Późny sierpień, wcześnie rano. Sophie Perry na stołeczku w wyłożonej boazerią spiżarce starego domu na farmie, w słońcu. Garbi się nad plastikowymi siatkami, folia poci się od wewnątrz, pakunki stoją prosto jak cylindry. W każdym znajduje się rolka papieru toaletowego, a na niej zarodniki grzybów. Ubrana w ogrodniczki Sophie nachyla się niżej, zagląda do siatek, zrasza zawartość wodą. W życiu nadzieja. Żywa.
Dla niej, studentki ekologii i doświadczonej rolniczki, hodowanie pożywienia na dworze czy pod dachem jest czymś naturalnym, wręcz koniecznym. A jednak praktyka sadzenia roślin, opieki nad nimi i zbierania plonów to sztuka, świadoma praca. Przez osiem miesięcy przeplatanych izolacją Sophie znalazła w tej pracy nadzieję i ukojenie.
Od przeprowadzki do sadu na wsi w Michigan zdążyła stworzyć warunki do hodowania na niewielką skalę kiełków i, co najważniejsze, grzybów. Sophie i ja w supermarkecie. Rozglądamy się za papierem toaletowym – tanim, ale zbitym. On zapewni idealne warunki rozwoju zarodników boczniaka ostrygowatego. Moja towarzyszka wyjaśnia, że te grzyby nie potrzebują gleby. Wystarcza woda i coś, czego mogłyby się uczepić.
Zarodniki i nasiona kupiła w Internecie przed wyprawą na drugą stronę kraju samochodem ciężkim od bagaży: zapakowała ręcznie farbowane ubrania, babcine pudełko z przyborami do szycia, przekąski. Karton książek. Na samej górze: Braiding Sweetgrass Robin Wall Kimmerer, The Carrying Ady Limón i Emergent Strategies Adrienne Maree Brown, której egzemplarz miała mi podarować później.
Gdyby nie pandemia, Sophie wróciłaby do swojego małego college’u pod Los Angeles. Tej jesieni i tak pojechała na zachód, ale o połowę bliżej. Do Michigan, gdzie ojciec koleżanki prowadzi sad z certyfikatem przyjazności środowisku. Hoduje jabłka, gruszki, figi, paprykę i kilka rzadkich odmian owoców, które potem sprzedaje na rynkach i dowozi do restauracji w Chicago.
Przeprowadzka była rozsądną decyzją: Sophie spędziła lato pomagając kierownikowi na farmie Morning Glory znajdującej się na wysepce przy wybrzeżu Massachusetts. W szklarni i na polach zajmowała się hybrydowymi odmianami pomidorów, takich jak koktajlowe, czereśniowe Early Girl, Celebrity czy Sunrise Sauce.
Przez trzy miesiące mieszkała w domu na terenie sadu, dzieląc zakwaterowanie z pięciorgiem pracowników. Wszyscy byli w ten czy inny sposób wykorzenieni ze swoich mieszkań i domów rodzinnych, rozsianych po całym kraju. Scenki z domu w sadzie: czarne buty Sophie z czerwoną metką, upaćkane błotem, stojące przy drzwiach w sieni. Polne kwiaty i figowe liście, suszące się na kominku. Inne sprasowane między stronicami książek. Wirująca pralka, w bębnie łomoczą szmaty z cydrowni, mokre i zbrązowiałe od słodkiego, sfermentowanego soku wyciskanego z jabłek, które pospadały na ziemię. Na parapecie kubek z zapomnianą herbatą z mlekiem. Dźwięki gitary. Ktoś leży w rozpiętej koszuli, przeciąga się, czyta książkę na zakurzonej podłodze. Noc zalewająca wszystko w jednej chwili.
Być może zamieszkiwanie gdzieś oznacza umeblowanie przestrzeni własnymi zwyczajami. Dni Sophie, podobnie jak wielu innych studentów, toczyły się w rytmie wykładów i spotkań na Zoomie. Między zajęciami pływała w pobliskim jeziorze Michigan, spacerowała, biegała, gotowała. Zbierała grzyby i jagody, farbowała tkaniny, robiła zdjęcia i ryciny. Codziennie znajdowała też czas na zajmowanie się grzybami, patrzyła, jak się skręcają i rosną z zarodników w dojrzałe okazy na nóżce. Sophie trzymała się ustalonego rytmu opieki nad nimi, była wierna obietnicy przyszłości. Uważne zaangażowanie, jak gdyby zbierała kolejne lekcje od rozwijających się grzybów i kiełków, wciąż jeszcze przezroczystych, ukrytych przed słońcem w ciemnej szafce. Sophie przekładała język roślin na własny, znajdowała w nim wiadomości o nadziei i wytrwałości pomimo samotności i poczucia straty, które wydawały się tak potężne, że czasami wręcz niezmierzone.
Aktywistki, pisarze i artystki zachęcali do ogrodnictwa i sami też to robili w poszukiwaniu pocieszenia, radości, sprawiedliwości i spokoju – niektórzy byli z tego znani, inni zapewne woleli zajmować się tym na osobności. Ciche zakątki gabinetów albo kuchni ożywiały pędy roślin, zioła, sukulenty. Fannie Lou Hamer, Virginia Woolf, Derek Jarman. Anna Tsing, Vita Sackville-West i oczywiście Jamaica Kincaid. Piszą o swoich ogrodach jako o przestrzeniach śmierci i regeneracji, środowisku gatunków i nawyków, opieki i straty.
Któregoś ranka – ożywienie. Są! Patrzcie! Grzyby o kapeluszach aksamitnych jak skóra foki, nagle licznie stłoczone. Zebraliśmy się wokół nich o zmierzchu, słońce wpadające przez zakurzone pyłkiem kwiaty rozświetlało nowe istnienia. Patrzyliśmy na kompletność czegoś, co powstało jakby z niczego.
Następnego dnia Sophie usmażyła grzyby sauté z wczorajszymi batatami i cebulą, zsunęła potrawę z patelni na miskę białego ryżu. Była zmęczona, przez cały poranek miała zajęcia na komputerze, spotkania z wykładowcami. Szkoła. Życie. Ale tak przetrwamy: dzięki pożywieniu i opiece. Sophie pokazuje nam wszystkim, jak przystępna jest odżywcza moc dbania o rośliny – a zatem również o samych siebie – w życiu w izolacji.
Grzybów już nie ma, urosły i zostały zjedzone. Minął semestr. I wybory.
Z odrobiną oporu pozwoliliśmy, aby oczekiwanie na wielkie transformacje przesłoniło nam małe zmiany, z których składa się codzienność. Takie jak ciche rozwijanie się zimowita jesiennego pod butwiejącymi już liśćmi. Jak ptaki przelatujące nad polami kukurydzy, migrujące do ciepłych krajów. Jak cieniutka warstewka mchu, rozpełzająca się po zbiorniku gazowym.
Ponoć w późnych latach 70., kiedy moja tak jakby kuzynka Małgorzata przyjeżdżała z wizytą do rodziny na drugą stronę Atlantyku, całe popołudnia spędzali na grzybobraniu przy ulicy. Wyobrażam sobie srebrne barierki i grzyby, jeszcze bardziej lśniące, roztaczające blask życia w poszyciu, wśród przydrożnych śmieci i chwastów. Pisała o nich, tak jak ja teraz.
Samochód, jesień się kończy. Kiedy zmieniają się pory roku, człowieka ogarnia taka nostalgia, mówi Sophie do telefonu. Siedzenie w samochodzie to stan emocjonalny, stwierdzamy zgodnie. Przestrzeń przeprawy i tęsknoty. Patrzysz, jak całe ekosystemy zlewają się w impresjonistyczne plamy czerwonych liści, białych brzozowych pni, kilku zbłąkanych kwiatów. Jazda na północny wschód, świerki i sosny wciąż zielone, szkielety klonów, osik, brzóz. Oczekiwanie na śnieg. A jednak wśród rozkładu coś się rozwija.
Szanowni Czytelnicy!
Czeka nas trudny i niepewny czas. Wierzymy, że wspierając się nawzajem, przetrwamy tę jesień i tę zimę, i każdą następną porę, która postawi przed nami kolejne wyzwania. Dlatego zachęcamy Was do dzielenia się swoimi doświadczeniami i opowieściami kwarantannowymi oraz strategiami przetrwania. Najciekawsze teksty będziemy publikować na naszych łamach.
Tekst powinien mieć maksymalnie 4 tysiące znaków ze spacjami i zostać wysłany na adres [email protected]. W temacie wiadomości prosimy o wpisanie hasła „Opowieści z czasów zarazy”.
Z wyrazami szacunku,
Redakcja przekroj.pl