Przemoc rodzi przemoc
Przemyślenia

Przemoc rodzi przemoc

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Koronawirus był jeszcze wewnętrzną sprawą Chin, kiedy w sieci zaczęły pojawiać się artykuły i mapy ukazujące zaskakujący efekt uboczny epidemii. W rezultacie niezbędnych kwarantann i zamykanych z ich powodu fabryk stężenie tlenku azotu – jednej z głównych składowych smogu – spadło w powietrzu do poziomu nienotowanego od lat. Śledząc, w jakie sektory uderza obecny kryzys, można sobie wyobrazić, że w odmętach Internetu rosną w siłę wyznawcy hipotezy Gai. To wywodząca się z lat 70. teoria przekonująca, że Ziemia reaguje na zachodzące zmiany w taki sposób, aby mogło rozwijać się na niej życie. Gdyby iść tym tropem, należałoby uznać, że w 2020 r. – w obliczu nieodwracalnych zmian klimatycznych – planeta zareagowała bardzo gwałtownie, żeby nie powiedzieć złowrogo.

Nie, proszę nie widzieć we mnie wyznawcy hipotezy Gai, ale muszę przyznać, że myślę o niej za każdym razem, gdy słucham Rakki – najnowszej płyty fińskiego producenta Sasu Ripattiego, znanego też pod pseudonimami Luomo czy Vladislav Delay. A tak się składa, że słucham jej kilka razy dziennie. Ripatti powrócił po kilku latach milczenia, które spędził w okolicach koła podbiegunowego. Postanowił tam wyjechać, by odpocząć od coraz bardziej męczącej go kariery zawodowej i skupić się na życiu rodzinnym. Ceniony producent techno i eleganckiego, wysmakowanego house’u, którego płyty, takie jak Vocalcity czy Anima, weszły do kanonu muzyki klubowej, postawił dom i studio na odludnej wyspie Hailuoto, po czym zniknął na prawie pięć lat. Ten reset okazał się zbawienny nie tylko dla życia rodzinnego fińskiego artysty. Rakka to jedna z najmocniejszych pozycji w jego dyskografii.

Z wywiadów wiemy, że kiedy Ripatti nie nagrywał nowej muzyki, spędzał czas z córką, czytał książki i wypuszczał się na samotne wędrówki. Na trwające całymi tygodniami wyprawy przez tundrę, podczas których potrafił nie spotkać żywej duszy. Te eskapady, wystawiające go niejednokrotnie na ekstremalne warunki atmosferyczne, uświadomiły mu, jak potężne są siły przyrody. Rakka to zapis tych zmagań. Ubrane w dźwięki przypomnienie, że natura jest bezwzględna i bywa okrutna. Nowy album Vladislava Delaya nie jest przy tym ani zbiorem nastrojowych soundscape’ów z dalekiej północy, ani konceptualnym newage’owym rytuałem. Jest raczej bazującą w równej mierze na techno, jak i na noisie 45-minutową sceną przemocy.

W otwierającym płytę utworze tytułowym witają nas mozolne pętle zanurzone w pogłosie i powoli narastającym przesterze. Około 40 sekundy dołącza do nich industrialny, galopujący rytm, który kojarzyłbym raczej z blackmetalowymi rodakami Ripattiego z Oranssi Pazuzu. Kolejne, dające po uszach, metaliczne dźwięki przypominają zrywającą się wichurę. Ekstremalne zmagania z aurą rodem z Lighthouse Roberta Eggersa. A to dopiero początek. Niezależnie od tego, jakimi tempami operuje Vladislav Delay i jak gęsto tnie swoje mocno filtrowane frazy, każe słuchaczowi mieć się na baczności. Jeśli w Raajat dostajemy namiastkę Heckerowskiego ambientu, to tylko po to, by moment później zdmuchnęła nas fala elektronicznego noise’u. W Rakkine poczucie zagrożenia potęguje zniekształcony wokalny sampel przypominający awaryjny komunikat. Głos grzęźnie w ciężkich, metalicznych bitach. W Rampie Ripatti sięga po drum’n’bassową rytmikę, ale nie wyobrażam sobie, by ktoś spróbował do tego tańczyć. Jedynie w Raakile Fin nie podkręca tempa, zostawiając nas z postapokaliptycznym ambientem.

Szorstka, metaliczna, bezkompromisowa Rakka stanowi rewers subtelnej, eleganckiej muzyki klubowej, którą Ripatti żegnał XX wiek. W tej brutalnej estetyce i opowieści o walce człowieka z bezwzględną naturą producent odnalazł się jednak wspaniale. Jestem też przekonany, że ten mocno zakorzeniony w klubowej rytmice, ale operujący noise’owym, awangardowym brzmieniem album znajdzie szerokie grono wyznawców. Szersze niż hipoteza Gai. Jednego już ma.

Czytaj również:

Na przekór – rozmowa z Matą
i
Mata/ fot. Piotr Pytel
Przemyślenia

Na przekór – rozmowa z Matą

Jan Błaszczak

Kiedyś myślał, że w hip-hopie nie ma dla niego miejsca, teraz jest najgłośniejszym debiutantem na tej scenie. Mata opowiada nam o swoim muzycznym „pamiętniku z liceum”, tłumaczy, w jakim celu nagrał Patointeligencję i dzieli się swoimi refleksami na temat polskiej sceny. Zauważa też, że „batoracka” duma jest bardzo hip-hopowa. Rozmawiał Jan Błaszczak

Jan Błaszczak: Swoją debiutancką płytą szukasz sobie miejsca na hip-hopowej scenie jako chłopak z „dobrego domu”. Czy odnalezienie się w środowisku, które zbudowało swoją tożsamość jako „głos ulicy”, było dla ciebie trudne? Czy w 2020 r. ten osiedlowy charakter rapu jest już raczej przestarzałą kliszą i nikt tu nie zwraca uwagi na takie kwestie jak pochodzenie?

Czytaj dalej