Któryś z panów przytoczył najnowszy żart o wariatach. Jak wiadomo, żarty takie stanowią swój rodzaj, tworzą wielki cykl, ciągle przez kogoś wzbogacany.
— Tytuł tego, co wam opowiem — mówił Profesor Tutka — będzie „Sam na sam z wariatem”.
Spotkałem na ulicy znajomego i po przywitaniu, gdy zamieniliśmy z sobą parę słów, zauważyłem, że jest smutny. Spytałem o przyczynę złego humoru. Wyjaśnił: przyjechał do niego na święta szwagier z żoną; jedli śniadanie, szwagier rozmawiał normalnie, nagle wziął z półmiska jajko i rzucił przez otwarte okno na ulicę.
Hm — pomyślałem — szkoda jajka, ale byłoby gorzej, gdyby wyrzucił przez okno zegarek.
Potem, jak mówił mi dalej znajomy, szwagier znów zachowywał się normalnie. Ale oto nagle uderzył szwagra-gospodarza w tył głowy.
O, to już gorzej — pomyślałem.
Znajomy mówił, że chciał w pierwszej chwili wezwać karetkę, która odwiozłaby szwagra do szpitala, ale żona prosiła, aby tego nie robić, bo może to mu przejdzie.
Hm… daj Boże, żeby przeszło — pomyślałem sobie. Pożegnaliśmy się.
— Proszę panów — mówił dalej Profesor Tutka — człowiek ma tyle kłopotów i zmartwień własnych, że wkrótce zapomniałem, o czym mówił mi ów znajomy. Ale po paru dniach musiałem pójść do niego w pewnej sprawie, którą on tylko mógł załatwić. Zadzwoniłem. Otworzył mi jakiś nieznajomy pan. Wyjaśnił uprzejmie, że właściciela mieszkania jeszcze nie ma w domu, ale lada chwila powinien nadejść. Wprowadził mnie do gabinetu i wskazał fotel, mówił, że sam jest w mieszkaniu, ale szwagier na pewno za chwilę nadejdzie. Posłyszawszy słowo „szwagier”, przypomniałem sobie, co opowiadał mi znajomy. „Przepraszam pana bardzo, pozwoli pan, że siądę w tamtym fotelu w rogu pokoju… Oczy mnie bolą, nie mogę siedzieć na wprost światła”. Myślę sobie: „Ma on skłonność do bicia w tył głowy, jak siądę w rogu, przynajmniej tył głowy będę miał zabezpieczony. Poza tym na stoliku przed fotelem widzę metalową tacę, w razie czego będzie mi ona służyła za tarczę”.
Pan ten usiadł w pobliżu na krześle i zaczął mnie bawić opowiadaniami z życia prowincji, na której zamieszkiwał. On mnie bawił, a ja myślałem: „czy nie zbudzi się w tobie chęć bicia w tył głowy?”. Ów szwagier, mówiąc, zapalał się, zaczął gestykulować, podnosił głos, gdy ostro krytykował stosunki panujące w jego mieście, w oczach jego pochwyciłem parę złych błysków. Myślałem tylko: „zgadzać się, nie przeczyć, nie drażnić wariata”. On staje się coraz wymowniejszy, a ja tylko powtarzam w myśli: „zgadzać się, przytakiwać, nie drażnić”.
Zabrzęczał dzwonek. Co za szczęście! Nie będę już z tym człowiekiem sam na sam.
Wszedł znajomy mój, gospodarz mieszkania. Człowiek, który mnie uprzejmie bawił, zaraz spytał: „I jak ze Stasiem?”. „Ano — odpowiedział mój znajomy — jest na razie spokojny. Mania została przy nim”. Po czym zwrócił się do mnie: „Mówiłem panu przed kilkoma dniami o nieszczęściu, jakie nas spotkało. Nie było rady, musieliśmy odwieźć szwagra do kliniki”.
Jak się panowie domyślacie, znajomy mój miał dwóch szwagrów, o czym nie wiedziałem.
— Mamy tu typową sugestię tytułu — powiedział sędzia. — Gdyby pan to zatytułował — „Profesor Tutka sam na sam z rzekomym wariatem”, opowiadanie to nie byłoby tak emocjonalne.
— Panie sędzio. Ów szwagier, który ze mną rozmawiał, był dla mnie prawdziwym, a nie rzekomym wariatem; potwierdzić to mogą moje łydki, które mi drżały nerwowo. A poza tym… jakiż to autor opowiadania chce, aby wiedziano z góry, już z tytułu, jakie będzie zakończenie.
Tekst pochodzi z numeru 760/1959 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.
Więcej historii Profesora Tutki znajdziecie Państwo w naszej kolekcji Opowiadania Profesora Tutki.