
„Roślina to wszystko skleja i energetyzuje, wlewającymi się falami promieni zaplata. Powstaje żywe ciało, nowe liście i zaraz witki zielone. Wszystkie chcą żyć, stwarzać się. Ich kwietniowy głód dla człowieka wywleczonego z zimowego niedoświetlenia jest obezwładniający” – na przechadzkę po lesie i wiośnie zabiera nas biolożka i poetka Urszula Zajączkowska.
A mimo wszystko jest cicho. Niczego nie słyszę, choć tam, czyli całkiem nie tu, z gwiazdy odległej, białe światła roznoszą się w kosmos, dobiegają tu i w skórę biją mnie. Dzieje się to bezgłośnie i mnie też nic przez to nie boli. Piętnaście milionów kilometrów stąd, piętnaście milionów Celsjuszy gotuje wodór w Słońcu. O, jak mnóstwo ciepła z tego bulgotu jądrowego promieniuje! Jakie wystrzały świetlistych fotonów, koralikami płoszą się w lodowatym mroku. Patrz! Teraz uciekają z tamtego żaru, odrywają się z jego ciała, w huraganie ognia, w płomienistych wybuchach, zaraz tu będą, już za chwilę rozjarzą kulę ziemską w jasne błękity. I tak kosmiczne światło ustanowi nam dzień. Otwieram drzwi. W oko uderzają słoneczne odłamki.
Światło opisywane jest jako strumień wzajemnie wzbudzających się energii. I czasem naprawdę mogę tak to właśnie zrozumieć. Jak wdech zrodzi wydech,