Magister farmacji, zajmujący się nie tylko sprawami swej apteki, ale i sprawą czystości rodzimego języka, opowiadał rozgoryczony o nieprzyjemności, jaka go dziś spotkała: mianowicie, gdy pewien uczeń, który kupował lekarstwo, wyraził się nie poprawnie, magister powiedział mu, jak to powinno brzmieć właściwie; uczeń na to: „niech pan zamknie aptekę i zgłosi się na belfra".
Mecenas zauważył, iż chłopiec był oczywiście nieprzyjemny, zwłaszcza że w ten sposób odezwał się do człowieka o jakieś czterdzieści lat starszego. Ale z drugiej strony, nie robiąc żadnych osobistych aluzji, należy zaznaczyć, iż amatorzy-językoznawcy którzy mają zwyczaj poprawiać bliźnich, przerywając im często rozmowę, mogą drażnić! Zwłaszcza, iż jak wiemy, specjaliści-filolodzy są zwykle bardziej tolerancyjni.
Doktór medycyny, chcąc pocieszyć magistra farmacji, powiedział, że i on poza swym fachem zajmuje się, jak wiadomo, poważnie muzyką; niedawno pewna pacjentka powiedziała mu, iż lepiej byłoby dla medycyny, gdyby ofiarował swój fortepian uczniowi konserwatorium.
Zaczął mówić Profesor Tutka.
— Hm, panowie… — Ciekawe, że na niechęć ludzi do innych poza głównym fachem, zamiłowań, skarży się lekarz i aptekarz. Jest przyczyna. Opowiem o pewnym aptekarzu.
Znalazłem się w nieznanym mi do owej pory miasteczku. Przyjechałem tam wieczorem. Pozostawiłem rzeczy w hoteliku i poszedłem obejrzeć miasto. Wieczór był piękny, ciepły, księżycowy. Okrążyłem rynek i popatrzywszy na stary kościół, w którym odnalazłem parę stylów, wszedłem w jakąś zamkniętą uliczkę, wysadzoną smukłymi topolami. Z daleka ujrzałem biały dom, zamykający tę uliczkę, co wyglądał jak wiejski dworek. Gdy zbliżyłem się do owego domu, zobaczyłem tuż za nim jakiś budynek w kształcie wieży. Zbliżyłem się jeszcze i przeczytałem nad wejściem: „Apteka". „No dobrze — pomyślałem — apteka… ale co znaczy ta wieża?"
Przechodził jakiś młody mężczyzna. Powiedział do mnie: „Pan widać nie tutejszy. Chce pan do apteki? Trzeba mocno dzwonić". „Nie, proszę pana, nie chcę do apteki. Przyglądam się tylko, bo zainteresowała mnie ta wieża. Czy może mi pan powiedzieć, co ona znaczy?"
„Właściciel naszej apteki jest zarazem astronomem. To jest jego obserwatorium".
„Astronomem? Hm, to ciekawe".
„Tak, odpowiedział. Ale tu… w w naszym mieście… panie, szkoda słów…" I machnął ręką co miało oznaczać, jak rozumiałem, coś smutnego, coś beznadziejnego.
„Proszę pana, powiedziałem, nie jadłem jeszcze kolacji, nie znam miasta, może mi pan wskaże jakąś restaurację. Byłoby mi bardzo przyjemnie, gdyby zechciał pan, przy kolacji, łaskawie towarzyszyć i opowiedzieć coś o mieście i tym osobliwym aptekarzu który zajmuje się astronomią."
„I dla mnie, odpowiedział, byłoby to wielką przyjemnością porozmawiać z kimś z szerszego świata… bo nasze miasto…"
I znów ten beznadziejny ruch ręką.
Po drodze dowiedziałem się, że mój nowy znajomy jest nauczycielem. Pisuje także wiersze. Podczas dłuższej pogawędki, dowiedziałem się ciekawych rzeczy o aptekarzu: jest to wprawdzie astronom-amator, ale ceniony i przez naukowców; licznych towarzystw naukowych w kraju i zagranicą; obserwatorium, jedna z niewielu tego rodzaju pracowni prywatnych, znane jest śród astronomów. Ale miasteczko w którym mieszka, wcale nie jest dumne, że posiada takiego człowieka. Bywa, że tutejsi mieszkańcy, mówiąc o swym aptekarzu, pukają wskazującym palcem o swe czoło, co jest znakiem powszechnie zrozumiałym. Obywatele tutejsi postępują czasem jeszcze gorzej: płatają różne figle aptekarzowi; gdy się dowiedzą iż są spodziewane jakieś efektowne zjawiska na niebie, wówczas dzwonią raz po raz w nocy do apteki, aby wziąć za parę groszy ziółek, lub cukierków od kaszlu: „i proszę nie myśleć — mówił do mnie nauczyciel-poeta, że to robią jakieś wyrostki, nie — to robią za przeproszeniem stare konie, ot takie, które pan widzi". I pokazał na trzech tutejszych obywateli siedzących przy stoliku.
„Hm, co pan mówi" — wtrąciłem.
„Tak proszę pana. Ale raz figle takie o mało co nie skończyły się niemal katastrofą. Gdy było raz zaćmienie księżyca, a obywatele tutejsi zaćmili sobie z tej okazji — o, bo zawsze mają jakąś okazję! — zaćmili sobie wódką umysły i w doskonałych humorach ustawili się w kolejkę przed apteką, aby raz po raz czegoś zażądać — zdarzyło się, że aptekarz dał kropli piołunowych, zamiast miętowych, jakich żądano. Na drugi dzień całe miasto obiegła wieść: „omyłka w aptece!" Zaczęto o tym mówić, podsuwać przypuszczenia, co by się stać mogło, gdyby to nie były krople piołunowe a na przykład, esencja octowa, i o tym na co są narażeni mieszkańcy miasta, gdy aptekarz nie patrzy w lekarstwa, ale na gwiazdy. Zastanawiano się, czy sprawę oddać do sądu, czy napisać podanie do władz o innego kierownika apteki. Nawet obywatele tutejsi byli zadowoleni, że w ich spokojnym mieście coś się stało, ale rozmawiano na ten temat długo i groźnie. Na szczęście sprawę załagodzono. „Chodzi mi, mówił mój towarzysz, o ten obraz naszego życia, o stosunek obywateli, do wybitniejszego od nich człowieka. Bo tu mogło być zagrożone ich ciało. Ciało!".
Mówił o tym ciele mieszkańców miasta z goryczą, z sarkazmem, bo był, jak już mówiłem, poetą.
Wyszliśmy z restauracji, po czym, wzajemnie sobie gorąco dziękując, pożegnaliśmy się przed hotelem.
— Proszę panów — mówił po chwili dalej Profesor Tutka — wielu rodaków naszych poza swym zasadniczym zawodem, uprawia jeszcze kilka innych: wielu jest takich o których mówi się „to postać iście renesansowa", albo „mały Leonardo da Vinci“. Po wsiach często spotyka się „majstrów do wszystkiego". Człowiek taki umie zreperować chomąto, zbudować kuchnię, zrobić ul i naprawić nie tylko maszynę rolniczą. Stosunek do takich ludzi jest nawet życzliwy: mówi się — „zdolny człowiek". W ogóle nie mają ludzie nic przeciw temu, aby kowal zajmował się i filozofią, żeby stolarz grał na filharmonii, a szewc został Kilińskim.
Ale aptekarz i lekarz — to co innego. Bo jak słusznie zauważył mój znajomy nauczyciel-poeta, tu chodzi o ciało. Ludzie nie chcą aby farmaceuta myśląc o błędach językowych omylił się podczas wydawania lekarstwa, a lekarz słuchając skarg chorego myślał o muzyce. Bo tu chodzi o zdrowie, o to „ciało", które lekceważył poeta, chociaż… miał dobry apetyt. Oczywiście, nie wymawiam mu tego, bom go sam zaprosił na kolację.
Tak panowie, nasz doktór i magister, przypomnieli mi niegdyś, dawno spędzony wieczór w miasteczku, gdzie była ulica wysadzona topolami, uliczkę tę zamykał biały dom, za domem stała wieża, wyższa niż dachy domów a na tę wieżę wchodził stary aptekarz, by patrzeć na gwiazdy.
Opowiadanie pochodzi z numeru 253/1950 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.