Węgierski ból istnienia
i
Gábor Reisz, zdjęcie: putnik / Wikipedia (CC BY 4.0)
Przemyślenia

Węgierski ból istnienia

Anna Wyrwik
Czyta się 6 minut

Oglądając filmy Gábora Reisza, myślałam sobie o ich uniwersalności i o tym, że mogłyby powstać wszędzie. Bo przecież wszędzie młodzi ludzie na granicy dwudziestki i trzydziestki mają podobne problemy i podobną nieumiejętność przekroczenia tej granicy, niechęć do wydoroślenia – tak się ten proces nazywa – i wszędzie… Ale nie.

Potem pomyślałam, że jednak nie wszędzie, że ten rodzaj poczucia bezsensu połączony z absurdalnym humorem nie mógłby się za bardzo wydarzyć w Europie Zachodniej (bo myślałam „wszędzie”, a zdałam sobie sprawę, że w sumie to tylko Europę miałam na myśli, typowy europocentryzm), a jedynie w Środkowo-Wschodniej. I myślałam, jak te historie wyglądałyby na Słowacji, w Czechach, w Rumunii, w Polsce, w… Ale nie. No bo w Czechach dowcip musiałby być bardziej przegięty, a w Polsce przegięcie musiałoby pójść w drugą stronę. I tak doszłam do tego, że te historie są bardzo węgierskie, a sztuka Reisza polega na tym, że uczynił z nich filmy bardzo uniwersalne, takie do oglądania właściwie wszędzie.

Najpierw był Sens życia oraz jego brak, rok 2014. Główny bohater, Áron Szentesi, zagrany został przez Árona Ferenczika i to zagrany dobrze z nieodłącznym smutkiem na twarzy czy też zamyśleniem, trochę „nieznośną lekkością bytu”. Áron nie radzi sobie z istnieniem w wieku 29 lat, nie wie, co chce robić i nie wie, gdzie, nie widzi sensu w szukaniu pracy… CV pisze mu matka (Katalin Takács), która wraz z ojcem (Zsolt Kovács) odczuwa ciągłą potrzebę „pomagania” synowi, ustawiania go, doradzania, układania mu planu i kupowania koszul. Áron szwenda się po mieście albo jedzie tramwajem, gdzieś posiedzi, gdzieś poleży, gdzieś popatrzy, a jak nie rodzice, to kumple też rzucają radą za radą i jacyś tacy bardziej poukładani są, przynajmniej takie sprawiają wrażenie, choć może to tylko wrażenie, ale widać, że Áron czuje, że już tylko on został w blokach startowych. Dziewczyna? Oczywiście rzuciła go dla innego. Rozmowa rekrutacyjna? Nawet na nią nie dotrze. Napicie się z przyjacielem? Okej. Ale jakiś flirt? Niespecjalnie potrafi. A już okazja przygodnego seksu tylko wprowadza go w zakłopotanie. No bo Áron to romantyk, człowiek z gruntu dobry i uczuciowy, taki, co to każdy talerz na zmywaku w restauracji dokładnie i powoli umyje, a nie tak, jak każą, żeby szybko i mechanicznie, bo praca, praca, czas, praca, płaca.

Potem były Najgorsze wiersze świata, rok 2018. Sens… był dla bohatera historią inicjacyjną, a Najgorsze wiersze… są jak jej kontynuacja, takie kolejne odwiedziny – a co u niego? Jak tam mu się wiedzie po tych czterech latach? I podobnie jest w przypadku reżysera, bo w Sensie… Reisz ogólnie zarysował wątek, nad którym się pochyla, zaznaczył elementy swego przyszłego stylu, który wtedy dopiero się u niego rozwijał. W kolejnym filmie pokazał zaś, jak dojrzał, zarówno tematycznie, jak i formalnie. Głównym bohaterem Najgorszych wierszy świata jest Tamás grany przez samego reżysera równie dobrze i z równie smutną, zamyśloną miną. Áron był też imieniem tamtego aktora, bo u Reisza niektórzy aktorzy grywają pod swoimi imionami (taki pomysł), ale to tylko aktorzy i imiona, bo Tamás jest wyraźnym Árona ciągiem dalszym. Ci sami aktorzy grają jego rodziców. Zresztą świetnie napisani i zagrani rodzice to jedna z dużych zalet obu filmów. Ten sam aktor gra poważnego brata (Zalán Makranczi), ci sami zabawnych kumpli (Bálint Györiványi, Roland Lukács) i nawet jeden z młodych Tamásów jest ten sam, co szkolny Áron. Dzieciństwo i młodość zajmuje sporą część Najgorszych wierszy świata, bo oto 33-letni Tamás wraca na Węgry (po tym, jak w Paryżu dziewczyna oczywiście rzuciła go dla innego) i szwenda się ulicami, rozmyśla, analizuje, wspomina. Przedzieramy się przez kolejne etapy jego życia, retrospekcje ze szkoły, imprez, pływalni, tramwajów (Gábor Reisz coś ma z tymi tramwajami!). Za każdą myślą bohatera idą kolejne obrazy, tworząc skojarzeniowe kolaże trochę surrealistyczne i absurdalne.

Gábor Reisz, zdjęcie: putnik / Wikipedia (CC BY 4.0)
Gábor Reisz, zdjęcie: putnik / Wikipedia (CC BY 4.0)

Szwendający się po mieście Áron i Tamás szwendają się po nim głównie w swojej głowie, to znaczy szwendają się między budynkami naprawdę, tyle że my te budynki i wszystko inne oglądamy jakby nie bezpośrednio, ale z ich punktu widzenia, przesiane przez ich myśli i reakcje. Bohaterowie Reisza to klasyczni egoiści i te oba filmy skupione są na nich od początku do końca. Pierwsza osoba liczby pojedynczej rządzi niepodzielnie! Więc gdy np. mijają jakąś demonstrację, to mamy tę demonstrację gdzieś, bo skupiamy się na ich nieobecnym wzroku, minie i tym, gdzie oni człapią, jakby ta demonstracja miała być przygotowana specjalnie po to, by człapać mogli obok niej lub w jej środku. Zresztą Áron w swej głowie ma wizję miasta w całości ustawionego statystami przygotowującymi mu wielką niespodziankę. I to, co dzieje się w ich głowach, widzimy często dosłownie, w drugim filmie o wiele bardziej niż w pierwszym, bo w pierwszym reżyser dopiero zaczynał zabawę tym stylem dosłowności, jak choćby w scenie, gdy Áron myśli o swojej byłej dziewczynie, a natręt tych myśli widzimy w formie jej postaci zmultiplikowanej razy kilka i te kilka idzie za nim gęsiego. Rzeczywistość wokół bohaterów pod wpływem ich myśli i emocji karykaturyzuje się, coś się uwypukla, coś spłyca, jak w gabinecie luster, jak w filmach Marka Koterskiego. Ten motyw skupienia całości na ego bohatera oraz podporządkowania jego paranojom obrazu rzeczywistości to zagrania jak z Dnia świra czy innych filmów polskiego reżysera o szwendającym się po życiu Adasiu Miauczyńskim. I nawet gdy Tamás mówi, że w wieku kilku i kilkunastu lat zupełnie inaczej sobie siebie w wieku lat 33 wyobrażał, to jest trochę tak, jak gdy Miarczyński mówi: „Przecież moje życie, moje! miało wyglądać zupełnie inaczej…”. No ale cóż może powiedzieć Tamás, który od dziecka kopał w billboardy albo walił w nie głową, bo tych billboardów z całego serca nienawidzi, a teraz zajmuje się reklamą? Kiepski żart życia. Cholerny paradoks.

Gábor Reisz rozchodzi się jednak z Koterskim, gdy idzie o emocje. Jego filmy są o wiele bardziej delikatne, są subtelne jak scena z owadem idącym sobie po podłożu, są piękne, jak te lawendy. Áron to artysta, staroświecki romantyk, który jasne, że ma telefon i Internet, ale nie potrafi wbić się w pęd naszych szybkich czasów, w których wszystko jest hiper i mega, a jednocześnie takie nijakie, takie bez emocji, takie bez sensu. Tamás jest zaś poetą, a Najgorsze wiersze świata to w dużej mierze film o pięknie poezji. Obaj z tymi swoimi minami, gdy szwendają się ulicami Budapesztu, są węgierskim weltschmerzem, ale to nie sentymentalni pesymiści, tylko bardziej niespełnieni marzyciele, może trochę melancholicy, ale absolutnie nie w skandynawskim stylu. Bo to taki węgierski weltschmerz podszyty absurdem, jak to codzienne umieranie Árona, który komediowo pada na ulicę, bo znowu jego fantazje odbiły się od codzienności i nabiły sobie guza.

Budapeszt, w którym rozgrywa się większość akcji obu filmów, to klasyka środkowoeuropejskiego miasta, czyli trochę Zachodu, młodzi w barach, szklane budynki z nowymi windami i bliskość lotniska, a trochę Wschodu, czyli krzywe miny, meblościankowe wspomnienia i liczenie grosz do grosza. Może charakterystyczne dla naszego rejonu Europy jest to, że z jednej strony coraz bliżej nam do Zachodu, a z drugiej wciąż trzyma nas tu na Środkowym Wschodzie jakaś siła? Jak napisałam na początku, filmy Reisza są bardzo węgierskie, ale też uniwersalne w swej środkowoeuropejskości, co nam może dać tyle, że widząc tyle do polskości podobieństw, trochę się do siebie zdystansujemy, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, jak bardzo polscy jesteśmy, a trochę mniej zachodni, mimo że tak bardzo chcielibyśmy za takich uchodzić. A może przestańmy drążyć i dojdźmy w końcu do wniosku, że jesteśmy po prostu środkowi? Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, Sens życia oraz jego brak Najgorsze wiersze świata to nie są smutne filmy, ale promienne i jakoś tam optymistyczne, bo łamią tę twardą rzeczywistość. Gdy się świat odsieje z gburowatych min pasażerów komunikacji miejskiej, splunięć przechodniów, wyniosłości urzędników, ekonomicznego parcia pracowników korporacji, schematów powielanych od pokoleń i bzdur powtarzanych co drugie zdanie, to pozostanie nam lawenda i poezja.

Czytaj również:

Wieloryb – zobacz film
Marzenia o lepszym świecie

Wieloryb – zobacz film

Zapraszamy do obejrzenia pierwszego filmu dokumentalnego Fundacji PRZEKRÓJ pt. Wieloryb w reżyserri Izy Pająk. 

Rankiem 8 grudnia 2017 roku jadący do pracy i szkoły mieszkańcy Warszawy przecierali oczy nie tylko z niewyspania, ale także ze zdumienia: na piaszczystym brzegu Wisły, obok mostu Poniatowskiego, w samym centrum miasta leżał ogromny, nieruchomy stwór – 15-metrowy wieloryb. Wokół niego krzątali się naukowcy. Zanim wyjawiliśmy, że kaszalot jest rzeźbą belgijskiego kolektywu Captain Boomer, sprowadzoną do Warszawy przez zespół „Przekroju”, udało się nam osiągnąć cel. Ta rzeźba prowokowała – by się zatrzymać, zadziwić, postawić pytania. Czy to prawda? Jak, u diabła, on się tu dostał? Czy to przez nas? – zastanawiali się ludzie.

Czytaj dalej