„Kłamstwo jest fe, kłamstwo jest be, kłamstwo jest bardzo, bardzo złe” – śpiewał dzieciom Jacek Skubikowski w latach 80. przy akompaniamencie „depeszowych” syntezatorów. Skojarzenie dość dalekie, ale Paweł Borowski w swoim nowym filmie też bierze się za bary z kłamstwem i też robi to w ejtisowej otoczce. Już sama ta estetyka wprowadza jednak zaburzenie perspektywy: samochody oraz ubrania bohaterów nawiązują raczej do lat 60., dopiero sposób ich filmowego wykorzystania odsyła do lat 80., ale żeby było śmieszniej, akcja toczy się w jakiejś niby-przyszłości. Konfuzja jak najbardziej zamierzona, o to tu przecież chodzi: kiedy kłamca mówi, że kłamie, to kłamie czy nie?
Nic zatem dziwnego, że bohaterowie to trójka potencjalnych kłamców, celebryci, którzy biorą udział w telewizyjnym show: aktorka Celia (Maja Ostaszewska), jej chłopak, reżyser filmowy Mat (Rafał Maćkowiak) i piosenkarka Yvonne (Paulina Walendziak). Każde z nich ujawnia przed kamerą swoje prywatne sekrety – zmyślone bądź nie – a publiczność musi zdecydować, czy im wierzyć. Gwiazdy zaczynają jednak gubić się w labiryncie własnych oraz cudzych konfabulacji, a atmosferę paranoi potęguje permanentna inwigilacja ze strony prowadzącej program Kai (Agata Buzek).
Jeden z bohaterów filmu obsesyjnie układa kostkę Rubika i Borowski chyba nieprzypadkowo daje mu do ręki taki rekwizyt. Już w swoim debiutanckim Zerze (sprzed 10 lat) dowodził, że myśli przede wszystkim formą. Tam była to konwencja wielowątkowego „podaj dalej”, tutaj mamy narracyjny relatywizm, w którym historia zmienia się wraz z punktem widzenia. Niczym w słynnej zabawce logicznej, fabularne klocki wydają się pozornie nie do ułożenia. Ja teraz kłamię ma w sobie coś z łamigłówki już choćby w tym, jak reżyser przechodzi od sceny do sceny, grając z przestrzenią w kadrze, perspektywą oraz odbiorczymi przyzwyczajeniami. Dół nagle okazuje się górą, podłoga sufitem i tak dalej.
Równie konfundujący jest sam świat przedstawiony. To jakieś „jutro”, ale wymyślone raczej „wczoraj”. To jakieś „nie-wiadomo-gdzie”, tylko stworzone z konkretnego „gdzieś”. Futuryzm ma tu przecież posmak retro sięgający co najmniej filmów Piotra Szulkina z lat 80. Scenografię nieistniejącego miasta tworzy natomiast architektura jak najbardziej istniejąca (głównie na Śląsku). Do tego dochodzi fascynacja reżysera upiornym wymiarem tego, co staromodne. Z telewizorów atakują więc duchologiczne upiory rodem z youtube’owej Krainy grzybów: na przykład psychodeliczny program o creepy króliku goniącym gadające muchomory, coś jakby kwaśna wersja Przybyszów z Matplanety czy innego Pana Kleksa. Może dlatego przyszedł mi do głowy ten Skubikowski.
Ambiwalentne są jednak również wrażenia po seansie. Formalne zapadki i stylistyczne ornamenty działają, jak trzeba, ale cudzysłowowy ton sprawia, że nie sposób się czymkolwiek przejąć. Więcej tu efektu obcości niż mechanizmu projekcji-identyfikacji, trudno bowiem utożsamiać się z bohaterami marionetkami zagubionymi w gabinecie narracyjnych luster. Owa płaskość postaci jest oczywiście zamierzona i dodatkowo podkręcona w kierunku satyry; aktorzy celowo grają z pewną dozą dystansu. Skoro jednak nie zajmuje nas współodczuwanie, zaczynamy zauważać słabości łamigłówkowej struktury: za szybko dostrzegamy schemat narracyjny, za łatwo domyślamy się, co kryje się za kurtyną. Do tego Borowski ewidentnie mierzy wyżej niż w zwykłą zabawę z formą. Tylko że metafora rzeczywistości jako telewizyjnego spektaklu jest dziś raczej oczywista niż odkrywcza.
Zresztą, kiedy zerwać z Ja teraz kłamię duchologiczne łaszki, wyjdzie nam, że najbliżej stąd nie do lat 60. czy 80., tylko… 90. Łamigłówkowe struktury i postmodernistyczne zabawy z relatywizmem w stylu Gry Finchera czy eXistenZ Cronenberga były wtedy akurat na czasie. Oczywiście w rozdartej między „Pasikowszczyzną” a „śląszczyzną” najtisowej Polsce mało kto bawił się w takie kino. Nawet dziś trudno u nas znaleźć Borowskiemu jakichś filmowych krewnych, co najwyżej programowo nierealistyczne Córki dancingu Smoczyńskiej albo retro-fantastycznego Człowieka z magicznym pudełkiem Bodo Koxa.
Wciąż jednak bliżej stąd do tekturowego niby-Philipa-Dicka z Roberta Robura Krzysztofa Garbaczewskiego (w Teatrze Rozmaitości) niż do czegokolwiek, co robi nasze kino. I to akurat dla Borowskiego dobrze. Myślę, że w – cóż – przyszłości może to zaprocentować. Przeczuwam bowiem, że za ileś tam lat, w jakimś „nie-wiadomo-kiedy”, wyjęte z historycznego kontekstu i umieszczone w bezczasie kultowego kina, Ja teraz kłamię może tylko zyskać. Ot, duchologiczny paradoks.