Był rok 1985. Czekanie na opóźniający się koncert i znudzenie monotonią dni schyłku PRL-u nieoczekiwanie zakończyło się wielkim zachwytem, zapisaniem wzorca na matrycy uniesień.
Tytułem wstępu słów parę o lubieniu. Lubienia dzieli się na lubienia założycielskie i lubienia drugiego rzędu. Jak już się wydarzą lubienia założycielskie, to potem nijak się od nich uwolnić nie można i wszystko, co po nich wpada w oko, w ucho lub pod palce włazi, jedynie z tej przyczyny podoba się, podnieca lub wzrusza, że matryca jest już odciśnięta, wzorzec się zapisał i za wzorcem się podąża. Lubienia drugorzędne zatem, te, które spadają na nas w czasie długiego życia, które cieszą w konfrontacji z pewnymi określonymi emanacjami kultury lub natury, są tylko efektem szczęsno-nieszczęsnych założycielskich dreszczy. Siłą rzeczy przejawy życia lub kombinacje artystyczne, które nie pasują do kodu w matrycy lubień, ledwo dają się zauważyć czy też czuć – ni ziębią one, ni grzeją, choćby nie wiadomo kto nas przekonywał, że powinno być zgoła odmiennie. Bo jeśli, na przykład, ma się lat siedem i zauważa się u siebie wzruszenie widokiem z pagórka na rozkołysaną dolinę rzeki Raby, to choćby nie wiem ile dolin w Toskanii się skonsumowało, i tak najbardziej biorą za twarz te, które jakoś rymują się z dziecięcym olśnieniem. Albo jak się zobaczyło Teoremat Pasoliniego w wieku 14 lat, to już żaden Bóg nie wyprowadzi bardziej na pustynię, niż to miało miejsce w tym filmie i podczas obcowania z tym filmem. No chyba że jakiś kolejny Bóg wyprowadzi w stylu Pasoliniego i z podobnym wdziękiem.
Jak już wyjaśniłem, w czym rzecz, to wydaje się, że łatwiej będzie mi zaprosić do egocentrycznego „To lubię”. Jeśli ktoś nie będzie mógł pojąć, jak można lubić to, co ja lubię, to znaczy, że ja grabię mój piaszczysty ogródek niebiańskiego spokoju w lewo, a ten ktoś w prawo. Inny pejzaż w dzieciństwie, inny von Trier.
Krótko mówiąc: będzie to o moim lubieniu założycielskim.
Koncert w Pałacyku
Był normalny, brudny dzień we Wrocławiu, taki jak większość dni w 1985 r. Jeśli już jakiś dzień nie był brudny, to tylko dlatego, że się oślepło i straciło wszelkie rozsądkowe czucia za przyczyną dopaminowych podskoków kolejnego miłosnego zauroczenia. Jeśli nic chemicznie nie fikało koziołków w mózgu, to się człapało po tym mieście, z miejsca na miejsce, z mentalną skrobaczką na podorędziu, i zdrapywało to, co się przyklejało do ciała i duszy. Bez większej nadziei, że wyskrobie się do czysta. I w ten zwykły brudny dzień wybraliśmy się z Januszem Chabiorem i Markiem Machajem na koncert do Pałacyku przy Kościuszki. Miało grać Radio Warszawa.
Mogliśmy pójść gdzie indziej, np. do akademika, żeby rozpić cierpkie wino, mogliśmy pójść na próbę i robić teatr, mogliśmy też nic nie robić i niewiele to by zmieniło. Ale poszliśmy tam, gdzie zwykle się chodziło, bo pod tym pałacykowym adresem socjalistyczni studenci częstowali muzyką nową lub jeszcze bardziej alternatywną – kto się najadł, to lepiej znosił brud powszechny, każdy oszołomiony dźwiękową wolnością mniej bojowo patrzył na generałów. Ja miałem tam swoje pole doświadczalne bycia pomiędzy, czyli nigdzie. Pod sceną zawsze stali skini. Pod ścianą w głębi postpunk i inne nowe fale. Ja zajmowałem środek i niestrzyżonym włosem trzepotałem intensywnie i członkami wywijałem do czasu, kiedy ci spod sceny stwierdzali, że ich łysym głowom psuję rozrywkowość wieczoru i ruszali ku mnie. Ciąg dalszy rytualnej zabawy polegał na tym, że w mojej obronie ruszał spod ściany nowofalowiec, posiadacz nieskończonego marihuanowego asortymentu, którym obdzielał po równo wszystkie subkultury w mieście, uspokajając zdenerwowanych wystrzyżeńców frazą: „Spoko, spoko – to nasz transwestyta”. Po takim postawieniu sprawy wszyscy pokojowo się rozchodzili, a ja mogłem swoje wytańczyć do utraty tchu.
No i jesteśmy z Chabiorem i Machajem w tym Pałacyku, i czekamy na granie Radia Warszawa. Wokół wszyscy nieźle poubierani. Króluje ciuch przemycony z hamburskiego podziemia lub wykreowany w domowej szwalnio-farbiarni. Chodziło się po ulicach miasta i wszyscy widziani byli bohaterami północnokoreańskiego snu o równości i braterstwie. Przekraczało się pałacykowy próg i wpadało się w środek oszałamiającego pokazu mody. Machaj nosił czarne sztruksowe wranglery – prezent od mamy, która robiła biznesy na wycieczkach do NRD – pomalowane, w uwalniającym ducha proteście, białą farbą olejną. Chabior prezentował się w stroju artysty zapracowanego malarstwem, poezją, teatrem i czym chcesz jeszcze, którym nieodżałowany warszawski Czarny Roman z całą pewnością by nie pogardził. Ja elegancko łączyłem ślubny garnitur ojca z czarnej krepy od Żyda z koszulą ciążową, którą moja przyjaciółka Basia wyszabrowała ze szpitala po narodzeniu dziecka i którą mi sprezentowała w celu zrobienia ze mnie Człowieka Dobrze Ubranego.
Siedzimy z Chabiorem i Machajem na schodach w tym Pałacyku i czekamy na koncert. Obejrzeliśmy już wszystkie kreacje damskie, męskie i subwersywne i nadal czekamy. Godzina rozpoczęcia dawno już minęła, ale nie martwimy się zbytnio, ponieważ:
a) Wiemy, że każdy koncert, który chce być prawdziwym koncertem, musi zacząć się nie-o-czasie. I to jest jedna z tych umów społecznych, których złamać nie wolno – „Jako było na początku, tako będzie po kres!” – a treść tej umowy jest taka, że widownia nie denerwuje się i czeka, gdyż artyści muszą się nastroić, zestroić, zlikwidować brumy i, przede wszystkim, znaleźć drogę z garderoby na scenę.
b) W roku 1985 nikt się nigdzie nie śpieszył. Dzień jutrzejszy mógł się spokojnie wymienić z wczorajszym, a tydzień wcześniej spokojnie mogło się wydarzyć miesiąc później. Tę niezidentyfikowaną bezczasowość wyśpiewywali rockowi bardowie w co drugiej piosence, informując, że śpią, śnią, że budzą się trochę zirytowani lub że proszą, aby ich nie budzić wcale.
c) Przy solidnych i drewnianych drzwiach oddzielających hol od sali widowiskowej stał tego dnia mały głośnik, z którego wybrzmiewał uspokajająco zachęcający komunikat: „Uwaga, uwaga! Za chwilę wystąpi słynny zespół Radio Warszawa”.
Demon melancholii
Minęło jakieś 15 minut tego czekania. Mantra „Uwaga, uwaga!” wybrzmiała już jakieś 30 razy, co spowodowało, że zarówno Chabior, Machaj i ja, jak i wielu innych uśmiechnęliśmy się wewnętrznie i zewnętrznie, bo przecież o Radiu Warszawa nikt wcześniej nie słyszał. A kto się nie uśmiechnął i udawał/przekonywał, jak słynnym zespołem jest Radio Warszawa, to znaczyło, że ciałem jest w realnym socjalizmie, ale mentalnie szybuje po Polach Elizejskich kapitalizmu. Potem minęło kolejne 15 minut i 30 razy, że „Za chwilę wystąpi Radio”. Atmosfera lekko zgęstniała i gwar w holu lekko przycichł, ubrania jakby lekko się wymięły i przydechły na oczekujących, a mnie opanował demon sentymentalnej melancholii i przymusił mnie, żeby opowiedzieć Chabiorowi i Machajowi o ojcu moim, który nie mógł patrzeć na ciała mojego senne ułożenie. Nie mógł patrzeć, więc budził mnie z milczącym obrzydzeniem. Ojciec widzieć nie chciał tej mojej pozycji sennej z nogami i stopami równolegle, z palcami stóp zadartymi do góry i z dłońmi złożonymi w krzyż na piersi, i z nosem wbitym w sufit, bo pogrzeb jakiś mu to przypominało. Im bardziej on budził, tym bardziej ja tak spałem. A kiedy o tym Chabiorowi i Machajowi opowiedziałem, to oni na mnie spojrzeli i chyba sobie mnie w tej pozycji trupa zwizualizowali, a poszło im to łatwo, bo ja w tym czarnym garniturze ślubnym – z krepy, od Żyda – między nimi siedziałem. I jeszcze ta koszula ciążowa bielała, łącząc w jedno życie i śmierć.
I kiedy po kolejnych 15 minutach i 30 powtórzeniach upiornego metronomu chińskich tortur głośnikowej frazy: „Uwaga, uwaga! Za chwilę wystąpi słynny zespół Radio Warszawa” wyprostowałem się, Machaj wziął mnie pod kolana, Chabior pod pachy i unieśli nad swoje głowy. I ja, mając nogi i stopy równolegle, z palcami stóp zadartymi do góry i z dłońmi złożonymi w krzyż na piersi, i z nosem wbitym w niebo, stałem się taranem, a Machaj z Chabiorem raz po raz brali rozpęd i podeszwami butów moich uderzali o zamkniętą bramę do sali widowiskowej. I raz: bum!, i dwa: bum!, i pięć: bum! I wtedy wrota ustępują znienacka przed nami, ja wpadam do środka i z plaskiem ląduję na deskach podłogi. Kątem oka widzę, jak dwóch osiłkowatych bramkarzy łapie Chabiora i Machaja za fraki i wywleka gdzieś poza entrance do Pałacyku na Kościuszki. Uszami słyszę jazgot instrumentów inicjujących koncert. Podnoszę się z podłogi. Publika wlewa się na salę. Coś tu się gra, coś tu się pokazuje. Stoję nieruchomo i z zachwytem patrzę na Radio Warszawa. Tak to się miało zacząć? Po to było moje czekanie, znudzenie, zabawa, kpina, action? Nic beze mnie nie wydarzyłoby się? TO LUBIĘ, tak lubię i TO LUBIĆ będę zawsze.
Suplement
Radio Warszawa powstało nie wiadomo kiedy i nikt nie wie, kiedy zakończyło żywot. Pisali o sobie:
„Radio Warszawa jest czymś na kształt lekarstwa – odtrutki. Widowisko, które prezentujemy, jest nie tylko drwiną z bycia, ale także żartem z wielu stylów i konwencji. Są to pierwiastki kabaretu, rewii, knajpy – też w końcu jakiejś tam sztuki. Przedstawiamy przez to parodię w całym tego słowa znaczeniu, zamierzoną i bezlitosną złośliwość, naśmiewając się dosłownie z wszystkiego”.
„Kierunek, jaki obraliśmy, ma swoje początki w ruchach artystycznych lat 20. naszego wieku, takich jak futuryzm, dadaizm czy w końcu teatr absurdu. Gra i zabawa, śmiech i irracjonalność to przecież nic innego jak przywracanie chorej sztuce zdrowia”.