Rewolucja kobiet Rewolucja kobiet
Przemyślenia

Rewolucja kobiet

Jakub Biernat
Czyta się 3 minuty

Początek białoruskiej rewolucji, który miałem okazję oglądać na żywo, wyglądał tak: ­9 sierpnia, Mińsk – kończy się głosowanie i wszyscy z napięciem czekają na wyniki oficjalnego exit poll. Ile sobie tym razem „narysował” Łukaszenka – zastanawiają się Białorusini. Państwowe media podają liczbę ponad 80% dla urzędującego prezydenta. Ludzie nie wątpią, że wybory zostaną sfałszowane, ale żeby aż tak? Momentalnie zaczyna wśród nich wzbierać tsunami latami tłumionego oburzenia, które doprowadzi do największych politycznych wystąpień w historii kraju.

Miasto jest półwymarłe. W oddali słychać milicyjne syreny. Panuje nastrój jak przed rozpoczęciem wielkiej ofensywy na froncie. Do centrum zaczynają ściągać tłumy. Godzinę później wybuchają pierwsze granaty, po raz pierwszy leje się krew, setki, a potem tysiące trafiają do policyjnych więźniarek i nieoznakowanych busików OMON-u. Fali buntu nie daje się jednak łatwo zatrzymać.

Łukaszenka fałszował wszystkie dotychczasowe wybory, umiejętnie dopuszczając do nich wybranych opozycjonistów, tak by sprawić wrażenie ich demokratyczności. Na głosowanie mało kto chodził, więc u większości Białorusinów nie było poczucia, że ktoś im kradnie głosy. Tym razem jednak wymyślił sobie, że jedyną kontrkandydatką zostanie żona aresztowanego blogera, z zawodu gospodyni domowa. I dlatego nie będzie miał problemów, żeby wy­jaśnić narodowi, dlaczego znów go poparł gremialnie.

Ten sprawdzony od lat system rozwaliły, o dziwo, właśnie kobiety. Dlaczego o dziwo? Postsowieckie kraje, takie jak Rosja czy Białoruś, cierpią na osobliwy rodzaj patriarchalizmu odziedziczony po ZSRR. Powojenny niedobór mężczyzn i słaba ich przeżywalność sprawiły, że sowiecki mężczyzna jako towar deficytowy był otaczany rodzajem kultu. A Łukaszenka – krzepki przywódca – był tego kultu uosobieniem. On sam drwił z kontrkandydatki, twierdząc, że dopiero wyszła z kuchni, gdzie „smażyła kotlety”. Białoruski prezydent zresztą deklarował, że kobiety nie nadają się do pełnienia funkcji prezydenta, bo są zbyt słabe. Taki obraz płci przeciwnej zapamiętał najwidoczniej ze swoich młodych lat. Okazało się jednak, że bardzo się myli.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Naprzeciw ponurego i odwiecznego Łukaszenki stanęło trio kobiet: Swiatłana Cichanouska i dwie jej współpracowniczki, Maryja Kalesnikawa i Weranika Capkała. Nie wiadomo wprawdzie, czy Białorusini tak bardzo chcą widzieć kobietę u steru państwa, czy raczej zagłosowaliby nawet na diabła rogatego, by pozbyć się dotychczasowego prezydenta. Jednak stało się coś niespotykanego w polityce światowej – zbiorowymi emocjami całego narodu niezależnie od pozycji społecznej i regionu zaczęły sterować trzy polityczki.

Przybierało to czasem dość niespodziewane formy. Na wiecu wyborczym w Grodnie weterani wojsk powietrznodesantowych, czyli subkultura napakowanych osiłków, krzyczeli w stronę kruchej kandydatki „Swieta, będziemy z tobą do końca”.

Na tym nie zakończył się wątek kobiecy politycznego zwarcia. Tak jak Łukaszenka popełnił pierwszy błąd, nie doceniając swojego kobiecego adwersarza, zrobił kolejny, wydając rozkazy brutalnego stłumienia protestów za wszelką cenę. A że ich uczestniczkami praktycznie w połowie były dziewczyny i kobiety, do aresztów trafiły setki z nich. Podobnie jak mężczyzn poddawano je torturom. Do mediów trafiły przerażające opisy barbarzyństwa i zdjęcia pokaleczonych kobiecych ciał. To rozwścieczyło konserwatywną część społeczeństwa wyznającą pogląd, że kobiecie należy się pewna społeczna delikatność.

Jednak białoruskich dziewczyn i kobiet to nie odstraszyło. Dwa tygodnie po wyborach zorganizowały wielki marsz w Mińsku, który zgromadził kilkanaście tysięcy osób. I znowu, sprytnie grając na przekonaniu, że kobiety nie są godnym przeciwnikiem, przez kilka godzin wodziły za nos OMON, a to przedzierając się przez kordony, a to zmieniając trasę marszu. W sieci pojawiły się liczne filmiki, jak uczestniczki protestu odbijały z rąk milicjantów zatrzymywanych mężczyzn – co było nie lada odwagą, zważywszy, że kilka dni wcześniej ci sami funkcjonariusze nie mieli skrupułów, by bestialsko katować kobiety w aresztach.

Ikoną protestów stała się zresztą 73-letnia Nina Bagińska. Przez wiele lat wychodziła na rachityczne protesty białoruskiej opozycji, zawsze z wielką historyczną białoruską flagą biało-czerwono-białą. Za udział w nielegalnych akcjach władze skazywały ją na grzywny i konfiskowały jej majątek. I ta niezłomność została nagrodzona po latach powszechnym społecznym uznaniem. W Internecie pojawiły się filmiki pokazujące, jak maleńka emerytka szarpie się ze zwalistym omonowcem, który odebrał jej flagę.

Polityczne upodmiotowianie się białoruskich kobiet jest faktem. I dopadły one Łukaszenkę jak Las Birnam Makbeta. Dyktator miał do nich szczególny stosunek. Swoją żonę Halinę zesłał na prowincję. Pięknych młodych dziewczyn używał wyłącznie jako maskotek na potrzeby swojego PR. Nie przypuszczał, że jego władzy zagrozi to, co zawsze miał w pogardzie.

zdjęcie: Jana Shnipelson/Unsplash
zdjęcie: Jana Shnipelson/Unsplash

Czytaj również:

Nasza szafa Nasza szafa
Przemyślenia

Nasza szafa

Marcin Szczodry

Jesteśmy z chłopakiem na wakacjach. W tym roku zwiedzamy północne Niemcy. Pandemia uświadomiła mi, że choć mieszkam w Berlinie od ponad ośmiu lat, to właściwie nie znam jego okolic. Wczoraj w czasie kolacji dostałem mejla od znajomego z Polski. Prosił w nim o pomoc w znalezieniu mieszkania dla siebie i swojego chłopaka. Planują wyprowadzkę. Mają już dość nagonki i tego, co się dzieje w kraju. Czytając tę wiadomość, poczułem złość i niemoc. Mimochodem wróciłem też we wspomnieniach do swoich początków w Berlinie. Choć wyjechałem z innych pobudek, to właśnie z uwagi na wszechobecną w Polsce homofobię nigdy na poważnie nie rozważałem powrotu. Czasem aż trudno uwierzyć, że zaledwie 100 km na zachód od naszej granicy wszystko wygląda inaczej. Nikt nie pali tu tęczowych flag. Przeciwnie – w miesiącu dumy powiewają one przed ratuszem każdej dzielnicy.

Pamiętam jak dziś sytuację, kiedy parę lat temu zmieniłem pracę. W czasie lunchu rozmawialiśmy z nowo poznanymi kolegami o naszych planach na wakacje. Bez zawahania powiedziałem, że wybieramy się z chłopakiem na wycieczkę do Porto. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nieświadomie się przed nimi wyautowałem. Odruchowo obudziło to we mnie wszystkie głęboko zakodowane lęki przywiezione z Polski. Zastanawiałem się, jak wybrnąć z sytuacji, kiedy zaczną dopytywać. Przecież jak mantrę nosiłem w głowie to jedno zdanie: „Po co się z tym obnosić”. Najciekawsze było to, że z całego tego grona byłem jedyną osobą, która zwróciła na to uwagę. Nie sposób opisać ulgę, jaką wtedy poczułem. Tego dnia zrozumiałem, jak wygląda normalność.

Czytaj dalej