Wśród cieni i blasków
Przemyślenia

Wśród cieni i blasków

Łukasz Komła
Czyta się 3 minuty

Trio Bastarda konsekwentnie podążą obraną stylistką, przypominającą głęboko wydrążony i osadzony w duchowości muzyczny strumień dopływający aż do okresu średniowiecza. Paweł Szamburski (klarnet), Tomasz Pokrzywiński (wiolonczela) i Michał Górczyński (klarnet kontrabasowy) zadebiutowali płytą Promitat eterno (Lado ABC / 2017), na której interpretowali 2/3-głosowe pieśni oraz 3/5-głosowe motety Piotra Wilhelmiego z Grudziądza (1392 – ok. 1480) – nadając im subtelny, refleksyjny i minimalistyczny wyraz. W ubiegłym roku Bastarda wróciła z albumem Ars moriendi (Lado ABC / 2019), po raz kolejny przenosząc słuchaczy do średniowiecza i wczesnego renesansu, ale biorąc na warsztat kompozycje dotyczące śmierci, jakie wyszły spod pióra takich kompozytorów jak Guillaume Dufay, Josquin des Prés, Cristóbal de Morales czy Costanzo Festa. Był to muzyczny spektakl na ciszę, kontemplację, obrzędowość, krzyk, łzy i wzruszenie.

Dziś ma swą premierę nowa płyta Bastardy zatytułowana Nigunim, wyznaczająca inny kierunek poszukiwań. Tym razem muzycy sięgają po mistyczne, żydowskie pieśni grupowe bez słów – chasydzkie niguny. Rozwój tych pieśni czy wręcz modlitw przypada na XVIII w. Rabini i cadycy, układając swoje niguny, niejednokrotnie odwoływali się do lokalnych tradycji i wzorów muzycznych. Według chasydów słowa ograniczają moc melodii, dlatego niguny posiadają swoistą i otwartą formę, co umożliwia muzykom odpłynięcie w swobodną improwizację. Trio Bastarda postanowiło zająć się głównie spuścizną dynastii Modrzyc oraz muzykologicznym zbiorem Moshe Bieregowskiego. Kompozycje zostały nagrane na żywo w 2019 r. w Studiu im. W. Lutosławskiego, w ramach Festiwalu „Muzyka Wiary Muzyka Pokoju”. Już otwierający całość Emes przywołuje ogromną paletę uczuć, a także sygnalizuje, że przez najbliższą godzinę (tyle mniej więcej trwa Nigunim) będziemy zanurzeni w przestrzeni wypełnionej mistycznym liryzmem. W Mame muzyków rozdziera od środka potężna energia; klarnet kontrabasowy Górczyńskiego „jęczy” w ekstatycznych uniesieniach, klarnet Szamburskiego hipnotyzuje, a wiolonczela Pokrzywińskiego wychodzi na pierwszy plan. Wyciszony i zamyślony Leyaakov uwodzi piękną i wręcz filmową poetyką zbliżoną do twórczości Ennio Morricone. Nie wiedzieć czemu, ale przed oczami wyrastają kadry z filmu Dawno temu w Ameryce Sergio Leone. Podniosłe współbrzmienie instrumentów w Achar Omar miesza się z nieskazitelną subtelnością wydobywanych dźwięków oraz dziką i pierwotną mocą, która mogłaby wskrzesić do życia niejedną epokową historię. W pamięci majaczy powstanie Bar-Kochby (132–135 n.e.), czyli zbrojne wystąpienie Żydów przeciwko Cesarstwu Rzymskiemu. Se(j)nny i melancholijny Kulom rozbudza się, by za chwilę „opaść” w somnambuliczny dryf. W pierwszej minucie Amaver można wydzielić wiolonczelową etiudę Pokrzywińskiego wgryzającą się głęboko w trzewia, a powolnie kroczący rytm utworu wprowadza element transowości rozciąganej dodatkowo przez szerokie pasmo klarnetu Szamburskiego i niespokojny klarnet kontrabasowy Górczyńskiego. Wydawałoby się, że nie da się już bardziej docisnąć klawisza z napisem „emocje”, a jednak Bastarda czyni to z wielką swadą i naturalnością w Modzitzer – artyści intonują głosami linię melodyczną, warstwą instrumentalną podkręcają zaś amplitudę. Ten stan rozrasta się w kompozycji Ledovid z gościnnym udziałem Chóru „Grochów”. I dochodzę do momentu, kiedy słowa płowieją i przestają mieć znaczenie. W końcu niguny to pieśni pozbawione słów.

Twórcom Nigunim udało się zaczerpnąć pełną garścią radość, smutek, witalność, życie i śmierć, po czym udali się w metafizyczną podróż wśród cieni i blasków.

Czytaj również:

Sabantuj na Polivoksach – pożegnanie z Anną
Przemyślenia

Sabantuj na Polivoksach – pożegnanie z Anną

Konstanty Usenko

Był czerwiec 2007 r., gdy – będąc z łódzkimi 19 Wiosnami w trasie po Powołżu – po raz pierwszy trafiłem do Kazania. Była to dla mnie niespodzianka, poczułem się jak w mieście, które ma aurę prawdziwej stolicy – jak upstrzona katalońskimi barwami Barcelona czy Edynburg, gdzie przyjezdnych wychodzących z pociągów i autobusów wita kobziarz w kilcie. W Kazaniu powitały mnie totemiczna heraldyka, białe smoki i skrzydlate irbisy, śnieżnobiałe elewacje pomieszane z geometrią radzieckiego retrofuturyzmu i delikatną nadwołżańską pochmurnością. W oczy od razu rzucili się przechodnie w tatarskich czapeczkach tiubietiejkach, a z przejść podziemnych rozbrzmiewała rozlewna, akordeonowa nuta o pentatonicznej, przypominającej chińską skali.

Organizatorzy koncertu odstawili nas na bazę do ostatniej w tej części miasta, drewnianej chatki, stojącej przy samym brzegu rzeki, wśród pordzewiałych wraków motorówek. Po drugiej stronie budowano już osiedle trzydziestopiętrowych wieżowców w stylu pekińskim czy szanghajskim.

Czytaj dalej