Sinusoida z supełkiem
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Sinusoida z supełkiem

Paulina Wilk
Czyta się 5 minut

Zaczynam dostrzegać światełko w tunelu. Od kilku dni wiadomości są nie tylko fatalne.

Przez gęste sito trumpowsko-tragicznych nagłówków przeciskają się iskierki optymizmu. Duńskie dzieci wracają do szkół, hiszpańscy robotnicy do fabryk, austriackie sklepy uchylają drzwi. Ale od tych promyków robi się naraz i pogodniej, i smutniej. Już miałam zacząć emanować entuzjazmem, gdy uświadomiłam sobie, że jestem jedyna. Bo przyjaciele mówią, że czarno to widzą. Że im nosy opadają na kwintę. Już są zmęczeni, a przecież to dopiero początek.
Początek czego? Wzdychają. Czegoś innego niż wszystko, co było.

Zasmucam się więc z nimi, solidarnie, asekuracyjnie, żeby nie wyjść na naiwną. I nagle też czuję się zmęczona. Może to sprawka majaczącej na horyzoncie nadziei, która do spółki z oporną, ale jednak konsekwentnie nadchodzącą wiosną, pozwoliła mi opuścić gardę. I już nie tylko dziarsko się trzymać, ale też złapać zadyszkę. A może z każdym krokiem do tzw. normalności wyraźniej czuję, jak do niej daleko. Oraz że tamta wcale nie była zbyt normalna, a teraz normalność ma być nowa, tylko nikt nie wie jaka. Niepewność to oleista plama, rozlewa się ciężko, wciąż zmienia kształt. Trudno z nią coś ustalić.

Czas przyszły teraz wyzuty jest z prawa do fantazji, kładzie się na nim cień niepokoju. Jutro się przecież jeszcze nie wydarzyło, a pamięć nagłych odwołań i wymazywań pozycji z kalendarza jest wciąż świeża. Raptem przed chwilą poczuliśmy się anulowani, ale też – strach powiedzieć to na głos – zwyczajnie nieważni. Ważni mogli czuć się, dla miłej odmiany: farmaceuci, ekspedientki, kurierzy czy listonosze. Choć mała to pociecha, gdy się pod ciężarem tej nagle zyskanej wagi i z przepracowania ledwo stoi na nogach.

Tymczasem my, mniej niezbywalni, nie mamy odwagi narzucać swych planów i pragnień przyszłemu tygodniowi, nie czujemy się panami i paniami czasu. Teraz to on poczyna sobie z nami, rozciągając się i kurcząc. Zaraz, czwartek dziś czy sobota? Kiedy ostatnio widzieliśmy się „na callu”? Ach, myślałam, że to było przed weekendem! Wszystko się plącze, spłaszcza i rozwleka. Ile tygodni miał ostatni miesiąc? Ostatni, czyli ten pierwszy pod kwarantanną – rozwleczony i migawkowy zarazem. Jeszcze trudniej stwierdzić, jak daleko do świtu, jak blisko.
Chwilowo nie włazimy więc z butami w przyszłość. Nie chojrakujemy, żeśmy dawno zabukowali wrześniowy weekend w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów. Chwilowo nie jesteśmy aż tak odważni, żeby na wiosennej przecenie kupować sprzęt narciarski na przyszły, najpewniej znów bezśnieżny, sezon. Ostatnio jogurt wybieramy łyżeczką z pudełka trochę dokładniej, dojadamy lekko podsuszony ser i zamiast kupować kolejną nie-do-przeoczenia książkę, sięgamy do biblioteczki po te kupione przed rokiem, a następnie przeoczone.

Nieśmiało kręcimy nóżką w miejscu i zastanawiamy się, czy już wolno snuć marzenia.

Ja się staram, ale na razie maleńkie mi te pragnienia wychodzą. Na Mazury bym pojechała. Na jeden dzień. Nad pierwsze lepsze jezioro. Nawet nocować nie muszę. Ot, stanę na brzegu, postoję, oczy nacieszę i pojadę z powrotem. Przysięgam, nawet ździebełka tam nie dotknę, nie kaszlnę i nie kichnę.
Na basen bym poszła. Zanurzyłabym się cała i po 20 długościach, gdy mięśnie się rozgrzeją i poczuję flow, udawałabym, że latam pod wodą. A potem wróciłabym do domu z niedosuszonymi włosami, jadąc na różowym rowerze bez wystarczającego uzasadnienia.

I jeszcze, jeśli można, zależałoby mi na wizycie w kinie Luna, najlepiej na wczesnym niedzielnym seansie, gdy na sali jest pustawo, a wyświetlany film należy do tych, bez których świat doskonale sobie poradzi, jak bez niezapominajek, dżemu morelowego, haftowanych chusteczek do nosa i esejów Dubravki Ugrešić. Tylko po co komu taki świat, w którym nie ma tych wszystkich niekoniecznych postaci i zdarzeń.

Dni mi się trochę zlewają, a jednak każdy z nich widzę wyraźniej, przeżywam ostrożniej i bardziej doceniam. Wcześniej wstaję, więcej czytam. Z kuchni do dużego pokoju idę do pracy – wykąpana i wyprasowana, jak po Marszałkowskiej. Cotygodniowe wyprawy do lokalnej kwiaciarni i księgarni (to moje zakupy najpierwszej potrzeby) celebruję jak karnawał.  

Staliśmy dziś z psem na miejskiej łączce, która dzięki jakiemuś cudownemu niedopatrzeniu pozostała otwarta, i wąchaliśmy wiatr. Mnie rozwiewał włosy, jemu – długą sierść na torsie. Wiało zimnem, bez pieszczot i obietnic. Ale sam pęd powietrza mówił, że gdzieś tam jest jakieś inne miejsce. Że wiatr skądś przybywa – z innego czasu, spoza nas. A skoro jest coś jeszcze, to i nadzieja.

Gdyby mnie ktoś zbudził i spytał, ile już tkwimy w tym zawieszeniu – bez instynktownej bliskości, ze wstrzemięźliwością – odpowiedziałabym, że rok. Tak wiele tak szybko się zdarzyło, tyle konfrontacji, przesuniętych granic, wzniesionych naprędce zastępczych systemów wartości – niby-tymczasowych, ale prowizorka ma tendencje do długowieczności. Doświadczenie czasu, beznadziei i optymizmu jest falowaniem, mamy różne momenty. Mobilizujemy się i podłamujemy na przemian, wydłużając tor czasu – już nie jest on linią prostą, raczej sinusoidą z supełkami.

Chciałabym ten czas docenić, a przede wszystkim dostrzec, jak wiele wysiłku wymaga od nas trwanie w nim, reagowanie na zmienność i nieprzewidywalność. Bo intuicja podpowiada, że gdy szlaban się podniesie, wypadniemy na świat jak Alicja z króliczej nory. Otrzepiemy się i trudno nam będzie uwierzyć, że w ogóle wzięliśmy udział w zakrzywieniu czasoprzestrzeni. Że tyle w nas było przemyśleń, decyzji, gotowości, strachu, siły. Że przydarzył nam się ten sam paradoks, co ofiarom katastrof: turboprzyśpieszenie odczuwane jak film w zwolnionym tempie. Wszystko trwa ułamki sekund, ale toczy się tak wolno, że zdążamy dostrzec każdy detal.

Tylko potem tak trudno to komuś opowiedzieć.

Wielu prognostyków (trochę, przyznacie, bezwstydnych wobec kosmicznej niepewności) mówi teraz o tym, jak wiele pandemia w nas zmieni. Ich przewidywaniom towarzyszy ton żałobny. Oczywiście, stratę po nagle przerwanej opowieści trzeba jakoś przeżyć. A przede wszystkim, opłakać trzeba tych, którym wirus odebrał życie.

Zróbmy więc miejsce na te pożegnania. Ale na wszystko, co nowe, mamy prawo się cieszyć.

Olga Tokarczuk, mówiąc w Sztokholmie, że coś jest ze światem nie tak, wyrażała uniwersalne przekonanie, że stać nas na lepsze miejsce do współżycia z istotami nieludzkimi, jak nazywa zwierzęta i rośliny. Bez zewnętrznego wstrząsu cały wysiłek dokonania zmiany i wyboru, a potem wytrwania w nich, spoczywałby na nas. A tak, każdy na pewno znajdzie w tej pandemii coś dla siebie – coś, co może od teraz robić i przeżywać lepiej.

Najsmutniej byłoby, gdyby to wszystko spłynęło po nas jak po kaczce. Gdyby to wielkie pęknięcie nie pozostawiło śladu i uległo kompresji w czasie, który znów zacznie pędzić. To dopiero byłaby katastrofa.

Ale dość spekulacji. Mamy, co mamy. Ten dzień i moment.

Stoimy z psem na łączce, wąchamy zimny wiatr. Nie jest przyjemny, kłuje policzki. Mówi mi, że żyję.

Czytaj również:

10 sposobów na niepokój związany z koronawirusem
i
zdjęcie: cottonbro/Pexels
Duch + Ciało, Promienne zdrowie

10 sposobów na niepokój związany z koronawirusem

Simran Sethi

Te proste porady pozwolą ci się zrelaksować i spojrzeć na obecną sytuację z odpowiedniej perspektywy – a przy tym nie będą kolidowały z myciem rąk.

„Życie to ciąg problemów – mówi doktor Harriet Lerner, psycholożka i autorka książek. – To, że wszechświat urządził nam właśnie okropnie stresującą sytuację, nie oznacza, że nie pojawią się kolejne”.

Czytaj dalej