Przez weekend medialny kurz wzniecany od dłuższego czasu oczekiwaniami wobec tego, czym Wiedźmin być mógł, a czym stać się nie powinien, zdążył już nieco opaść. Czas przyjrzeć się serialowi przez pryzmat autonomicznego tekstu kulturowego, którym zaczął stawać się w momencie, gdy Netflix i showrunnerka Lauren Schmidt Hissrich postanowili opowieść o Geralcie z Rivii, Yennefer z Vengerbergu i Cirilli, Lwiątku z Cintry pokazać na ekranach. Serial jest adaptacją korzystającą z bogactwa prozy Andrzeja Sapkowskiego, lecz także wytyczającą własne ścieżki, wzbogacając oryginał o nowe interpretacje, konteksty, symbole.
Tak należałoby podejść do Wiedźmina, problem w tym, że serial – zarówno jako podzielona na osiem odcinków historia, jak i grzesząca popkulturowymi ambicjami geneza wielosezonowego uniwersum – nie jest wcale dziełem autonomicznym. Akurat z prozą Sapkowskiego Hissrich radzi sobie nieźle: jedne wątki obcina i poszerza, inne dodaje, by słowo pisane przeformułować na język audiowizualny. Ponosi jednak porażkę na obszarze budowania fabularnej i wizualnej tożsamości serialu. Wiedźmin jest w zbyt dużej mierze tworem złożonym z przetworzonych pomysłów z innych dzieł filmowych i serialowych.
Od pierwszego odcinka, gdy poznajemy wiedźmina Geralta tuż przed rozpoczęciem odysei, która zaprowadzi go na skraj miłości, przyjaźni i śmierci, ekranowy świat jawi się jako kolejna wersja uproszczonego post-Tolkienowskiego fantasy, których po sukcesie trylogii Petera Jacksona widzieliśmy już bez liku. Z tą niewielką różnicą, że tutaj spory nacisk położono na sugerujące współczesny komentarz społeczno-polityczny wątki napięć rasowych, strachu przed innością, budzącego się wśród rozmaitych ludów Kontynentu sprzeciwu wobec hedonistycznego stylu życia oraz klasowego wyzysku miłościwie panujących elit.
Jest też wyraźny wątek feministyczny, lecz wnosi akurat do zastygłego w schematach fantasy uniwersum lekkie orzeźwienie. Sprawia, że czarodziejka Yennefer staje się – na wzór Furiosy z Mad Max: Na drodze gniewu – postacią narracyjnie równorzędną Geraltowi, a z perspektywy emocjonalnej wręcz od niego ważniejszą, bliższą widzowi, mniej posągową. Ani ten, ani inne pomysły nie znajdują niestety poparcia w scenariuszach kolejnych odcinków, w których głębię refleksji osiąga się dialogami rojącymi się od banałów i melodramatycznych wyznań, a postaci łączą rozległą wyobraźnię Sapkowskiego z nużącymi filmowymi archetypami.
Scenariusze są najsłabszym elementem serialu, zarówno ze względu na bolesne skróty fabularne, jak i posługiwanie się irracjonalnością postaci, by ukrywać twórczą niemoc w logicznym prowadzeniu narracji i objaśnianiu świata przedstawionego. Jak uwolnić potężnego dżinna? Wystarczy zmusić żartownisia Jaskra do slapstickowej kłótni z Geraltem, w trakcie której amfora zostaje rozbita na kawałki. Dżinn się ulatnia, a chwilę później wiedźmin, przypadkiem, poznaje Yennefer i nawiązuje z nią romantyczną relację. Jak schrzanić ciekawy pomysł z zaburzaniem chronologii wydarzeń? Informować na początku nowych odcinków za pomocą dialogów, że minęło kilka lat, podczas gdy w bohaterach nic się nie zmieniło. I tak dalej.
Tego należało się jednak w pewnym sensie spodziewać. Zaskoczeniem jest fakt, iż Wiedźmin zawodzi też realizacyjnie. Niektóre potyczki Geralta z potworami przypominają seriale sprzed dekady, w innych widać braki budżetowe. W trakcie spotkania Geralta z górnikami z Temerii, gnębionymi przez strzygę i planującymi rewoltę przeciw gnuśnym elitom, na ekranie pojawia się zaledwie kilkunastu statystów – ujmuje to scenie dramaturgii. Brak funduszy czuć też w części scen walk, zainscenizowanych efektownie, lecz nakręconych i zmontowanych w dość ciasnych kadrach, co utrudnia podziwianie choreografii dokonywanej przez wiedźmina rzezi.
To, że nie były to decyzje artystyczne, widać chociażby w scenach ścierających się armii, gdy komputerowa multiplikacja postaci tworzy poczucie spektaklu fantasy. Są także w Wiedźminie ujęcia emanujące duchem wielkiej przygody – grupa krasnoludzich i ludzkich śmiałków idzie zboczem góry na wąskim mostku, podczas gdy odjeżdżająca kamera ukazuje potęgę otaczającej ich natury. Ba, są w serialu sceny bardzo trudnych emocji – rodzice wlewający synowi truciznę do ust, by nacierający na miasto wróg nie posiekał go na kawałki – i wiele innych interesujących rozwiązań. Tyle że wszystko ginie w natłoku fabularno-narracyjnej przeciętności.
Bo Wiedźmin Netfliksa nie jest ani serialem złym, ani słabym. Jest uśrednioną wersją oczekiwań milionów fanów prozy Sapkowskiego, milionów miłośników gier CD Projekt Red i milionów abonentów Netfliksa, którzy nie mieli styczności z żadnym z tych światów, ale lubią usiąść przed ekranem, obejrzeć trochę emocjonalnej telenoweli, obrazowej przemocy, kobiecych piersi, nagich męskich torsów, melodramatycznych zwrotów akcji. Wiedźmin jest serialem średnim, co jest bardziej frustrujące, niż gdyby okazał się klapą, bo w serialu Hissrich czuć tak ogromny potencjał, że aż serce boli, że nie powstało coś lepszego, odważniejszego, idącego choćby tylko częściowo pod prąd tego, czego pragnie dziś masowa widownia.
Powyższa konkluzja wynika jednak z dość staromodnego – być może nieco romantycznego – myślenia o filmowych i serialowych opowieściach. W perspektywie modelu Netfliksa Wiedźmin nie musiał być serialem dobrym, nie miał też żerować na nadziejach i oczekiwaniach fanów. Wiedźmin miał być serialem, o którym się mówi. Nieważne jak, hejt też się liczy, gdyż zmusza widzów niezainteresowanych do sprawdzenia, o co ten cały hałas. Cel osiągnięto, dziś mówi się o serialu Hissrich częściej niż o nowych Gwiezdnych wojnach. Pozostaje mieć nadzieję, że w zapowiedzianym sezonie drugim będzie mimo wszystko choć trochę lepiej i odważniej.
Nie od dziś wiadomo, że nadzieja umiera ostatnia.