Kalina Błażejowska: Dlaczego zniknęła Pani z ekranu?
Krystyna Stypułkowska-Smith: Może dlatego, że za dobrze zaczęłam? Gdy za pierwszego reżysera ma się Wajdę, łatwiej się zniechęcić, jeśli następny reżyser wybitny nie jest.
Ale pytanie powinno brzmieć nie “dlaczego zniknęłam z ekranu?”, tylko “dlaczego się na nim pojawiłam?”. Bo pojawiłam się przez przypadek.
Jaki?
Studiowałam romanistykę i byłam tłumaczką Rene’a Claire’a, potem Yvesa Montanda i paru jeszcze sław, które na przełomie lat 50. i 60. odwiedzały Polskę. Poznałam dzięki temu środowisko filmowe, m.in. reżysera i profesora Filmówki Antoniego Bohdziewicza. Spotkał mnie kiedyś, gdy spacerowałam z chłopakiem po Starym Mieście. Zapytał: “Pani Krystyno, co się u pani dzieje?”, ja na to: “Źle się dzieje, bo mam egzamin z gramatyki historycznej, obleję, żyć się nie chce”. A Bohdziewicz: “To niech pani pojedzie do Wajdy, bo on szuka dziewczyny”.
Do filmu o młodzieży, która próbuje żyć jak rówieśnicy na Zachodzie. On, ona i warszawska noc.
Nie miałam zielonego pojęcia, że chodzi o główną rolę! Przyjeżdżam, widzę pełno młodych aktorek, podnieconych, przerażonych. A ja na luzie, ja tylko chciałam poznać Wajdę, bo go wielbiłam za poprzednie filmy.
I wrócić do gramatyki historycznej.
Gramatykę zdałam, a potem zaproszono mnie do Łodzi na próby z Tadziem Łomnickim. Zagrałam co miałam, pogadałam z Wajdą o średniowiecznym teatrze, wróciłam do Warszawy. Gdy pojawił się u mnie w domu asystent z wiadomością, że mam rolę, trochę zgłupiałam. Ale zagrałam.
Na ile podobne było Pani życie do życia Pelagii i Bazylego? Czytała Pani Przekrój, słuchała jazzu, chodziła do modnych klubów?
Przekrój oczywiście czytałam. Ale czytałam też Le Monde, Le Figaro, Elle, a potem prasę innych języków. W ogóle dużo czytałam i dużo – siłą rzeczy, jako tłumaczka – kontaktowałam się z ludźmi z “tamtej strony”.
Jazz był bardzo popularny, płyty wypożyczało się łapczywie, nieraz tylko na jeden dzień, a właściwie noc. Do modnych klubów ja i moi znajomi chodziliśmy rzadko, z powodu braku forsy. Jak już nic nie mieliśmy w portfelach, to u mnie zawsze była duża kuchnia i chleb z powidłami. Śliwkowymi. Mieliśmy sad i co roku odbywało się wielkie smażenie.
Ktoś z Pani znajomych miał kawalerkę, skuter, magnetofon?
Nie pamiętam, ale wszystko to były rarytasy. Mój chłopak miał przez pewien czas stary zdezelowany motor.
Czym się w nastroju różnił schyłek lat 50. od reszty PRL?
Tym, że nareszcie coś się działo. Pojawiły się zachodnie filmy i książki, już można było trochę jeździć, acz z trudem i bez pieniędzy.
Wielkim przełomem był oczywiście Światowy Festiwal Młodzieży w 1955 roku. Nagle się zrobiła zupełnie inna Warszawa.
Pani miała dopiero szesnaście lat.
I byłam tłumaczką na wezwanie, więc stykałam się z masą ludzi wszystkich narodowości. Zjechała się nie tylko zaangażowana młodzież lewicowa – choć też fajna – ale lingwiści, teatromani, kinomani… A ponieważ mnie nie interesowały ciuchy, tylko książki, wiele ich wymieniłam. I książek, i informacji, i poglądów.
Podobno dziewięć miesięcy po tym festiwalu urodziło się sporo dzieci.
W to wierzę. Pamiętam Hindusa, który oświadczył się jakiejś Polce, ale potem ją zgubił i prosił, żeby mu ją odnaleźć. Oczywiście nie znał ani imienia, ani nazwiska, wiedział tylko, że była bardzo piękna. Inny inostraniec z przejęcia ofiarował swojej wybranej nie tylko forsę, ale też paszport, i koniecznie chciał odnaleźć: paszport, nie wybraną.
A najdziwniejsza z tego festiwalu była chyba akcja propagandowa – na jednej ze ścian w samym centrum widniał francuski napis: “Nous sommes joyeux”. Jesteśmy radośni. Co to miało znaczyć?
Często się mówi, że w PRL ludzie “tęsknili za lepszym światem”. Pani tęskniła?
To niezupełnie tak. Nie tyle tęskniłam za lepszym światem, co byłam przekonana, że ten świat zdobędę. Miałam plany: Paryż, podróże, własne artykuły, publikacje… I wszystko to zrealizowałam. Tylko filmu na tej liście nie było.
Wracając do filmu – pytałam, czy grała w nim pani samą siebie.
W jakimś stopniu na pewno. Choćby dlatego, że byłam naturszczykiem. Poza tym na próbach sporo dodaliśmy z Tadziem do scenariusza.
Jakim Łomnicki był partnerem?
Pomocnym i sympatycznym. Nasza relacja była wyjątkowa pod tym względem, że – w przeciwieństwie do reszty ekipy – do końca zdjęć byliśmy na Pan/Pani. Może to robiliśmy dla hecy, nie pamiętam.
Na planie poznała Pani też Polańskiego, Komedę, Cybulskiego, Jędrusik…
Kalinę bardzo polubiłam. Zawsze mnie dziwiło, czemu wywoływała taką wrogość. Bo to był bardzo miły i mądry człowiek. Trochę zwariowany, ale co z tego. Lubiła sztukę: pamiętam, że gdy jechałyśmy razem do Łodzi na postsynchrony, całą drogę przegadałyśmy o obrazach.
Co do Komedy, nie mogę powiedzieć, że go znałam, niewiele z nim było kontaktu. Od Polańskiego lepiej poznałam jego żonę, Basię Kwiatkowską. Natomiast o Cybulskim myślę z dużym sentymentem, bywałam nawet jego żoną.
Żoną?
Na spotkaniach z publicznością był oblężony przez wielbicielki, ale wielbicielki to jeszcze małe piwo – gorzej z wielbicielami, którzy bez przerwy namawiali go na picie wódki. No to wymyślił: “Krystyna, ty mów, że jesteś moją żoną i że mi nie pozwalasz!”.
A na Panią jak reagowali widzowie?
Mieliśmy raz spotkanie z nauczycielami, bardzo nam się miło gadało. Po spotkaniu podeszły do mnie dwie starsze panie, kręciły się, wierciły, aż w końcu jedna wypaliła, z wyraźnym zawodem w głosie: “Pani jest taka normalna! A myśmy liczyły, że nam przyślą jakąś KURTYZANĘ!”. Te duże litery było słychać.
Został mi też w pamięci list od trzynastoletniej Basi, która napisała: „jest z pani świetna babka” – wtedy lasek nie było, były babki – “bo tak uważa mój tata, a on się na dziewczynach zna!”.
Czuła się Pani świetną babką?
Czułam się najbrzydszą dziewczyną na świecie i byłam z tego powodu bardzo nieszczęśliwa.
Przecież dwa razy trafiła Pani na okładkę “Filmu”!
To raczej dlatego, że pstrykali mnie świetni fotografowie.
Zdjęcia zaczynaliśmy na Starym Mieście, na plan przychodziły popatrzeć najpiękniejsze dziewczyny Warszawy, chociażby Teresa Tuszyńska. Ja przyglądałam się im, Zbyszek Cybulski przyglądał się mojej minie. W końcu – choć podobno był skąpy – postawił mi jajecznicę, wziął na spytki i oświadczył: “Ty głupia! One przychodzą, bo ci zazdroszczą”. Niezupełnie mnie przekonał, ale trochę pomogło.
Na szczęście zazwyczaj na planie byłam tylko ja z Łomnickim. Czyli miło i spokojnie. Poza jednym: z jakichś technicznych względów w studiu nie dało się robić postsynchronów, dlatego nie wolno było się ruszać i mówić jednocześnie. Szalenie mi to przeszkadzało. Gdy tylko chciałam wstać, zanim skończyłam kwestię, słyszałam: “Kurwa mać, Krystyna, nie ruszaj się, bo spódnica szeleści!”.
To była bardzo efektowna spódnica.
Okropna, tak samo jak ta bluzka z wielkim dekoltem. Ubrali mnie zupełnie nie w moim stylu, uczesali też fatalnie… I z początku tak grałam, jak wyglądałam. Aż Wajda zabrał mnie na rozmówkę.
I powiedziała mu Pani, że nie może grać w takich ciuchach?
Że to nie ja, tylko jakaś obca pretensjonalna baba. Zrozumiał. Stąd się wzięły dodatkowe ujęcia: gdy przeczesuję się pod stołem i gdy robię sobie suknię z ręcznika. Mój jest też moment, w którym zdejmuję szpilki: po kolejnym ujęciu bolały mnie już nogi, nie byłam przyzwyczajona do butów na obcasie.
Ale sceny striptizu Pani nie wymyśliła.
Była dla mnie dość trudna. Początek lat 60. to jeszcze niesłychanie purytańskie czasy. Pamiętam jak po premierze jakiś obcy facet krzyczał do mojego znajomego: “Niech pan z nią nie rozmawia, ona się w filmie rozbierała!”. Chociaż jak pani wie, żadne to było rozbieranie.
Pokazuje Pani bieliznę – sztywny stanik i majtki do pępka.
Wydaje mi się, że dobrze zrobiliśmy, zmiękczając tę scenę. Bo Skolimowski i Andrzejewski napisali ją inaczej, w ogóle w ich wersji dziewczyna była bardziej agresywna. A w filmie wyszło, że to smarkula, która tylko pozuje na oblataną. Wie pani, że koniec został zmieniony?
Jak?
W pierwszej wersji miało się okazać, że Pelagia jest jeszcze uczennicą. Odchodziła od chłopaka do szkoły: ostatnie ujęcie to odjazd kamery, pokazujący wiele dziewczyn w ławkach, wszystkie do siebie podobne. No, ale partia w swej mądrości uznała, że to niemoralne, że obraża polską młodzież. Więc po roku dokręciliśmy scenę, w której Pelagia wraca. Na festiwalu w Wenecji tłumaczyłam, że w komunistycznej Polsce absolutnie nie można spędzić nocy z chłopakiem bez “tych rzeczy”, że muszą się odbyć, bo inaczej jest niemoralnie. Zagranicznych dziennikarzy to bardzo śmieszyło.
Wajda wspominał: “Niewinny temat młodego lekarza, który lubi elastyczne skarpetki i dobre papierosy, posiada magnetofon i nagrywa na nim swoje rozmowy z dziewczętami, którego jedyną pasją jest gra na perkusji w jazzowym zespole Krzysztofa Komedy, okazał się bardziej drażliwy dla ideologów-wychowawców niż Armia Krajowa i powstanie warszawskie”.
Ówczesna cenzura po prostu tak działała. Parę lat później grałam w jakiejś chale teatru telewizji [Przygoda z Agnieszką, 1965, reż. Jacek Szczęk – przyp. aut.], banalna historia: w górach ich trzech, ona jedna, wszyscy się w niej zakochują. Jest ojciec i syn, w pewnym momencie syn usiłuje ją pocałować, ona go oczywiście odpycha, bo kocha ojca… Ple, ple, ple. Tego chłopca zresztą grał wspaniały aktor, Marian Opania, chyba jego pierwsza rola. A trzeba pani wiedzieć, że wtedy w telewizji wszystko się odbywało na żywo. Więc na próbie generalnej wpada ktoś z cenzury i mówi, że nie może być tego pocałunku, bo młodzież wiejska się zgorszy. No rzeczywiście, żeby chłopak próbował pocałować dziewczynę, to dla młodzieży wiejskiej byłby szok i skandal. Postanowiliśmy z Marianem, że się pocałujemy, a potem powiemy, że się zagraliśmy.
To daje pani pojęcie o tym peerelowskim purytanizmie.
Ma Pani jeszcze jakieś przykłady?
Hotele. Jak się nie miało ślubu, to trzeba było brać dwa pokoje. Jak się miało ślub, ale różne nazwiska, to trzeba było pokazać świadectwo ślubu.
A gdy się wreszcie odmieniło, to też była paranoja, przynajmniej na początku. Lata 70., jadę z Warszawy do Paryża, chcę zatrzymać się w hotelu na granicy. Miła panienka mówi, że ma pokój, ale dwuosobowy. Ja: “Nie szkodzi, zapłacę za dwuosobowy”. Panienka: “Wcale pani nie musi, tam już śpi jakiś pan”. A na moje gwałtowne protesty: “Ale proszę pani, przecież już teraz można!”.
I wzięła Pani pokój z tym panem?
Matko Boska, nie! Wróciłam do garbusa i pojechałam do następnej miejscowości, gdzie panienka znowu mi powiedziała, że mają tylko dwuosobowe. Na co spytałam rozpaczliwie, czy mogę tam być sama, a panienka odpowiedziała ze zdumieniem, że oczywiście.
W telewizji wystąpiła Pani jeszcze w serialu “Podziemny front”, o partyzantach Armii Ludowej. W roli łączniczki.
Pamiętam tylko, że w jednym odcinku idę do łóżka ze Stanisławem Mikulskim, a w innym moim chłopakiem jest Ryszard Cieślak. Ale dlaczego, co, po co – nie potrafię pani powiedzieć.
Miałam też główną rolę w “Dziewczynie z dobrego domu”, koszmarnym filmie wspomnianego Bohdziewicza. Rola nawet sympatyczna, tylko nic tam nie można było zagrać, bo Bohdziewicz nie pozwalał. Gdzieś czytałam, że “jak aktor nie zechce, to nie zagra”. No nie wiem: jak ja zechciałam zagrać, to reżyser zerwał zdjęcia.
Ale co się właściwie stało?
W scenariuszu była taka scena: z Tadziem Janczarem trafiam do stołówki w domu kultury, przypadkiem potrącam talerze, talerze lecą, my dostajemy ataku śmiechu i z tego się rodzi pierwszy pocałunek. Fajne do grania. Ale profesor Bohdziewicz postanowił, że Tadzio zacznie mnie całować i wtedy strącę te cholerne półmiski. Upierałam się: “Panie profesorze, jak chłopak mnie pchnie na talerze, to ja mu dam w mordę, a nie będę się całować”. Nie było siły, żebyśmy się dogadali. Zostałam wezwana do kierownika produkcji, który zagroził, że będę oskarżona o sabotaż gospodarczy.
I scenę nakręcono.
No i wyszła, jak wyszła. Odkrycie, że aktor wcale nie gra tak, jak chce, było dla mnie straszne.
Trudno, poplotkuję o pracy z reżyserami. Różnica między Wajdą a Bohdziewiczem była taka, że u Wajdy się myślało, a u Bohdziewicza płakało. Poza planem był cudownym, czarującym facetem, na planie zmieniał się nie do poznania, jakby jakaś zastawka mu w mózgu przeskakiwała. Dzieliło go z Wajdą całe pokolenie, ale chyba nie o to chodziło. Dla mnie zresztą i jeden, i drugi byli starcami po trzydziestce. Nawet tłumaczyłam kiedyś Wajdzie, że jak się doszło do wieku chrystusowego, to właściwie życie ma się za sobą i już się niczego specjalnego nie dokona. Hm.
Pani przed trzydziestką występowała już za granicą.
Najpierw w paru filmach włoskich. W jednym była nawet niezła historia, dobrze prowadzona: ona starsza, on młody, spędzają razem noc, dla niej wielkie przeżycie, dla niego, cóż, jednonocna przygoda. I po zdjęciach dowiedzieliśmy się, że cenzura tego nie puści. Czemu? Bo w tym filmie jestem zaręczona z innym facetem, facet jest lekarzem, lekarz to professione sacra i nie można lekarzowi przyprawiać rogów. Zrobiono więc dokrętkę, już nie pamiętam jak, ale jakoś tego doktora trzeba było oczernić. We Włoszech sprawa była o tyle skomplikowana, że reżyser i scenarzysta odpowiadali przed prawem.
Ostatni raz zagrała Pani w 1966 roku, główną rolę w enerdowskim dramacie Spur Der Steine.
Po polsku to Ślad kamieni. Ostateczny dowód, że miałam pecha do cenzury. Film podobno bardzo dobrze przyjęty, wielka sensacja, miał jechać do Karlovych Varów. Kiedy zadzwonili z tą wiadomością, byłam akurat we Włoszech. Miałam ze sobą tylko dżinsy i dwie bluzki, więc powiedziałam: “Dobrze, ale przed festiwalem muszę pojechać do domu po jakieś ciuchy”. Pojechałam i dostałam telefon z Berlina: “Pani Stypułkowska? Proszę nie przyjeżdżać”. Co? Jak? Dlaczego? Nikt mi nie chciał wyjaśnić.
Dopiero od przyjaciółki, dziennikarki z Berlina Zachodniego, dowiedziałam się, że po premierze w Babelsbergu – to taki ichni Hollywood – wyrzucili wszystkich z pracy, a film trafił na półkę. Zobaczyłam go dopiero po upadku muru berlińskiego. Zabawne, rok 1991, parę lat minęło, a tu robią ze mną wywiad z okazji dystrybucji. Większość ekipy już nie żyła.
Na plakatach hasło: “Anarchia w socjalizmie”. O co chodziło?
Akcja się dzieje pod Lipskiem, w wielkich zakładach petrochemicznych. Ja jestem młodym inżynierem i romansuję z sekretarzem partyjnym, zaczyna się strajk, on strajku nie chce, ja staję po stronie robotników… Takie socrealistyczne problemy.
W efekcie zanim zaczęłam cokolwiek mówić po niemiecku, miałam już wykute na blachę, nomen omen, różne technologiczne mądrości, np. o właściwościach betonu. I kiedy jakiś Niemiec próbował mnie poderwać, zaczynałam to z poważną miną recytować. Potem większość tych kwestii wycięto, z wielką korzyścią dla filmu.
Ale dlaczego poszedł na półkę?
Reżyser kończył szkołę filmową w Pradze, w jej najlepszym okresie, i widocznie mu się poplątało, gdzie Czechosłowacja, a gdzie NRD.
Co gdzie wolno.
Swoją drogą podobno do końca życia, a zmarł parę lat temu, bardzo wierzył w socjalizm.
Od tej strony NRD było dla mnie ogromnym przeżyciem: widziałam, jak bardzo ludzie byli poddani praniu mózgu, jak bardzo się bali. Po Polsce, gdzie każdy pyskował, jak mu się żywnie podobało, to był szok.
A gdyby tak filmem opowiedzieć Pani życie? Urodziła się Pani w 1939 roku, więc pierwsze wspomnienia to wspomnienia wojenne.
Wiem, że były ze mną kłopoty pedagogiczne. Moja chrzestna matka, doktor Krystyna Ossowska, całą prawie okupację przesiedziała na Pawiaku. I przysłała mi stamtąd – niebywałe! – małą zabawkę. To był chyba zajączek, ulepiony z chleba i czymś podkolorowany. No i teraz jak wytłumaczyć dziecku, czemu zajączek jest niezbyt ładny? I że chrzestna musiała dodatkowo pogłodować, żeby go ulepić?
A najlepiej pamiętam nogi, czarne nogi. Mieszkaliśmy w Warszawie na Grójeckiej, w kamienicy należącej do mojego wuja. Był jednym z założycieli Automobilklubu Polskiego, wobec czego w domu były garaże, w czasie wojny zajęte przez SS-manów, którzy nosili czarne mundury. W piaskownicy zawsze musiałam uważać: byłam nauczona, że jeśli pokazują się czarne nogi, to trzeba uciekać, bo idą źli ludzie. Ot, całe moje wspomnienie z wojny.
A Powstanie?
Jak wybuchło, nie było nas w Warszawie.
Ktoś was uprzedził?
Po prostu mieliśmy wakacyjny dom pod miastem i spędzaliśmy w nim weekend, to znaczy niedziele, bo weekendów jeszcze nie było. I akurat wtedy, nie wiem z jakiego powodu, zostaliśmy na poniedziałek. Zaspaliśmy, a gdy się obudziliśmy, to w Radości byli już bolszewicy. Tak się wtedy mówiło, bolszewicy, nie żadna Armia Czerwona czy Radziecka.
I dopiero z przyjścia bolszewików mogę odtworzyć całą serię wypadków. Bratnia armia najpierw nas chciała spalić, potem wygoniła z domu, potem, gdy jechaliśmy do Gdańska, bo warszawska kamienica była spalona, strzelali do nas, potem nas wyrzucili z ciężarówki… O, to pamiętam ciut lepiej. Choć pamiętam też, że ci pierwsi byli bardzo grzeczni. Mama nawet leczyła pułkownika, bo mu zaszkodził jakiś dziwny trunek. Może detergent? Normalnego alkoholu było malutko, więc trąbili zdaje się wszystko, co w płynie. I widocznie pułkownik był delikatniejszy.
Mama była lekarką?
Pracowała nawet jako ordynator w szpitalu, a niełatwo było być bezpartyjnym ordynatorem w tych latach. Chyba tylko dwóch takich było w Warszawie.
A ojciec?
Ojciec skończył Wyższą Szkołę Handlową. Po wojnie wszystko, co miał, zostało albo zniszczone, albo upaństwowione. W końcu został likwidatorem jakiejś spółki, ale co dokładnie robił, nie potrafię powiedzieć. Pamiętam za to, jak o mało tatusia nie wsadziłam do więzienia. To był okres stalinizmu, napisałam dla niego wiersz. Zaczynało się od “Mój tata to człowiek nadzwyczajny”, dalej było o różnych jego projektach, a kończyło się zdaniem: “Lecz gdy w marzeniach dojechał na Krym, wszystkie marzenia taty poszły w dym”. Krym dałam, jak przypuszczam, bo się rymował. Tata ten wierszyk nosił w portfelu i miał go przy sobie, gdy u znajomej wpadł w ubecki kocioł. Aresztowali go, znaleźli wierszyk i oczywiście dopytywali o ten Krym. Wrócił po paru dniach, ale niewiele, zdaje się, brakowało.
Tata nigdy się nie zaadaptował do nowej rzeczywistości. Wobec tego pytał mnie na przykład: “Dlaczego czytasz tę komunistyczną szmatę?”. Chodziło chyba o Życie Warszawy. I gdy jęczałam: “Tata, przecież innych nie ma”, odpowiadał spokojnie: “To czytaj Le Monde i słuchaj radia”. Dla taty radio znaczyło Wolna Europa i Londyn.
A poza poglądami? Jacy byli rodzice?
Byłam szczęściarą, bo rodzice mi się udali. Fajni, mieli wielkie poczucie humoru, no i znali języki. Dobrze dogadywali się z młodzieżą, nasz dom był zawsze pełny moich znajomych. Niektóre chłopaki tak się zadomowiły, że kiedy już wyjechałam z Polski, to dalej przychodzili i zabierali moją mamę do kina.
Mama lekarka, tata biznesmen, to skąd ta romanistyka?
Dlatego, że wszyscy chcieli, żebym poszła na medycynę, z wyjątkiem mamy, ona jedyna nie wywierała presji. Wściekłam się i powiedziałam, że nie ma mowy. Znałam francuski, interesowałam się teatrem, lubiłam literaturę. I o ile szkoły nienawidziłam, to studia wspominam bardzo sympatycznie. Już po pierwszym roku pojechałam do Paryża. Zresztą z wielkim strachem, bo nie znałam tam żywej duszy i miałam przy sobie tylko pięć dolarów.
Więcej nie wolno było wywieźć.
Pierwsze dwa dni upłynęły mi w panice – miałam problemy z rozumieniem ze słuchu. Ale to minęło i tak mi się w Paryżu spodobało, że zamiast dwóch miesięcy zostałam na sześć. Pokończyłam jakieś kursy. Potem pojechałam drugi raz, na stypendium. I, jak większość polskich studentów, dla utrzymania chwytałam czego się dało: byłam kelnerką, sprzedawałam cukierki na bulwarze, sprzątałam mieszkania.
A po obronie pojechała Pani do Włoch.
Choć nie znałam włoskiego i nie miałam specjalnego zainteresowania Włochami. Ale wybierał się tam mój chłopak. Dziwnym trafem ja pierwsza dostałam paszport, więc poleciałam sama. Byłam zabezpieczona: oprócz pięciu dolarów miałam ze sobą dobry wschodnioniemiecki aparat, w razie czego mogłam go sprzedać. Ukradziono mi go na odprawie celnej na Okęciu. Cały lot spędziłam gorzko płacząc: rodzice kupili ten aparat na raty i teraz będę musiała te cholerne raty spłacać, szlag by to trafił.
Na szczęście w Rzymie zajęła się mną żona włoskiego dyplomaty, który mieszkał kiedyś w tym samym domu, co my. Znany był z tego, że co pewien czas postanawiał popełniać samobójstwo, ale przedtem zawsze dzwonił do mojej mamy i ona go ratowała.
Zdała Pani do szkoły filmowej, na aktorstwo.
Ale niewiele studiowałam, byłam zajęta zwiedzaniem, Rzym był dla mnie ogromnym przeżyciem. Szybko nauczyłam się włoskiego i kiedy po paru miesiącach przyjechał mój chłopak, byłam już jak u siebie. Po latach dowiedziałam się, że koleżanka mamy, która mnie tam odwiedziła, po powrocie poleciała do niej z konfidencjonalnym donosem: Krysia mieszka z chłopakiem! Bez ślubu! A mama chyba nie odważyła się wyznać, że doskonale o tym wie.
W każdym razie, Włochy i Włosi to moja wielka miłość.
Ale wróciła Pani do Polski.
Na parę lat. Ostatecznie wyjechałam w 1968 roku, po Marcu. Obraziłam się na Polskę. Dla mojego pokolenia cała ta heca antysemicka była szokiem, nikt się jej nie spodziewał. Choć już wcześniej było widać antysemityzm. Pamiętam, jak gadałam ze znajomym dziennikarzem Davidem Halberstamem [laureatem nagrody Pulitzera, mąż Elżbiety Czyżewskiej – przyp. aut] i mówiłam mu: “Słuchaj, tu się dziwne rzeczy dzieją”. A gdy zaczęło się dziać coraz gorzej, postanowiłam, jako osoba dokładna, sprawdzić, czy rzeczywiście jest aż tak źle. Pojeździłam po Polsce pod pretekstem szukania cmentarzy żydowskich.
Wypytywała Pani mieszkańców?
I różne miałam doświadczenia, niektóre bardzo przykre. Przede wszystkim pojawiło się nieznane mi słownictwo. Np. “Czy on jest z naszych?”. Naszych, to znaczy czyich?
Poza tym widziałam, jak traktowano moich przyjaciół Żydów, jak byli wyrzucani z pracy, z kraju. Powiedziałam narzeczonemu: “Ty rób co chcesz, ja mogę za ciebie nie wychodzić, ale muszę z tego kraju wyjechać”. I wyjechaliśmy, mogę nawet podać dokładną datę, bo to data historyczna: 21 sierpnia 1968 roku dojechaliśmy do Wiednia. Przejeżdżaliśmy przez Pragę, kiedy bratnie czołgi, w tym polskie, były już w Czechosłowacji.
I tak z moim świeżo poślubionym mężem dotarłam na południe Francji, chwilę tam pobyliśmy, a potem wylecieliśmy do Stanów.
Jak Pani poznała męża?
Na to pytanie zawsze odpowiadałam dumnie: “Na ulicy”. Co jest świętą prawdą: po tej ulicy szłam z psem… Włoskim zresztą, środowisko było zgorszone, że ta idiotka przywiozła psa, i to kundla, zamiast samochodu… A mój przyszły mąż szedł z Halberstamem, który nas sobie przedstawił. To jest dłuższa wersja. Samo “na ulicy” lepiej brzmi.
Co Amerykanin robił w gomułkowskiej Polsce?
Był nauczycielem. Po studiach postanowił pojeździć po świecie i znalazł pracę w Warszawie, w szkole amerykańskiej. Ja z kolei zajmowałam się wtedy dziennikarstwem: przygotowywałam program radiowy i pracowałam w PAP-ie, tłumacząc teksty do tzw. Biuletynu Specjalnego. Miałam dzięki temu swobodny dostęp do zagranicznej prasy.
I aż do 1968 nie myślała Pani o emigracji?
Nie myślałam. Moja mama urodziła się w Aszchabadzie, gdzie po powstaniu styczniowym zesłano pradziadka. Byłam nauczona, że do Polski się wraca, a nie z Polski wyjeżdża.
Przed wyjazdem dostawała Pani jeszcze aktorskie propozycje?
Propozycje przychodziły nawet jak już byłam w Stanach. Jedna od Wajdy – chętnie bym ją wzięła, ale moja mama beztrosko ją odrzuciła. Potem mi dała znać: “Napisałam, że by cię to nie interesowało”. Oczywiście strasznie się zdenerwowałam.
O jaki film chodziło?
Chyba o Polowanie na muchy, ale głowy nie dam.
Po drugiej stronie oceanu jeszcze trochę sobie postudiowałam: robiłam doktorat na komparatystyce i zostałam lektorką włoskiego, poźniej przeniosłam się na inny uniwersytet, tam z kolei uczyłam francuskiego… A później mąż zażądał rozwodu. Puścił mnie w trąbę, że tak powiem. W St. Louis byliśmy dość znani i nie chciałam atmosfery sensacji, więc postanowiłam wyjechać do Paryża.
I znowu zaczynać od zera.
Pracowałam w teatrze i pisałam korespondencje do “Dialogu”, m.in. o prapremierze “Emigrantów” Mrożka. Właściwie mieszkałam na zmianę we Francji i w Polsce, po trzy miesiące, bo na tyle mogłam dostać wizę. Paszportu konsularnego panicznie się go bałam, bo mój kolega pojechał z takim do kraju i musiał zostać na kilka lat.
Wróciłam do USA po czterech latach. Pobyłam trochę w Nowym Jorku, ale stwierdziłam, że tam jest wszystkiego za dużo, za głośno, za tłoczno. Wybrałam Waszyngton, z czego jestem bardzo zadowolona.
W Waszyngtonie poznała Pani drugiego męża?
Tak, przez znajomych, już prawie 40 lat temu. Też jest Amerykaninem, też ma więzi z Europą, urodził się w Amsterdamie, wychował w Niemczech.
Mąż jest już na emeryturze, skończył ekonomię i prawo, pracował jako dyplomata. Tak się złożyło, że gdy on odszedł z Departamentu Stanu do prywatnej firmy, ja do Departamentu Stanu właśnie przyszłam. Od 1980 roku pracuję w Instytucie Służby Zagranicznej, w sekcji polskiej.
Uczy Pani polskiego amerykańskich polityków, wojskowych i dyplomatów. Jedną z Pani wychowanek była Madeleine Albright.
Akurat ona przyszła na kurs prywatnie, pracowała wtedy dla Zbigniewa Brzezińskiego. Zaprzyjaźniłyśmy się, jakiś czas mieszkała nawet u mojej mamy w Warszawie.
Teraz zajmuję się przede wszystkim pisaniem programów do nauki języka on-line. Wymyśliłam np. program oparty na cytatach z polskiego piśmiennictwa: zaczyna się od “Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj”, kończy na “Jesteśmy dziećmi epoki”, a wszystko zmontowane z obrazami, fragmentami filmów, muzyką Komedy i Kilara. Przygotowuję też szkolenia dla lektorów, np. o roli humoru w nauce języków obcych. Bardzo mnie to bawi.
Pracowała Pani też jako tłumaczka.
I też to lubiłam. Tłumaczyłam na żywo w czasie delegacji wojskowych i rządowych. Na przykład mówiłam za Laurę Bush, gdy był tu prezydent Kwaśniewski.
A mówić za Donalda Trumpa by się Pani zgodziła?
Wie pani, dla tłumacza najważniejsze jest chyba nie kto mówi, ale jak mówi. Pamiętam, że kiedyś tłumaczyłam przeuroczą starszą panią, która była okropnie zdenerwowana. Po godzinie ja też byłam mokra z nerwów.
Przestałam to robić, bo z trudem znoszę różnice czasu.
I tak dużo Pani podróżuje.
Raczej ciagle jeżdżę w te same miejsca. Przynajmniej raz do roku staram się polecieć do znajomych w Paryżu, potem do Włoch, a potem do Polski. Sprawdzić, co tam się dzieje, jak się zmieniło.
I jak się zmienia?
Bardzo nierównomiernie. Zawsze była różnica między dużymi miastami a prowincją, ale dzisiaj jest ona kolosalna. Nawet na codziennym poziomie: co ludzie jedzą, jak mówią.
Jak mówią?
Przede wszystkim strasznie wulgarnie, i dziewczyny są w tym chyba gorsze od chłopaków.
Dziwnie oglądać tę całkiem nową Polskę. Myślę, że dla naszej współczesnej młodzieży PRL byłby równie egzotyczny, jak kiedyś dla cudzoziemców. Ciut mi żal kawiarni, które zostały zastąpione przez puby. A największe kłopoty mam w Polsce z jedzeniem, bo nie lubię ani mięsa, ani słodyczy, a naród lubi bardzo. Swoją drogą, ta antypatia do mięsa uratowała mi życie w czasie wojny: cała rodzina pochorowała się na trychinozę, a ja najlżej, bo ścierwo tylko skubnęłam.
Żałowała Pani kiedyś decyzji o emigracji?
Ja na ogół niczego nie żałuję. Odziedziczyłam to podejście po tacie: jak się ma kłopoty, to trzeba próbować im zaradzić, a jak się już coś złego stało, to się nie odstanie i nie ma sensu rozpaczać. Odkąd to zrozumiałam, mam szczęśliwe usposobienie.
Kariery filmowej też Pani nie szkoda?
Chyba nie. Zwłaszcza że aktorstwo to zawód szczególnie seksistowski. W tej branży stary przystojny facet jeszcze ma jakieś życie, ale dla starszych kobiet prawie nie ma ról. Wszędzie jest z tym trudno, a w Polsce nawet trudniej.
Co jeszcze przed Panią? Co chciałaby Pani zrobić?
Dużo, oczywiście. Chciałabym wreszcie nauczyć się normalnie jakiegoś języka. Bo żadnego nie uczyłam się jak moi studenci: francuski wyniosłam z domu, rosyjski poznałam przez miłość do literatury, włoski umiem od kumpli w szkole… A angielski opanowywałam już z francusko-włoskim akcentem, i do dzisiaj Amerykanie potrafią mnie zapytać: “Êtes vous Française?”. Tyle już lat uczę innych, niech wreszcie spróbuję na własnej skórze.
Na początku myślałam, że może niemiecki…
Już Pani umie o betonie.
No właśnie, ale przecież ja do Niemiec nie jeżdżę – klimat nie ten, kuchnia nie ta. Więc stwierdziłam, że jakiś nieindoeuropejski. Chiński nie, bo po chińsku trudno czytać, ale może hebrajski albo arabski? Mam w pracy kolegów-Arabów, miałabym okazję do mówienia.
No i chciałabym częściej żeglować. Bo my z mężem jesteśmy żeglarzami.
A potrafiłaby Pani powiedzieć, jakie doświadczenie w swoim życiu uważa za najcenniejsze?
Ojej! Matko Boska, tyle tego jest… Musiałabym długo się męczyć i pewnie nic bym nie wymyśliła. Po prostu: zazwyczaj w życiu miałam ogromne szczęście.