Co roku jesienią recenzenci narzekali na klęskę urodzaju. Aż przyszła prawdziwa klęska i ograniczyła liczbę przedświątecznych premier. Wciąż jednak jest w czym wybierać. Przyznam, że w ostatnich tygodniach szczególnie przyglądałem się tym wydawnictwom, po których nie spodziewam się ożywionego dialogu ze współczesnością. Takim, co to nie prowokują do pozamuzycznych porównań i ideowych wycieczek. Można to nazwać eskapizmem. Można to nazwać zmęczeniem. Proszę bardzo. Tymczasem szukałem dźwiękowego świata, który byłby nie tylko pociągający, ale zarazem autorski i w tej swojej odrębności kompletny. No i znalazłem.
Oliver Coates jest kolejnym przedstawicielem tej – szczęśliwie wciąż rosnącej – kategorii muzycznych wunderkidów, którzy nie pozwalają, by ich nieprzeciętne zdolności pętał akademicki konserwatyzm. Brytyjski wirtuoz wiolonczeli związany m.in. z London Contemporary Orchestra jako wykonawca i kompozytor śmiało sięga choćby po muzykę elektroniczną. I nie mam tu wcale na myśli jej chłodnego, abstrakcyjnego oblicza, które już od lat nie czuje się gościem na polu awangardy. Nie, jego wydane w 2018 roku Shelley’s on Zenn-La to ciepłe w brzmieniu, pokręcone piosenki – może niekoniecznie do tańca, ale do podrygiwania i kiwania się na boki jak najbardziej. Artysta dość śmiało poczynał sobie w temacie avant-popu, a jako „ulubiony wiolonczelista Radiohead” (w tym roku możecie już nie przeczytać głupszej etykietki) docierał z nim do coraz szerszej publiczności.
Współpraca z Jonnym Greenwoodem przy komponowaniu muzyki filmowej i supportowanie występów Thoma Yorke’a szczęśliwie nie skrępowały twórczości Coatesa. Na tegorocznym skins n slime kompozytor wykorzystuje elektronikę w zupełnie inny sposób. Jeśli erudycyjny avant-pop i IDM obecny na Shelley’s on Zenn-La mógł prowokować do skojarzeń (na wyrost) z Arthurem Russellem, to kameralne, przesterowane skins n slime odsyła raczej do dokonań Resiny. Tegoroczna płyta Coatesa nie tylko posługuje się innym językiem niż jej poprzedniczka, ale sugeruje też inny odbiór. Zamiast raczyć nas kolejnymi aranżacyjnymi fikołkami, Brytyjczyk premiuje uważność, skłania do kontemplacji, powoli wciąga w skrupulatnie budowaną przestrzeń dźwiękową.
Na skins n slime Coates wraca do wiolonczeli i XX-wiecznej, postminimalistycznej kameralistyki, lekko z nią pogrywając. Być może jest świadom, że w 2020 r. neoklasyczny liryzm uchowa się jeszcze w ścieżce dźwiękowej, ale w autonomicznym dziele sprowokuje do oskarżeń o tani sentymentalizm. Brytyjczyk wybiera więc drogę środka – równie chętnie sięga do tradycyjnych kanonów piękna, jak je dekonstruuje. Powołuje się przy tym na zapomnianego twórcę syntezatorowego ambientu Enno Velthuysa i wykuwa humorystyczny termin „duszpasterski metal”, którym chce tłumaczyć swoje podejście do tradycyjnych form. Ich rezultat jest doprawdy wspaniały, a jednak nie sądzę, by wymagał on wymyślania nowej terminologii.
W swoich najbardziej spektakularnych momentach skins n slime filtruje powolne, chmurne tematy napisane na wiolonczelę przez coraz to bardziej inwazyjne przestery. Choć takie Caregiver part 2 (4 am) bez wątpienia rodzi skojarzenia z muzyką gitarową (np. z My Bloody Valentine), to sama metoda i podejście do dźwięku przypominają raczej dzieła wybitnych twórców ambientu. Na poziomie miksowania instrumentu akustycznego z elektroniką te najbardziej chropowate fragmenty skins n slime przywołują nagrania Christiana Fennesza. Z kolei ich ziarniste brzmienie na pewno trafi do fanów twórczości Tima Heckera. Sam proces przetwarzania, dekonstruowania lirycznej melodii instrumentu akustycznego kojarzy mi się natomiast z kultowym cyklem Disintegration Loops Williama Basinskiego. Być może dynamika tych przesterowanych kompozycji Coatesa przesuwa je odrobinę w kierunku awangardowego rocka spod znaku Glenna Branki, ale wciąż przemieszczamy się po rozpoznanym terytorium.
I tu wracamy do wunderkida. Siła skins n slime nie ogranicza się bowiem do wyrazistego konceptu czy bezkompromisowego brzmienia. Te sprawiają, że jest to album bardziej intrygujący, zróżnicowany, charakteryzujący się interesującą wewnętrzną dynamiką. Niemniej nawet w momentach, gdy Coates trzyma się blisko neoklasyki spod znaku XX-wiecznego minimalizmu i jedynie delikatnie ozdabia ją syntezatorowymi plamami lub cyfrowym szumem (Butoh Baby, Honey), efekty są znakomite i poruszające.
Inna sprawa, że również obecne tu chwile czystej, niezbyt odkrywczej neoklasyki wydają się na skins n slime potrzebnym haustem powietrza w gęstwinie aranżacyjnych pomysłów. Pokrzepiającą porcją liryzmu przebijającą się spośród dźwiękowych zakłóceń. W tym też tkwi siła tej płyty – w jej komplementarności. W budowaniu i rozładowywaniu napięć. W prostym uruchamianiu emocji i ich powolnym dekonstruowaniu, gmatwaniu. W zestawianiu ze sobą momentów kanonicznego piękna z tymi, które wymagają od nas większej uważności. I w tym sensie album Coatesa nie jest dziełem eskapistycznym. Bo ten nie pozwala się wyłączyć – każe nam raczej się przesterować. Dokładnie tak jak jego wiolonczela.