Wędrowni muzykanci Wędrowni muzykanci
Przemyślenia

Wędrowni muzykanci

Mirosław Bańko
Czyta się 6 minut

Nie tylko ludzie wędrują – z regionu do regionu, z kraju do kraju. Wędrują też przedmioty, idee, pojęcia i oczywiście ich nazwy – czasem z ludźmi, którzy tych nazw używają, a czasem bez, na przykład gdy ktoś obce słowo przyswaja sobie z gazety lub książki, bo z włas­nego kraju nigdy nie wyjeżdżał i przybyszów z obcych krajów na swojej drodze nie spotkał. Przepływ osób można powstrzymać na granicy, można go regulować. Migracje słów natomiast powstrzymać trudniej. Sprawdzone gdzie indziej sposoby – zasieki, kontrola paszportowa, odmowa wjazdu – tu nie działają.

Wyrazy przybywające z innych języków lub odmian języka, choćby z gwary, można by witać jak gości: jeśli nie z pompą, to przynajmniej z ciekawością. Tak jak dawniej witano osoby przybywające z daleka, przynoszące wieści z szerokiego świata. Każde nowe słowo to przecież materiał do opowieści o czymś, każde niesie ze sobą jakiś przekaz. Wpuśćcie nowe słowa pod dach – chciałoby się powiedzieć – i posłuchajcie ich. Posłuchajcie, co mają wam do powiedzenia. Wielu jednak wcale nie chce słuchać.

Największy kłopot z akceptacją przybyszów z innych języków i dialektów mają osoby żyjące utopijną wizją języka jako czegoś sterylnego i homogenicznego, czegoś, co ulega degradacji i zepsuciu, gdy zostanie wymieszane z czymś innym. Puryści – mówi się o nich, często z ironią lub uśmiechem pobłażania. Niesłusznie, bo często są to osoby autentycznie zatros­kane o język, gotowe ponosić trudy i niewygody dla niego. Angażują swój czas (niestety nie tylko swój!), aby bronić języka przed domniemanym zagrożeniem, rozsyłają apele, piętnują błędy, lobbują wśród polityków, domagają się prawnej ochrony języka i sankcji, czasem skutecznie.

O stosunku purystów do wyrazów obcych świadczy to, jak je określają: nie jako gości, ale jako przybłędy, intruzów, barbarzyńców, którzy najeżdżają hordami nasz język i w konsekwencji nasz kraj (stąd zresztą słowo „barbaryzm” – nacechowany niechęcią synonim wyrazu obcego). W tej narracji wyrazy przybyłe skądinąd to agresorzy, którzy utrudniają nam porozumienie, każą nam myśleć po niemiecku, po francusku itd., wykorzeniają nas z tradycji, psują słownictwo i gramatykę, są objawem bezmyślnej mody, snobizmu i złego smaku.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jest tyle odmian puryzmu, ile różnych splotów okoliczności, w których się puryzm rozwija: historycznych, politycznych i innych. Ale zazwyczaj u podstaw leży poczucie zagrożenia oraz niepewności, neurotyczny stosunek do własnej tradycji i wspólnoty etnicznej, w sumie – problemy z określeniem własnej tożsamości. Warto puryzm językowy rozpatrywać na tle ogólnego stosunku do tego, co obce. Polska i Polacy są tu interesującym przykładem.

                                                    

Otóż historycy zwrócili uwagę, że postawy wobec obcości w Polsce od dawna – co najmniej od ostatnich dekad XVIII w. – oscylowały między uwielbieniem a potępieniem i układały się według linii podziałów politycznych. Zwolennicy reform na obcych wzorach chcieli oprzeć program modernizacji kraju, jej przeciwnikom zarzucali zaściankowość i tradycjonalizm. Obrońcy tradycji natomiast oskarżali swoich oponentów o zdradę narodową lub co najmniej wyrzucali im niefrasobliwość i głupotę. Stosunek do „obcego” – pozytywny lub negatywny – był elementem kreowania tożsamości, pozwalał określić siebie i przeciwnika. Nie inaczej jest dziś, gdy Unia Europejska stała się źródłem jednocześnie wzorów i antywzorów, spełnieniem marzeń i „wyimaginowaną wspólnotą”. Jak dawniej, jedni chwalą w niej to, co drudzy ganią, i na odwrót.

Nie ma prostej zależności między tradycjonalizmem a puryzmem językowym, niemniej jednak obserwacje już poczynione pokazują, że osoby mające zachowawczy stosunek do takich kwestii, jak rozwody, zapłodnienie in vitro lub relacje jednopłciowe, deklarują się zwykle jako bardziej zaniepokojone obecnością obcych wyrazów w polszczyźnie. W parze z puryzmem idzie też silne poczucie więzi z własnym narodem oraz przekonanie, że należą mu się specjalne prawa i przywileje.

Niespodziewanie dla samych siebie puryści nieraz bogacą język, gdy tworzą nazwy rodzime, aby zastąpić nimi wyrazy obce – ich zdaniem niepożądane. Gdy wymyślili na przykład „uzdrowisko”, aby wyrugować z języka szkodliwy, bo niemiecki, „kurort”, nie przypuszczali, że mówiący wyznaczą tym słowom różne kompetencje. I jeśli nie od razu wyraźnie, to po kilkudziesięciu latach było już całkiem jasne, że nie każde uzdrowisko jest kurortem (np. ciche Długopole-Zdrój) i nie każdy kurort jest uzdrowiskiem (np. egipska Hurghada).

Językowych przybyszów zwykło się określać jako wyrazy zapożyczone. Dziwna to nazwa – jak już dawno zwrócono uwagę – bo przecież wyrazów takich się nie zwraca, „właściciela” nie pyta się o pozwolenie, on zresztą niczego nie traci, nie wyzbywa się rzeczy „pożyczonej”. Przenikanie wyrazów z języka do języka – ponad granicami, które niejedni chcieliby wznieść – przypomina raczej dyfuzję idei albo, mówiąc bardziej prozaicznie, rozchodzenie się plotek. I tak jak idee czy plotki zmieniają się, przekazywane z ust do ust, tak też wyrazy zmieniają się, gdy przechodzą z języka do języka. W swojsko brzmiącej nazwie ciastka „ptyś” mało kto rozpoznaje małą kapustę z kremem (po francusku petit chou), a w słowie „maestro” łacińskiego magistra, który swoją drogę do języka polskiego przebył jak w słowach naszego hymnu: „z ziemi włoskiej do Polski”.

To jednak nic w porównaniu z tajemniczym konszabelantem, o którym śpiewają polskie dzieci w przedszkolach: „Jestem muzykantem, konszabelantem” – czyli właściwie kim? Piosenka ta jest jednocześ­nie pantomimą: śpiewając, dzieci wcielają się w rolę muzyków i pokazują, jak się gra na różnych instrumentach. Czyżby konszabelant był multiinstrumentalistą?

Niezupełnie. Ten nieznany słownikom rzeczownik powstał w wyniku przekształcenia – a raczej zniekształcenia – zwrotu komm’ aus Schwabenland (pochodzę, ew. przychodzę ze Szwabii), który słychać w niemieckiej wersji piosenki (obu wersji można wysłuchać na YouTubie). Z jakiego powodu w polskim przekładzie ukryto niemieckie źródło – to pytanie na razie bez odpowiedzi.

Jeśli wersja niemiecka jest pierwotna, to trzeba pochwalić Czechów za to, że słowa piosenki przełożyli dużo rozumniej, przyswajając ją nie tylko językowo, lecz także kulturowo, por. Já jsem muzikant a přicházím k vám z české země (ponownie zapraszamy do YouTube’a). W wersji czeskiej grajkowie przychodzą z Czech, nie są więc obcy, ale tutejsi, swojscy. Ciekawe, że Czesi uważają tę piosenkę za swoją – całkiem swoją, a nie przyswojoną. Jeśli mają rację, to wersja niemiecka nie jest pierwotna, lecz sama jest efektem przekładu, a ściś­lej tzw. lokalizacji, czyli przysposobienia do rodzimych realiów.

Wyrazy są jak wędrowni muzykanci: węd­rują z języka do języka (jak choćby francuski „serek brie”, nazwany tak od regionu w północnej Francji) lub z jednej odmiany języka do innej (jak „oscypek”, który z gwary podhalańskiej trafił do polszczyzny ogólnej, gdzie został „poprawiony” i przybrał formę „oszczypek”). Z każdym gatunkiem sera wiąże się jakaś opowieść, którą można smakować, popijając francuskim winem lub żętycą, wedle gustu. Podobnie z każdym wyrazem – swojskim czy obcym – wiąże się historia warta poznania, tylko w skromnej części opowiedziana w słownikach. Zamiast się boczyć na przybyszów z innych krajów i innych krain, lepiej poznać historie, które mają do przekazania.

Co oczywiście nie znaczy, że każde zdanie należy szpikować wyrazami z importu. Adekwatna transmisja zdywersyfikowanych koncepcji nie ucierpi na użyciu prostszego języka, nie dozna ekscesywnej symplifikacji. Ale to już zupełnie inna sprawa, kwestia stylistyczna, czyli problem wyboru z dostępnych możliwości. 

Czytaj również:

Wspak Wspak
i
„Kobieta spacerująca po egzotycznym lesie”, Henri Rousseau, 1905 r./Rawpixel (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Wspak

Sylwia Niemczyk

Chodzenie tyłem jest dla nas bardzo korzystne. Dziwne, że nie robimy tego cały czas!

Kiedy dziecko nauczy się już wkładać stópki do buzi, przekręcać z brzuszka na plecy, a potem turlać, to w końcu, mniej więcej w siódmym miesiącu życia, zacznie pełzać. Na początku – do tyłu. Dla niewyspanych od ponad pół roku rodziców ten widok może być, wstyd przyznać, źródłem pewnej (złośliwej) uciechy: im mocniej niemowlę próbuje zbliżyć się do piłeczki przed sobą, tym bardziej wbija się pod łóżko. Nieraz te pierwsze próby podboju przestrzeni kończą się płaczem i frustracją – zrozumiałą, ponieważ bobas nie ma zielonego pojęcia, że pełzanie do tyłu jest niezmiernie korzystne dla jego rozwoju umysłowego i fizycznego. Tak samo jak my, dorośli Europejczycy, nie zdajemy sobie sprawy, ile zalet dla naszego ciała i ducha ma chodzenie wstecz – choć na Dalekim Wschodzie to jedna z najpopularniejszych aktywności ruchowych, szczególnie wśród ludzi w drugiej połowie życia.

Czytaj dalej