Agata Trzebuchowska: Wstyd się przyznać, ale nawet nie wiem, jak naprawdę masz na imię.
Betty Q: To żadna tajemnica, ale rzadko używam mojego prawdziwego imienia. Nawet mama mówi do mnie Betty. Kiedy parę lat temu Facebook rozpoczął real name policy, zrozumiałam, jak ważny jest dla mnie pseudonim. Przymus używania prawdziwego imienia i nazwiska jest szczególnie opresyjny dla osób działających w branży erotycznej lub w środowisku queerowym. Alias daje poczucie bezpieczeństwa. A Facebook to najistotniejsze medium promocyjne. Nie chciałam z niego rezygnować, musiałam więc dostosować się do wymogów. Moja mama dostawała wtedy maile o treści: „Wiem, czym zajmuje się twoja córka”. Niby nic strasznego, ale jednak nieprzyjemne. Nawet kiedy ludzie w zwyczajnych wiadomościach zwracali się do mnie per Aniu, czułam się zaatakowana. Miałam wrażenie, że chcą mnie przywołać do porządku albo dać mi do zrozumienia, że wiedzą „coś więcej”.
Jak na to reagowałaś?
Odpisywałam: „Cześć, tu Betty” i wklejałam link do artykułu wyjaśniającego, dlaczego real name policy nie jest pozytywnym zjawiskiem. Poprosiłam także o pomoc grupę aktywistów, dzięki którym Facebook nie tylko przywrócił mi mój sceniczny pseudonim, ale nawet wysłał przeprosiny. Dziś prawdziwe imię nie kojarzy mi się już z agresją. Lubię, kiedy mój chłopak mówi do mnie „Aniu”. Ale gdy poznaję kogoś nowego, wciąż przedstawiam się jako Betty, nawet jeśli sytuacja tego nie wymaga. To daje mi pewną zaporę i bezpieczeństwo. Gdy zdradzam swoje prawdziwe imię i nazwisko, czuję, że więcej odsłaniam. Wiem, że to bzdura, ale serio – działa!
Czujesz się zżyta ze swoją personą sceniczną?
Ostatnio mam niewiele czasu, by być kimś poza Betty Q. Więc tak, czuję się zżyta. Choć gdybym dzisiaj wybierała pseudonim, na pewno zrobiłabym to z większym namysłem. Ale już za późno, Betty za bardzo do mnie przylgnęła. Otwieram właśnie na Pradze moje nowe miejsce – akademię i scenę burleski. Długo zastanawiałyśmy się nad nazwą. Padło na Madame Q na cześć Le Madame i londyńskie Madame JoJo’s, które zabiła gentryfikacja. „Q” to mój znak firmowy, więc włączyłam je do nazwy. Osoby, które dopiero co pojawiły się w środowisku burleskowym, są przekonane, że nazwa lokalu to mój pseudonim, więc może Betty Q ewoluuje?
Kiedy narodziła się Betty?
Dawno temu. Poszłam na bal purimowy przebrana za Ugly Betty, czyli serialową Brzydulę i tak już zostało. Purim to radosne święto żydowskie, które upamiętnia wyswobodzenie Żydów z rąk Hamana. Jedną z form celebracji są bale przebierańców, które zwyczajowo przyjmują formę cross-dressingu – kobiety zakładają męskie ubrania i odwrotnie. Akurat w tym czasie szukałam pseudonimu artystycznego, więc do oswojonej „Betty” dodałam „Q”, żeby ładniej brzmiało. Takie rzeczy mają znaczenie. W dzieciństwie wszyscy nazywali mnie „Anią”. Gdyby mówili do mnie „Anka”, myślę, że byłabym inną osobą.
Mówiłaś, że pseudonim nie był przemyślany, a przechwycenie figury Ugly Betty to przecież subwersywna gra z kanonem urody!
Wreszcie ktoś zwrócił na to uwagę (śmiech)! Oczywiście to było działanie intuicyjne. Serial, choć nie należy do najambitniejszych, podejmuje grę z tym, co uznawane za piękne, ze społecznymi wymaganiami w stosunku do ciała oraz z wyobrażeniami na nasz temat. Ja też się tym bawię! Odczarowuję brzydotę i pokazuję, że każde ciało jest piękne i każde jest warte sceny.
A Ty kiedy po raz pierwszy na nią trafiłaś?
Od dziecka działałam w teatrze amatorskim, ale dopiero w wieku 18 lat odkryłam taniec, a wraz z nim swoją „kobiecość”. Wreszcie mogłam poruszać się tak, jak zawsze chciałam. Zapisałam się na taniec brzucha, a potem zaczęłam go uczyć. Na zajęcia przychodziły same dziewczyny. To był dla mnie ważny i konstytutywny moment. Potem zajęłam się kompletnie nieznanym w Polsce tribal belly dance. Szukając inspiracji na YouTubie, trafiłam na dziewczynę, która oprócz tribalu zajmuje się burleską. To było odkrycie! Od razu poczułam, że to jest dokładnie to, co chcę robić.
Co Cię najbardziej kręci w burlesce?
To, że w estetycznej i rozrywkowej formie pozwala przemycić nawet najtrudniejsze tematy. Nie ma co się oszukiwać, wiele osób przychodzi na burleskę tylko, żeby popatrzeć na cycki. Można to wykorzystać! Oprócz artystycznych numerów robię też eventy firmowe, które pozwalają mi się utrzymać. Jak się domyślasz, nie jest to najciekawsza rzecz na świecie i nieraz, gdy siedzę w garderobie, a zza ściany dobiegają do mnie rozmowy podpitych panów i stand-up Cezarego Pazury, mam ochotę uciec. Wtedy przypominam sobie, po co to wszystko robię. Może kiedy ten Janusz czy Staszek zobaczą na scenie pewną siebie i atrakcyjną dziewczynę, która nie ma normatywnego ciała i wygląda jak ich żona, siostra czy córka, a nie laska z okładki magazynu, to inaczej spojrzą na kobiety wokół? A jeśli występ zobaczy dziewczyna i w moim cellulicie odnajdzie kawałek siebie, to może wreszcie uwierzy, że zarówno z tym cellulitem, jak i z fałdką na brzuchu jest piękna, a jej ciało należy do niej i może z nim robić, co jej się tylko podoba.
Więc burleska to misja?
Wiem, że dla wielu zabrzmi to wydumanie. Często zarzuca mi się, że dopisuję wielką ideologię do rozbieranek na scenie, ale ja w burlesce naprawdę widzę i czuję autentyczny empowerment. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn oraz wszystkich, którzy płciowo się nie identyfikują. Każde ciało jest fajne i każde jest wolne. Jasne, że nie dotrę z tym przekazem do wszystkich, ale dzięki pozawerbalnym środkom to grono i tak będzie szersze, niż gdybym postanowiła napisać o tym mądrą książkę.
Burleski nie robisz tylko dla innych, robisz ją także dla siebie.
No pewnie! Inaczej szybko straciłabym zapał i wiarygodność. Uwielbiam wychodzić na scenę, czuję, że zostałam do tego stworzona i spełniam się w tym. Muszę jednak regularnie występować, by pamiętać o tym, że jestem fajna. Na scenie szukam afirmacji. Cudownie jest, kiedy publiczność współpracuje, reaguje na show. Ciężko występuje się przed zamkniętą widownią. Czuję się odrzucona, tak samo jak wtedy, kiedy byłam małą dziewczynką i dzieci nie chciały się ze mną bawić na przerwie. Na scenie przeżywasz to identycznie. Burleska to dla mnie także źródło zarobku. Jakiś czas temu podjęłam decyzję, że będę się utrzymywać z występów i nauczania. Póki co mi się udaje. To wymaga oczywiście dużej determinacji i odpowiedniego warsztatu. Wydaje mi się, że mam jedno i drugie, choć zawsze może być lepiej. Muszę brzmieć jak okropnie próżna osoba, ale moje ego i poczucie własnej wartości są chwiejne i wymagają głaskania. A wywiady stwarzają ku temu idealną okazję (śmiech).
Burleska często bywa mylona za striptizem. Na czym polega ta różnica? Kiedy rozbieranie uprzedmiotawia, a kiedy upodmiotawia?
Myślę, że różnica tkwi w spojrzeniu. Pozwalamy widowni gapić się na nas, ale to my przejmujemy kontrolę nad tym spojrzeniem. Nie pozwalamy, by odebrało nam podmiotowość. W burlesce granice między performerką a widzem są wyraźnie zarysowane. Podczas striptizu mężczyźni często czują się ośmieleni do tego, by je przekraczać. A mnie nikt nigdy nie dotknął na scenie. Publiczność wie, czego od niej oczekuję i czego sobie nie życzę. Nie do końca umiem wytłumaczyć, jak to działa. Kiedyś grałam numer, podczas którego poruszałam się między stolikami. Jeden gość non stop gapił się w telefon. Kiedy zauważył, że zwracam na niego uwagę, zaczął robić mi zdjęcia. Z fleszem. Podeszłam do niego, zabrałam telefon, wytarłam go o kostium na pupie i zrobiłam sobie selfie. Facet oniemiał i przez resztę występu nie tknął komórki. To jest kontrola. Będąc na scenie, możemy sobie pozwolić na zachowanie, na które często nie pozwolilibyśmy sobie w życiu. To niezwykle wyzwalające i to przede wszystkim przyciąga dziewczyny. Mogą być seksowne albo nawet wyuzdane. Nosić białe rajstopy i realizować najbardziej kliszowe fantazje erotyczne. To kobieta decyduje, czy to, co robi, jest pozytywne, czy nie. Czy nazywa się striptizerką czy performerką. Bo to znaczenie, które przypisuje się danej czynności, czyni ją wyzwoleńczą.
Ale nie każda burleska jest subwersywna.
Oczywiście. Klasyczny odłam burleski kontynuuje tradycję złotej ery z lat 30.–50. XX w., kiedy dziewczyny rozbierały się na scenie z modnych wówczas ubrań do dźwięków popularnej muzyki. Brak historycznego „kostiumu” jeszcze bardziej upodabniał tamtejszą burleskę do striptizu. Nie oznacza to jednak, że była ona pozbawiona emancypacyjnej mocy. Agata Łuksza w rewelacyjnej książce Glamour, kobiecość, widowisko ukazuje, jak wiele dziewczynom dała wtedy burleska. Dzięki występom mogły pozwolić sobie na niezależność finansową, zostawić przemocowego męża, wyedukować dzieci, a wieczorem zabrać je do teatru. Dlatego sprzeciwiam się deprecjonowaniu klasycznej burleski. Odbiera to sprawczość ówczesnym performerkom, bez których przecież nie byłoby nas. Dawniej burleską zajmowały się dziewczyny, dla których rozbieranie się na scenie było jedyną możliwą formą zarobku. Dziś performerkami są doktorantki, nauczycielki, szefowe korporacji, które nie robią burleski dla pieniędzy, ale dla przyjemności.
Co im to daje?
Radość, afirmację, spełnienie. Każda dziewczyna, która przychodzi do mnie na zajęcia, ma inną motywację. Niektóre chcą popracować nad ciałem, inne nad pewnością siebie. Są też takie, których celem jest wykonanie seksownego numeru dla swojego chłopaka. W tym ostatnim przypadku szybko okazuje się, że tak naprawdę nie po to przyszły. I nie dla chłopaka chcą coś zrobić, ale dla siebie. To bardzo wzruszający moment.
Żeby zajmować się burleską, trzeba kochać swoje ciało, czy to raczej burleska jest sposobem na pokochanie siebie?
Jedno i drugie. Na pewno burleska pomaga w świadomy i refleksyjny sposób zbliżyć się do swojego ciała. Rzadko kiedy w codziennym życiu poświęcamy mu tyle czasu i uwagi. W burlesce kluczowe jest połączenie głowy z ciałem. Nie ma dobrego show, jeśli na scenie jesteś obecna jedynie fizycznie.
Burleska wzięła się z pastiszu poważnych form scenicznych. Czy swoją performerską działalność nazwałabyś pastiszem płci?
W środowisku dragowym zrobiło się ostatnio głośno o tak zwanych bio queens, brzydko nazywanych także faux queens (sztucznymi królowymi), czyli o dziewczynach, które robią drag show. Mam nadzieję, że ten temat zostanie podjęty w kolejnej edycji RuPaul’s Drag Race, bo w branży variete wciąż stanowi tabu. Performerki spotykają się z dyskryminacją i nie zawsze są dopuszczane do występów. Dla mnie burleska to właśnie takie drag show w wydaniu bio. Bo co robią drag queens? Mierzą się ze stereotypami dotyczącymi płci. W burlesce robimy to samo. Wchodzimy w dyskusję z tym, co kobiece, ale także z tym, co męskie. Burleska to karnawał płci, który poprzez nadmiar i teatralność odsłania jej wtórny charakter. W swoich numerach głównie podejmuję dialog z kobiecością, ale zdarza mi się działać na pograniczu płci. Kiedyś występowałam jako kobieta z brodą, nawiązując do sideshow z lat 40. Ludzie lubią na to patrzeć. W nieokreśloności jest coś pociągającego. I w burlesce jest na nią miejsce.
Burleską zajmują się także mężczyźni. Czy tak zwana boyleska różni się czymś od kobiecych występów?
Tylko tym, że performerami są mężczyźni. No i tym, że jest im łatwiej. Jak wszędzie… Mimo że to sfeminizowana forma ekspresji. Ale cieszy mnie, że chłopaki też się tym zajmują. Ważne, by każda sztuka miała pełne spektrum reprezentantów.
Burleska kipi od erotyzmu. Jak Ty jako performerka zarządzasz seksualną energią na scenie?
Pamiętam, jak podczas warsztatów burleski w Rzymie jedna z instruktorek powtarzała, że występ na scenie powinien być jak stosunek seksualny, a performerka powinna czerpać z niego erotyczną przyjemność. Ja nie identyfikuję się z obrazkiem, który kreuję na scenie. Dla mnie seks jest jedynie wabikiem, który ma przyciągnąć publiczność. Atrakcyjnym opakowaniem, w którym mogę przemycić cenne dla mnie treści. Ale nigdy nie jest celem samym w sobie. Mówię to jako performerka, ale zdaję sobie sprawę, że widzowie mogą to inaczej postrzegać. Nie wchodzę na scenę, myśląc o seksie. Prawdę mówiąc, jest to ostatnia rzecz, o jakiej myślę.
A co jest dla Ciebie sexy?
Moje czarne podkolanówki! Nie konsultowałam tego z nikim, ale w mojej głowie są supersexy. Zresztą „sexy” poza głową nie istnieje. Może cię zaskoczę, ale w moim życiu nie używam tej kategorii. Jak wchodzę na scenę, nie myślę, że jestem sexy, ale, że jestem piękna. Nie wchodzę po to, by podniecać, tylko po to, by się podobać.
Faktycznie mnie zaskoczyłaś, bo w mojej głowie „sexy” jest znacznie szerszą i bardziej demokratyczną kategorią niż „piękno”, które kojarzy mi się z ekskluzywnym kanonem.
Może masz rację. Może ja się po prostu boję „sexy”?
Ale czytać nago się nie boisz?
Uwielbiam! Naked Girls Reading to jak dotąd moje najciekawsze i najmocniejsze doświadczenie performerskie. Wiele dzięki niemu się nauczyłam i wiele powiedziałam. Od dwóch lat prowadzę polską edycję razem z Martą Konarzewską, która jest wymarzoną partnerką. Świetnie się uzupełniamy. Ja odpowiadam za inscenizację, a Marta za dobór tekstów. Jak nikt inny potrafi stworzyć narrację z pozornie niepowiązanych ze sobą fragmentów literatury. Teksty, podobnie jak dziewczyny, które je czytają, wchodzą ze sobą w dialog.
A jak nagość wpływa na jego wydźwięk?
W jednym z naszych spektakli czytałyśmy fragment orędzia prezydenckiego o matkach. Dziennikarze „Newsweeka” chcieli to nagrać. Nie pozwalamy na kręcenie ani fotografowanie podczas występu, ponieważ zależy nam na tym, by projekt był doświadczany jedynie przez obecnych na sali widzów. Materiał nagrywaliśmy więc po spektaklu. Czytająca tekst performerka stwierdziła, że orędzie prezydenckie wygłoszone w ubraniu nie ma sensu. Kostium ma znaczenie. Inaczej wybrzmi tekst w czarnej długiej sukience, inaczej w krótkich spodenkach. A nagość też jest kostiumem.
Czemu służy?
Pozwala zbliżyć się do widza. Początkowo może wywołać skrępowanie, ale już po chwili między sceną a widownią powstaje szczególna więź. Ludzie, których widujemy nago, są nam zazwyczaj bliscy i tutaj ten mechanizm się uaktywnia. Kostium pomaga także wejść na scenę. Jest swojego rodzaju obroną. Nagość w naszym projekcie nie jest obnażeniem. Nie występujemy sauté. Mamy buty, biżuterię, makijaż, fryzury. To nagość w estetyce glamour, która łączy projekt z burleską. Zawsze dbam też o scenografię i oświetlenie, żeby każda z nas czuła się komfortowo i atrakcyjnie.
Właśnie ta glamourowa estetyka zaskoczyła mnie podczas pierwszego spektaklu. Spodziewałam się ciała naturalnego i wyzwolonego ze społecznych opresji, z którymi kojarzą się obcasy i mocny makijaż.
Dla nas najważniejszy jest wybór. Kobieta ma prawo sięgać po stereotypowe atrybuty, jeśli chce. Jedna z naszych performerek zajmuje wysokie stanowisko w korporacji. Do pracy nosi spodnie, buty na płaskim obcasie, krótkie włosy, nie robi makijażu. Maskuje swoją kobiecość w obawie, że ktoś mógłby zacząć podważać jej kompetencje. Występując na scenie, udowadnia, że można mieć i wysokie obcasy, i wysokie kompetencje. Naked… przypomina, że „ubierając się” w kobiecość, nie pozbywasz się innych walorów. Każda z nas decyduje o tym, jak chce być widziana na scenie. Kostium jest środkiem wyrazu, zmieniamy go w zależności od tego, co chcemy powiedzieć.
Jakie kobiety biorą udział w projekcie?
Młodsze, starsze, grubsze, chudsze, w ciąży albo po operacji piersi. Część z nich jest ze środowiska burleskowego, w którym ten projekt się narodził, ale wiele performerek nie ma z burleską nic wspólnego. Nie wszystkie mają nawet doświadczenie sceniczne. I wiesz, co jest dla nich największym wyzwaniem? Wcale nie czytanie nago, ale czytanie na głos! Bo to bardzo intymna czynność i tak mało obecna w naszych życiach. Uwielbiam słuchać, kiedy ktoś mi czyta, i słuchać siebie, kiedy czytam innym. Mimo że mam wadę wymowy, nad którą pracuję. Każda z nas sobie coś tym projektem „załatwia”. Ale najważniejsze jest, by wiedzieć, po co się jest na scenie. Dużo czasu poświęcamy temu na próbach. Jeśli dziewczyny nie będą wiedziały, dlaczego to robią i dlaczego to jest ważne, speszą się i przekaz się zagubi.
Jak brzmi ten przekaz?
Nasze ciała należą do nas. Nikt inny nie ma prawa o nich decydować. Tym projektem pragniemy odzyskać to, co nasze, a co stale zawłaszczają polityka i Kościół. Chcemy odzyskać kontrolę.
Żyjemy w pruderyjnym i konserwatywnym społeczeństwie. Naga kobieta czytająca na scenie musi być dla publiczności nie lada wyzwaniem.
A naga kobieta na billboardzie czy w gazecie żadnych emocji nie budzi. Ta pruderia to potworna hipokryzja i Naked… ją obnaża. Ci, którzy decydują się przyjść na spektakl, zazwyczaj już pewną barierę w sobie pokonali. Ale przez jakiś czas i tak wszyscy siedzą spięci i zawstydzeni. W pełni włączają się dopiero po paru minutach, dlatego na początek zawsze wybieramy lżejsze fragmenty, które dadzą publiczności przestrzeń na oswojenie się z sytuacją, zapomnienie o naszej nagości i skupienie się na lekturze. Ten czas potrzebny jest także nam. Pamiętam pierwszy występ. Wszystkie siedziałyśmy jak trusie. Wyprostowane plecy, wciągnięte brzuchy, złączone nóżki. Jednym słowem – straszna spina. Jak my się tak spinamy, to co dopiero widzowie? W pewnym momencie koleżance spadła zakładka i leżała w takim miejscu, że bardzo się rzucała w oczy. Widziałam po dziewczynach, że żadna z nich po nią nie wstanie, więc sama muszę to zrobić. Wzięłam głęboki oddech, podniosłam zakładkę i wróciłam na miejsce. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Naked… ma licznych fanów i wierną widownię, ale spotyka się także z krytyką.
Zarzuca nam się szabrowanie nagością w celu zdobycia uwagi i posłuchu. No i co? Mamy coś ważnego do powiedzenia. Jeśli możemy ten komunikat przekazać lepiej i mocniej, to dlaczego z tego nie skorzystać?
Nie boisz się, że feministyczna intencja projektu pozostaje nieczytelna dla widzów, którzy przychodzą na spektakl, żeby popatrzeć na gołe babki?
Nie mam z tym problemu. Jak się wkłada znaczenie w ciało, zawsze trzeba wziąć to ryzyko pod uwagę. Wychodzę z założenia, że nawet jeśli ktoś przychodzi się pogapić, a nie posłuchać, to część wysyłanego przez nas komunikatu i tak gdzieś się zarejestruje. A z samego patrzenia na ciało, na różne ciała, też mogą płynąć rozmaite korzyści. Może pozwoli to komuś zbliżyć się do własnej cielesności i seksualności, od której odgradza nas bariera wstydu? Dlatego zawsze powtarzam: chcesz się pogapić, to się gap, to i tak zrobi ci dobrze.
A Tobie zdarza się wstydzić własnego ciała?
Tak. I nie odbieram tego jako osobistej porażki. Mogłoby się wydawać, że osoba, która mówi o ciele pozytywnym, powinna pozytywnie postrzegać i traktować własne ciało. Powinna, ale wiadomo, że to nie zawsze się udaje. Trudno trwale wyrwać się z kulturowej opresji. Ale trzeba się starać. Nie chodzi o to, żeby nigdy się nie wstydzić, tylko rejestrować i rozpracowywać moment, kiedy tracimy pewność siebie. Z tego można wyciągnąć dla siebie mnóstwo informacji. Kiedyś przechodziłam badania ginekologiczne, podczas których spytano mnie o liczbę partnerów seksualnych. Skłamałam i drastycznie ją zaniżyłam. Kiedy dzisiaj o tym myślę, trochę mnie to bawi, a trochę przeraża. Co ta kultura z nami robi?! Bądźmy świadomi jej podstępnych mechanizmów, a skuteczniej będziemy się przed nimi bronić i lepiej siebie traktować.
Betty Q – performerka i nauczycielka burleski, inicjatorka Polish Burlesque Festival oraz polskiej edycji Naked Girls Reading. Na warszawskiej Pradze otwiera właśnie Scenę i Akademię Burleski Madame Q. Wesprzyj jej inicjatywę przez platformę wspieram.to (Madame Q).