„Robi swoje i nic innym do tego”* „Robi swoje i nic innym do tego”*
Przemyślenia

„Robi swoje i nic innym do tego”*

Anna Wyrwik
Czyta się 5 minut

Gdy 11 września 2001 r. Oriana Fallaci, pochodząca z toskańskiej Florencji, ale mieszkająca wówczas w Nowym Jorku pisarka i jedna z największych dziennikarek XX w., stanęła w obliczu zamachu na World Trade Center, to tak się wkurzyła, że napisała Wściekłość i dumę, książkę, a może bardziej esej, apel, współczesne J’accuse…!. Oskarżyła w nim Europę o zaniechania, o to, że pozwoliła rozpanoszyć się imigrantom po swoich klasycznych placach, murach i budynkach, imigrantom facetom, którzy na co dzień kobiety trzymają pod chustami i kluczem, a tu cmokają na Europejki, którzy nie szanują ani europejskiej historii, ani kultury, ani prawa. Oskarżyła Europę o pozwolenie im na przywiezienie swoich własnych praw, o budowę meczetów, dawanie kolejnych zasiłków i akceptowanie poruszania się bez dokumentów, o to, że robi tym imigrantom dobrze, podczas gdy oni robią jej źle, ale nie chce nic z tym zrobić, bo to wbrew jej otwartej i tolerancyjnej naturze. Dla Europy to było za wiele i Wściekłość i dumę zmieszano z błotem, a Fallaci nazwano starą wariatką. Gdy kilkanaście lat później – nie wiadomo dokładnie kiedy, bo rzecz dzieje się fikcyjnie w filmie fabularnym – Maria Linde, pochodząca z Polski, mieszkająca od początku lat 80. w toskańskim miasteczku Volterra poetka i laureatka Nagrody Nobla, staje w obliczu zamachu terrorystycznego w centrum Rzymu, to przy okazji odbierania nagrody od burmistrza wygłasza przemówienie, apel, współczesne J’accuse…! Oskarża w nim Europę o zaniechania, o to, że jej tolerancja to tylko fasada, za którą kryją się politycy wyposażeni w setki stereotypów straszących obywateli obcymi, o to, że obozy dla uchodźców nie rozwiązują problemu, podobnie jak wszechobecna korupcja i rozbudowana biurokracja. Oskarża Europę o to, że dla zaspokojenia swojego sumienia udaje, że robi tym imigrantom dobrze, podczas gdy tak naprawdę robi źle i im, i sobie. Niby o 180º inaczej, ale dla Europy to też jest za wiele.

Akcja Słodkiego końca dnia umieszczona jest we Włoszech, kolebce Europy, a jej bohaterowie to rodzina będąca połączeniem Europy Zachodniej (Włoch Antonio grany przez Antonia Catanię) i Europy Wschodniej (Polka Maria Linde grana przez Krystynę Jandę fantastycznie, ale tego domyśli się każdy, kto zna wartość nagród w Sundance). Rodzina z przeszłością – w postaci ciężaru faszyzmu, komunizmu, Holokaustu i przyszłością – w postaci dzieci (Anna grana przez Kasię Smutniak) i wnuków poruszających się swobodnie w obu sferach językowych. To taka dzisiejsza Europa w skali mikro. Spokojny, toskański klimat pełen wina, drewna i zieleni z muzyką Daniela Blooma sprawia, że film Jacka Borcucha w tle sobie przepływa, ale na pierwszym i drugim planie wybuchają kolejne pytania o Europę, o tę Europę, po której łąkach biegają pijani winem i dyskutujący o ideach i poezji Europejczycy, jeżdżą sobie kabrioletami po jej pagórkach, zamożni i szczęśliwi jak nigdy, a na jej obrzeżach budują ogrodzone obozy dla uchodźców.

"Słodki koniec dnia", reż. Jacek Borcuch, 2019 r.
„Słodki koniec dnia”, reż. Jacek Borcuch, 2019 r.

Europa, najlepsze, co się światu przytrafiło – jak mówi Linde w swoim przemówieniu – świat wszystko jej zawdzięcza, ale już w innej scenie stwierdza, że świat wokół się wali, a imigrant z Egiptu Nazeer (grany przez Lorenza de Moora) pyta, czy wie, czemu tu przyjeżdżają, a przyjeżdżają, bo tu jest wolność, wolność od mówienia prawdy. I czyż nie ma racji? Ile razy dziennie w tej najlepszej na świecie Europie nie mówimy prawdy, rezygnujemy z niej na rzecz zgody, demokracji, tolerancji i tych wszystkich innych wartości, nie mówimy, by kogoś nie urazić, by nic nie zepsuć, by to wszystko nie runęło w jednej sekundzie, ile razy dziennie milczeniem odpowiadamy na bandyckie ataki na inność, na niemieszczące się w najbardziej fantazjującej głowie kłamstwa, na niszczenie przez polityków wszystkiego tego, na rzecz czego rezygnujemy z prawdy, ile razy dziennie dziwimy się artystom, dziennikarzom, intelektualistom, tym nielicznym, którzy mówią, co myślą, i odkrywają przed nami fakty, jakby to było jakieś święto…? I tu nie mowa o Polsce, bo film Borcucha jest nie polskim, a po prostu europejskim filmem. Maria Linde to Europejka z krwi i kości, pewna siebie, myśląca, wciąż ciekawa świata i mimo tęsknoty za starym stawiająca czoła nowemu, nieważne, że – jak śpiewa Frank Sinatra – „…now the days are short/I’m in the autumn of the year”. Ma rację, że ludzie nie myślą samodzielnie i że możliwość manipulowania jednostkami przestraszonymi obcością i innością to wielka polityczna siła. Przy pomocy swej bohaterki Borcuch wywołuje nas wszystkich do tablicy, od Francji do Węgier, od Szwecji do Włoch, byśmy się zastanowili nad tym wszystkim, o co pyta, zastanowili nawet nad tym, co Karlheinz Stockhausen miał na myśli, nazywając zamach na WTC „the greatest work of art that is possible in the whole cosmos”**, i co miała na myśli Linde, podobnie określając zamach w Rzymie…

"Słodki koniec dnia", reż. Jacek Borcuch, 2019 r.
„Słodki koniec dnia”, reż. Jacek Borcuch, 2019 r.

Pamiętacie szwedzki The Square? Przed muzeum powstaje instalacja – kwadrat, który na zasadzie umowy społecznej ma być dla osoby wewnątrz strefą bezpieczeństwa. W Słodkim końcu dnia na rynku Volterry powstaje instalacja – klatka. I teraz pytanie zadane przez jednego z bohaterów – kto jest bezpieczniejszy: ci poza klatką czy ten w klatce przed tymi poza klatką chroniony? Gdyby doszło do spotkania Oriany Fallaci i Marii Linde, byłaby to fascynująca rozmowa. Ich poglądy były diametralnie inne, oskarżały Europę równie mocno, ale z zupełnie innych stanowisk, jedna o za dużo, druga o za mało. Wbrew pozorom wiele je jednak łączyło, przede wszystkim odwaga w byciu wolnym do, a nie od, do mówienia tego, co się myśli, do wyrażania swojej prawdy. Nawet wbrew wszystkim, bo wszyscy najchętniej zamknęliby je w klatce, i może to byłoby dla nich najbezpieczniejsze miejsce…

 
*Tytuł to cytat z wiersza autorstwa Jarosława Mikołajewskiego, będącego puentą filmu: „Być mgłą która nie wie czy jest jeszcze ziemią/czy może już chmurą/nie wie bo nie musi/nie wie/robi swoje/i nic innym do tego”.

 

**Różne są polskie tłumaczenia tej wypowiedzi, dlatego cytuję oryginał – za „The New York Timesem”.

 

Czytaj również:

Zwycięzca? Zwycięzca?
Przemyślenia

Zwycięzca?

Anna Wyrwik

Baltimore w stanie Maryland. Godzina chwilę po 10. Terra Cafe. Obsługuje mnie czarnoskóra kelnerka, przy innych stolikach siedzą czarnoskórzy goście, czarnoskóry mężczyzna bierze śniadanie na wynos, łyk kawy i wychodzi, na ścianach murale o czarnoskórych twarzach, na tablicy ogłoszeń plakat zapowiadający majowy „Malcolm X Tour”, ogłoszenie o spotkaniu dotyczącym „Pan-African Swahili” i grafika przestawiająca piramidę żywieniową afrykańskiego dziedzictwa, a ja jestem biała i robię tutaj różnicę. W całym Baltimore Afroamerykanie stanowią ponad 60% mieszkańców, biali zaledwie 30%. Okolice Charles Village, gdzie mieszkam, są akurat czarne, ale nie tylko czarne, bo są też biedne, a efekt łatwego dostępu do narkotyków widać na każdym rogu. Trochę jak w Detroit, bo i miasta te dzieli tylko kilka pozycji w pierwszej dziesiątce najniebezpieczniejszych w USA[1]. Zresztą w rankingu najbiedniejszych też nie są od siebie bardzo oddalone.

Czytaj dalej