ciclovía organizowano w Bogocie już w połowie lat 70. XX w., ale dopiero burmistrz Enrique Peñalosa, urodzony w Waszyngtonie, w czasie swojej pierwszej kadencji w latach 1998–2000 uczynił je zjawiskiem masowym. Mózgiem przedsięwzięcia był jego brat – Gil Peñalosa, wówczas dyrektor wydziału parków, sportu i rekreacji w ratuszu. To on zaczął propagować w Kolumbii zdrowy styl życia, a także ideę nowoczesnego i przyjaznego ludziom miasta. Dzięki niemu niedzielna strefa zamknięta dla ruchu zwiększyła się z 10 do aż 300 km dróg, a sama ciclovía stała się wydarzeniem świetnie zorganizowanym i o wielkiej skali. Gil Peñalosa wyjechał później do Kanady, gdzie zasłynął jako twórca międzynarodowej organizacji non profit 8 80 Cities oraz wizjoner i ekspert do spraw partycypacji społecznej. Dziś doradza decydentom na całym świecie, jak tworzyć zdrowe miasta – bez dyskryminowania ze względu na płeć, wiek, pochodzenie czy stan zdrowia. Projektuje przestrzeń miejską, a współczesne smart city uważa za miejsce, w którym ludzie mają szansę się integrować.
„Tereny zielone poprawiają jakość życia, sprzyjają socjalizacji oraz aktywności fizycznej. Są też miejscami do zabawy dla dzieci, które uczą się w nich podstawowych rzeczy. Mieszkaniec musi mieć park w odległości niedługiego spaceru od miejsca zamieszkania. To diametralnie zmienia relacje społeczne. Sprawia, że ludzie stają się szczęśliwsi. I zadziała to w każdym mieście, w każdym kraju” – twierdzi Gil.
Tą ideą kierował się również jego brat, Enrique, gdy pod koniec lat 90. XX w. obejmował władzę w Bogocie. Gdy już rozkręcił ciclovía, stworzył system Cicloruta – sieć nowoczesnych, dwukierunkowych ścieżek rowerowych biegnących wzdłuż głównych arterii. To sprawiło, że z taniej i zdrowej, a przy tym dość szybkiej formy transportu zaczęli korzystać także ci, których stać na własne auto. Początkowo Cicloruta budziła sporo kontrowersji – ścieżki wytyczono przed wieloma prywatnymi posesjami, na prywatnych chodnikach, zwykle nie pytając właścicieli o zgodę i nie oferując odszkodowań. Zaczęły się protesty, a ścieżki blokowano. Sprawę udało się szczęśliwie załagodzić, a wielka moda na rower, która wtedy wybuchła, przełożyła się nawet na nowe sukcesy kolumbijskich kolarzy.
A to rzecz wielkiej wagi, bo kolarstwo – obok piłki nożnej – jest sportem narodowym Kolumbii, będącej w tej dyscyplinie potęgą. Świadczą o tym wyniki takich gwiazd, jak Nairo Quintana, Rigoberto Urán czy Egan Bernal, zwycięzca Tour de France w 2019 r. Na miejsce w sportowej mitologii ci zawodnicy muszą jeszcze poczekać, bo dla Kolumbijczyków wciąż najważniejsi są herosi z lat 80. XX w. – „Lucho” Herrera i Fabio Parra. To oni, znakomici na trasach w wysokich górach Francji czy Włoch, rozpalali kraj do czerwoności podczas transmisji wyścigów. W roku 2000 partyzanci z FARC wykorzystali nawet popularność Herrery i porwali sportowca (jak wielu innych ważnych ludzi w tym czasie). Ale już po 24 godzinach emerytowany kolarz wrócił bezpiecznie do domu. Dłuższe przetrzymywanie go mogło się dla guerrilli skończyć kiepsko – Kolumbijczycy kochają swoich cyklistów jak bohaterów narodowych.
Bilet do lepszego miasta
Wielkie emocje wzbudzały też inne brawurowe pomysły Enrique’a Peñalosy. Kontrowersje wywołał program Pico y placa (hiszp. szczyt i tablica), który zakładał, że w porannych i popołudniowych godzinach szczytu w określone dni tygodnia po mieście mogą przemieszczać się tylko pojazdy o wskazanych cyfrach numerów rejestracyjnych. Nieprzestrzeganie tej zasady groziło odholowaniem pojazdu i wysoką grzywną. Aby wzmocnić efekt, wprowadzono zakaz parkowania na chodnikach w centralnych dzielnicach. Kierowcy się wściekali, a władze konsekwentnie wbijały pachołki. Przy okazji z placów i ulic musieli zniknąć nielegalni handlarze. Tak w krótkim czasie udało się wyeliminować ponad 60% ruchu samochodowego, a mieszkańcy przesiadali się do autobusów czy prywatnych busików, na popularności nadal zyskiwał rower. Pomysł Peñalosy rozwinęli jego następcy, podchwycili go burmistrzowie innych miast kolumbijskich, a także ci z Wenezueli, Ekwadoru czy Peru.
Peñalosa w pamięci mieszkańców pozostanie również jako twórca słynnego TransMilenio. System szybkiego transportu autobusowego powstał w roku 2000 – stąd nazwa. Wzorowany był na Rede Integrada de Transporte, zintegrowanej sieci komunikacyjnej z brazylijskiej Kurytyby. Do dziś jest namiastką bogotańskiego metra, choć niewolną od wad. Zamiast w pociągu jedzie się w długim przegubowym autobusie. Pojazd przemierza metropolię po specjalnie wydzielonym torze. Przystanki przypominają stacje metra – są zadaszone, ogrodzone. Maszyny parkują w wyznaczonych miejscach, na peronach zamontowano zautomatyzowane osłony z hartowanego szkła. Na stacje wchodzi się przez bramki, podróżni mają inteligentne karty miejskie.
A to był zaledwie początek – rewolucja Peñalosy nie dotyczyła jedynie transportu. We współpracy z aktywistami, artystami, architektami i dizajnerami, powstawały kolejne programy. Ekskluzywne tereny Country Club of Bogota w dzielnicy Usaquén, wcześniej okupowane jedynie przez krezusów, zostały otwarte dla wszystkich – powstał tam duży park. Podobnie stało się w przypadku 200 innych, niewykorzystywanych terenów zielonych. Powstawały kameralne „zielone plomby” między budynkami, ale też utworzono imponujący, 113-hektarowy Park Centralny im. Simóna Bolívara. W slumsach udało się również otworzyć wiele nowoczesnych bibliotek i szkół.
Zainspirowani tymi działaniami na początku nowego tysiąclecia podobne zmiany wprowadzali także Sergio Fajardo i Alfonso Salazar – burmistrzowie Medellín, drugiego co do wielkości miasta Kolumbii. Udało im się przyciągnąć zagraniczne inwestycje i nowe technologie, za sprawą ich pomysłów przestępczość wyraźnie spadła, miasto zyskało przejrzystość finansową, a mieszkańcy – dostęp do edukacji i kultury. W dzielnicach nędzy powstawały szkoły i biblioteki, ale też nowa infrastruktura. Najbardziej znamienny przykład: w owianej złą sławą, położonej na stromych zboczach dzielnicy Comuna Trece w 2011 r. zbudowano schody ruchome i przydatną w upały potężną kurtynę wodną. Doprowadzono tu również linię Metrocable, czyli kolejkę linową (połączoną z metrem), dzięki czemu z odciętej wcześniej dzielnicy teraz można było łatwo dojechać do centrum. Tak Medellín, które w latach 90. XX w. Amerykanie nazywali „miastem zbrodni i strachu”, w roku 2012 doczekało się z ich strony (a konkretnie ze strony Urban Land Institute oraz „Wall Street Journal”) innego tytułu: „najbardziej innowacyjnego miasta świata”.
Na forum międzynarodowym doceniono też Enrique’a Peñalosę. Kilka poważnych gremiów, m.in. centrum badań New York University, nagrodziło go za zrównoważony rozwój miasta i mądre planowanie urbanistyczne. A bogotanie w roku 2015 ponownie wybrali go na burmistrza. Dziś Peñalosa to globalna ikona miejskich aktywistów i nowoczesnego zarządzania miastem.
Mim zamiast policjanta
Poprzednikiem, a potem następcą Peñalosy w fotelu burmistrza był Antanas Mockus šivickas, który miastem rządził dwa razy: w latach 1995–1997, a potem 2001–2003. W tym przypadku, mówiąc w pewnym uproszczeniu, w Bogocie doszło do realizacji platońskiego postulatu rządów mędrca – filozofa. Mockus urodził się w rodzinie litewskich imigrantów, z wykształcenia jest matematykiem i filozofem, a zanim został burmistrzem, pełnił m.in. funkcję rektora Uniwersytetu Narodowego. Za jego czasów zarządzanie metropolią stało się wielkim happeningiem.
Hasłem przewodnim Mockusa była walka z przemocą. Z filozoficznym zacięciem burmistrz perorował o tym, że aby ją wyplenić, trzeba zacząć u podstaw, bo chociaż Kolumbijczycy zwykle mają kiepskie zdanie o swoich sąsiadach, to za sprawą odpowiednich działań szybko zmienią zdanie. Jakich działań było trzeba? W mieście uruchomiono telefon interwencyjny dla ofiar przemocy domowej, a w życie weszła tzw. ley zanahoria, czyli ustawa marchewkowa, która nakazywała zamykanie barów o 1.00 w nocy. Ze statystyk policyjnych wynikało bowiem, że najwięcej zabójstw w Bogocie popełniano pomiędzy 1.00 a 4.00 nad ranem, a sprawcy wcześniej piją w barach. Mockus, który osobiście sprawdzał, czy lokale stosują się do zakazu, początkowo stał się obiektem kpin. Ale przestano się śmiać, gdy spadła liczba weekendowych morderstw i wypadków spowodowanych w nocy przez nietrzeźwych kierowców. Aby podsumować całą akcję, Mockus zaprosił swoich współpracowników i mieszkańców… na cmentarz. Tam kilkaset osób położyło się w grobach, a następnie symbolicznie zmartwychwstało. „To ci, których udało się ocalić” – tłumaczył burmistrz.
Szerokim echem odbiła się też inna, pacyfistyczna akcja litewskiego profesora. W lutym 1995 r. broń do trumny złożyli jego ochroniarze. On sam stał obok ubrany w kamizelkę kuloodporną z wyciętym na środku otworem w kształcie serca. Pretekstem była śmierć jego przyjaciela, którego partyzanci FARC zastrzelili podczas kradzieży bydła. Mockus publicznie zaapelował wówczas do Manuela Marulandy, szefa guerrilli, by prosił Kolumbię o przebaczenie. To był dopiero początek wielkiej kampanii. W mieście, które aż kipiało od przemocy, burmistrz zachęcał do pozbywania się broni. Za każdą sztukę przyniesioną do urzędu fundował prezent. A w jego gabinecie zawisł worek bokserski z napisem: „Tu wyładuj swoją złość, żeby myśleć jaśniej”. Sam Mockus przyznawał, że nierzadko z niego korzysta.
Potem przyszedł czas na „szczepionki przeciw przemocy”. Podczas ulicznych spotkań ludzie rysowali podobizny własnych wrogów na balonach, by po chwili je przekłuć. Mockus też wziął udział w akcji – namalował nauczyciela, który molestował go w dzieciństwie. Innym razem burmistrz biegał po mieście przebrany w obcisły strój z pelerynką w kolorach flagi Bogoty, wzorowany na kostiumie Supermana. Przekonywał, że każdy ma moc, by zrobić coś dla swojej społeczności. Samego siebie w tym happeningu nazwał Supercivico, czyli Superobywatelem.
Za jego sprawą na ulicach Bogoty pojawiło się 420 mimów, którzy stojąc na skrzyżowaniach, pokazywali kierowcom białe lub czerwone kartoniki: odpowiednio za poprawną lub naganną jazdę. Gdy samochód zaparkował na pasach, mim sugestywnie „przepychał” go w tył. „Jeśli czerwone światło może się zmienić, my też możemy” – głosił jeden z transparentów akcji. Grupy mimów edukowały pieszych, odgrywając niebezpieczne scenki, takie jak przebieganie przez pasy na czerwonym świetle, i rysując gwiazdy w miejscach śmiertelnych wypadków. Przy tym wszystkim Mockus wydał wojnę skorumpowanym policjantom z drogówki. W ciągu jednej kadencji kazał zwolnić ponad 2 tys. funkcjonariuszy, a zatrudnieni na ich miejsce mieli obowiązek współpracować z mimami. Błyskawicznie liczba osób zabitych w ruchu ulicznym spadła o ponad połowę. Jeszcze przez kilka następnych lat mieszkańcy nawzajem pokazywali sobie białe i czerwone kartki.
Nagie pośladki rektora
Imponujące efekty przyniosła także akcja oszczędzania wody. Jedna z telewizji nagrała materiał o tym, jak burmistrz Mockus bierze prysznic, zasłaniając swoją nagość jedynie połówką tykwy z drzewa kalebasowego. Zakręcał kurek, gdy chciał się namydlić albo wyszorować, i odkręcał tylko, by pośpiesznie się spłukać. Przykład podziałał. Zużycie wody w stolicy w ciągu kilku miesięcy zmniejszyło się o 40%.
Zadatki na wyjątkowego performera Antanas Mockus zdradzał już, zanim został szefem kolumbijskiej stolicy. W 1993 r. wtargnął do gabinetu prezydenta Kolumbii Césara Gavirii uzbrojony w miecz z różowego plastiku i zażądał poważnej rozmowy o przemocy w kraju. Jako rektor i wykładowca Uniwersytetu Narodowego zasłynął, gdy w efekcie burzliwej dyskusji podczas zajęć pokazał studentom… goły tyłek. Jak tłumaczył później, młodzież nie pozwalała mu dojść do słowa, gwizdała i obrzucała inwektywami. Zdecydował się więc wyjść ze swojej roli. Pożądany efekt osiągnął, studenci zamilkli. Niestety, performansu nie doceniło środowisko akademickie – Mockus w atmosferze skandalu musiał zrzec się stanowiska. Ale po swoją pośladkową broń niekonwencjonalną zdarzało mu się sięgać jeszcze dwukrotnie.
Jego oryginalne metody nie wszystkich przekonywały, jednak zawsze broniły go liczby. W latach 1994–2003 wskaźnik zabójstw w mieście zmniejszył się o blisko 75%. Liczba porwań w podobnym czasie spadła 8-krotnie, a napadów na banki – aż 27-krotnie!
Wybrałem się kiedyś do kampusu w dzielnicy Teusaquillo, by poszukać śladów Antanasa Mockusa. Poza nim absolwentami UN byli m.in.: literacki noblista Gabriel García Márquez, najsłynniejszy malarz Ameryki Południowej Fernando Botero czy trybun ludowy Jorge Eliécer Gaitán, jeden z najpopularniejszych Kolumbijczyków w historii. Jego zamordowanie w 1948 r. spowodowało wybuch całej serii wojen domowych. Także Gaitán był swego czasu burmistrzem Bogoty (1936–1937). Patrzyłem na uczelniane mury. Na rozległym muralu robotnik w czerwonym szaliku wojowniczo unosił pięść ku górze, dziewczyna w niebieskim kasku krzyczała: „Powstańcie, którzy walczycie!”. Jednak królem kampusowego muralu był Ernesto „Che” Guevara. „Mam nadzieję, że pewnego dnia obudzę się i zobaczę mój lud zjednoczony wokół prawdziwego pokoju” – mówił ze ściany Che. Towarzyszyły mu symbole lewicowych organizacji.
Tam, spacerując między gmachami i wspominając happeningi Antanasa Mockusa, łatwiej zrozumieć, dlaczego jednym z jego następców na stanowisku burmistrza Bogoty stał się Gustavo Petro, za młodu członek skrajnej lewicowej guerrilli M-19, na całym świecie uznawanej za organizację terrorystyczną. Nie okazał się on wcale gorszym burmistrzem od wybitnych poprzedników. Przeciwnie, miasto wiele mu zawdzięcza.
Terrorysta z fantazją
M-19 zapisała się w pamięci Kolumbijczyków wieloma spektakularnymi, niemal happenerskimi akcjami na rzecz biedoty. Jej członkowie mieli fantazję – porywali cysterny wypełnione mlekiem i ciężarówki pełne drobiu, a następnie przewozili je do dzielnic nędzy i rozdawali najuboższym. Zasłynęli brawurową kradzieżą szabli bohatera narodowego Símona Bólivara z jego domu-muzeum w Bogocie. Ten akt miał znaczenie symboliczne (i ponoć stał się inspiracją dla Mockusa). Jedną z najbardziej sensacyjnych akcji guerrilli był robiony przez wiele miesięcy podkop, dzięki któremu wyniesiono ponad 5 tys. sztuk broni z największego wojskowego magazynu w Kolumbii – Canton Norte w Bogocie. Gustavo Petro wstąpił do tej partyzantki w 1977 r., miał wtedy 17 lat, otrzymał pseudonim operacyjny Aureliano (od imienia jednego z bohaterów Stu lat samotności Gabriela Garcíi Márqueza). Osiem lat później został aresztowany za nielegalne posiadanie broni i spiskowanie przeciw władzy. W więzieniu spędził półtora roku, był torturowany i głodzony. Gdy w 1988 r. na mocy porozumienia pomiędzy rządem a M-19 miejska partyzantka przeobraziła się w partię polityczną Sojusz Demokratyczny M-19, Petro stał się jednym z jej liderów. W 1991 r. został deputowanym Kongresu, potem był też senatorem i dwukrotnie ubiegał się o urząd prezydenta kraju.
Funkcję burmistrza Bogoty pełnił w latach 2012–2015. W tym czasie zasłynął jako obrońca praw mniejszości i dyskryminowanych: utworzył m.in. Obywatelskie Centrum LGBT, Sekretariat Kobiet, którego celem było niwelowanie nierówności społecznych wynikających z płci, oraz sieć ośrodków kontroli urodzeń i opieki aborcyjnej. Znalazł też środki na budowę 417 nowych przedszkoli i wspierał wiele działań proekologicznych. W obliczu globalnego ocieplenia opublikował zarządzenie dotyczące ochrony mokradeł, zachęcał do oszczędzania wody. Miał osiągnięcia także w innych sferach: drastycznie ograniczył prawo do noszenia broni w miejscach publicznych. Dzięki temu za jego kadencji w mieście odnotowano najniższy wskaźnik morderstw od 20 lat. Petro chciał też zakazać walk byków na słynnym bogotańskim Plaza de Toros de Santamaría, ale zgody na to nie wydał kolumbijski Trybunał Konstytucyjny. Po zakończeniu kadencji burmistrza Petro kolejny raz kandydował w wyborach prezydenckich w 2018 r. Głosowało na niego 8 mln osób, dotarł do drugiej tury. Jego następcą w stolicy został dobrze już znany mieszkańcom Enrique Peñalosa.
Czas kobiet
Od 1 stycznia 2020 r. funkcję burmistrza kolumbijskiej stolicy pełni kolejna w wachlarzu nietuzinkowych postaci – Claudia López. Ma 50 lat i jest działaczką Sojuszu Zielonych, wcześniej była senatorką.
„Dzisiejszy dzień należy do kobiet. Bogota przełamała kulturę samczej dominacji i homofobię. Dla mnie to drobny kroczek, ale dla kolumbijskich kobiet to krok milowy” – mówiła po ogłoszeniu zwycięstwa. Przemówienie okrasiła namiętnym pocałunkiem z senatorką Angéliką Lozano, wówczas jeszcze narzeczoną, którą później poślubiła. López jest pierwszą kobietą w fotelu burmistrza Bogoty i pierwszą osobą homoseksualną na takim stanowisku w całej Ameryce Łacińskiej. Wygrała głosami młodych mieszkańców o liberalnych poglądach. Dla nich López już od kilku lat jest symbolem bezkompromisowości.
Głośno zrobiło się o niej ponad dekadę temu, gdy pracowała jako reporterka śledcza dla ważnych kolumbijskich mediów. Opisywała afery na szczytach władzy, wytykała politykom ciemne interesy, korupcję, powiązania ze światem przestępczym. Wtedy też podpadła wszechpotężnemu Álvarowi Uribemu, prezydentowi kraju w latach 2002–2010. López, podczas transmitowanej przez telewizję debaty, zarzuciła mu wspieranie paramilitares – prawicowych bojówkarzy, oskarżanych o morderstwa, wymuszenia i handel narkotykami. Potem przez lata mierzyła się z nim i wieloma politykami: w sądzie i w codziennym życiu. Grożono jej śmiercią, musiała na krótko emigrować. Ale – jak sama dziś mówi – to ją tylko wzmocniło.
López pochodzi ze skromnej, wielodzietnej rodziny. Jak mnóstwo dzieci w Bogocie, musiała sama o siebie zadbać. Aby zdobyć edukację, skorzystała z systemu stypendiów i pożyczek, które spłacała przez wiele lat. Ukończyła finanse, zarządzanie i stosunki międzynarodowe na Universidad Externado de Colombia w Bogocie, a następnie administrację publiczną i politykę miejską na Columbia University w Nowym Jorku. Doktorat z nauk politycznych też obroniła w USA. Jednak jako nastolatka wcale nie marzyła o polityce. Mało brakowało, a zostałaby… wykształconą w Polsce lekarką. W 1990 r. dostała propozycję stypendium z Akademii Medycznej w Warszawie, ale gdy już się pakowała, polski rząd ze względów oszczędnościowych wycofał ofertę.
W dużej polityce López jest od sześciu lat. Pierwsze doświadczenia samorządowe zbierała u schyłku lat 90. w biurze burmistrza Enrique’a Peñalosy, gdzie odpowiadała za sprawy społeczne. I mimo że po latach ich stosunki się ochłodziły, po zwycięstwie wyborczym mówiła: „Enrique Peñalosa był moim przyjacielem, nauczycielem i mentorem. Bardzo wiele się od niego nauczyłam”. Swój program dla kolumbijskiej stolicy streściła w kilku zdaniach: „Nie mamy nic do stracenia, a wszystko do wygrania. Mamy planetę do uratowania. Musimy ocalić demokrację. Kolejne pokolenia nas z tego rozliczą”.
Ile z ambitnych planów zrealizuje López, pokaże czas. Od wybuchu pandemii COVID-19 jej notowania rosną, mieszkańcy chwalą jej szybką reakcję na kryzys. Aby zmniejszyć ryzyko zakażeń w komunikacji miejskiej i poprawić jakość powietrza, miasto z dnia na dzień stworzyło m.in. 47 km nowych ścieżek Cicloruty – teraz trasy rowerowe w Bogocie tworzą już sieć przekraczającą 600 km.
Miasto nareszcie nasze
Pod przewodnictwem nietuzinkowych burmistrzów Bogota przepisała własną historię. Dziś to nowoczesna, wibrująca metropolia stawiana za wzór innowacyjności bogatszym miastom Europy czy USA. To aglomeracja, która kojarzy się z ciągłą zmianą. A od blisko trzech dekad – zmianą na lepsze.
Nie oznacza to, że kolumbijska stolica poradziła sobie ze wszystkimi problemami. Nadal nie udało się np. dobrze zintegrować miasta, wciąż wyraźny jest podział na bogatą północ i biedne południowe dzielnice. Ta pierwsza część pełna jest luksusowych centrów handlowych, szklanych biurowców i sieciowych kawiarni. Z kolei południe to odrapane budynki z cegieł, bezdomni i wyższa przestępczość. Ale dzięki decyzjom odważnych burmistrzów to rozwarstwienie maleje, a Bogota należy do nielicznych stolic, w których najbogatsi współfinansują codzienność ubogich. Pobór miejskich danin tak zrewolucjonizowano, że dziś około 350 tys. mieszkańców zamożnych stref miasta zrzuca się na poprawę losu 7 mln najbiedniejszych obywateli żyjących często bez prądu czy wody.
Dlaczego tak śmiałe eksperymenty społeczne udają się właśnie w Bogocie? Jednoznacznego wyjaśnienia tego fenomenu jak dotąd nie ma, lecz są interesujące teorie. Zdaniem kolumbijskiego filozofa i socjologa Armanda Silvy Télleza, autora ważnych prac o urbanistyce Imaginarios urbanos i Bogotá imaginada, w ostatnim ćwierćwieczu stolica stała się spójnym organizmem, który zastąpił przypadkową zbieraninę ludzi z różnych części kraju i świata. Dawniej bogotanie czuli jedynie luźny związek z miastem. Teraz są dumni, czują się za nie współodpowiedzialni. Według Télleza XX-wieczni mieszkańcy aglomeracji byli tylko spadkobiercami dawnych emigrantów, którzy trafiali do Bogoty wbrew swojej woli i zamykali się w etnicznych czy klasowych gettach. Teraz ziemia, „która nie należała do nikogo”, ma wreszcie właścicieli, a oni utożsamiają się ze swoją małą ojczyzną. Zdaniem filozofa kluczem do przemiany była nowa estetyka i funkcje przestrzeni publicznej, a także zmiana zasad społecznego współżycia.
W podobnym duchu o pozytywnej rewolucji Bogoty mówi mi Martha Amorocho, bizneswoman, która straciła syna w zamachu w klubie El Nogal, a teraz działa na rzecz pojednania: „Jesteśmy społeczeństwem emigrantów, którzy wciąż jeszcze się integrują. Przemoc i warcholstwo mamy w genach, ponieważ przed 500 laty kraj podbijali przestępcy, wszelkiej maści awanturnicy, fanatycy religijni, ludzie pozbawieni skrupułów, którzy uznali rdzennych mieszkańców tego kraju za podludzi. Ale dziś mamy już tego świadomość i nie boimy się przyznać do prawdy. Eksperymenty społeczne ośmieliły nas, spowodowały, że poczuliśmy się wreszcie »u siebie«”.
Przeobrażenie Bogoty jest dziś nieocenionym wzorem dla liderów miast na świecie, bo udowadnia, że najszybsze zmiany osiąga się, wpływając na zachowania ludzi, ich tożsamość i poczucie godności. Nie wystarczą nowe drogi i konstrukcje z betonu, trzeba jeszcze mieszkańców, którzy kochają swoje ulice.