„Umierania nie należy się bać. Może być ono bowiem najwspanialszym doświadczeniem waszego życia” – twierdziła Elisabeth Kübler-Ross. I choć można nie podzielać tego poglądu, jej zasługi dla ludzi umierających pozostaną nieśmiertelne.
Nie przewidywała dla siebie takiego życia nawet w najśmielszych marzeniach. A i tak te marzenia były przecież bardzo śmiałe. Elisabeth Kübler przychodzi na świat w Zurychu 8 lipca 1926 r. jako pierwsza z trojaczków. Jej ojciec to poważny i surowy człowiek, wicedyrektor największej w mieście firmy dystrybuującej artykuły biurowe. Kocha muzykę i góry. Mama jest znakomitą gospodynią, gotuje, robi na drutach, uprawia ogród.
Elisabeth waży niecały kilogram. Doktor mówi, że to ona pokazała siostrom drogę i że w związku z tym mama nigdy nie będzie musiała się o nią martwić. Elisabeth całe życie jednak czuje, że jako „jednokilogramowe nic”, jeden z trzech zlewających się ze sobą bytów, ciągle musi udowadniać, że ma prawo żyć. Dziewczynki noszą imiona na E, dostają te same prezenty, śpią w takich samych łóżkach, noszą te same ubrania. Nawet na nocniku Elisabeth musi siedzieć tak długo, aż siostry skończą (pilnuje tego starszy brat). W autobiografii wyznaje: „Co do mnie bycie jedną z trojaczków było koszmarem. […] Nie miałam własnej tożsamości”.
Bardzo szybko ją sobie stworzy.
Tej nocy odejdę
Po kilku latach Küblerowie przenoszą się z Zurychu do wsi Meilen nad jeziorem, do domu położonego na wzgórzu. Elisabeth spędza dzieciństwo blisko przyrody, która już zawsze będzie dla niej ważna.
Jako kilkulatka odkrywa książkę o życiu w afrykańskiej wiosce. Od tej pory uparcie marzy o czarnej lalce. Tak bardzo, że traci zainteresowanie całą dotychczasową kolekcją, którą dzieliła z siostrami.
Pewnego razu idzie z ojcem na wyścigi konne i by lepiej widzieć gonitwę, siada z przodu na mokrej trawie. W szpitalu ląduje z zapaleniem płuc. Na sali leży z wątłą dziewczynką, której nikt nie odwiedza. Któregoś dnia dziewczynka mówi do niej: „Tej nocy odejdę”. I uspokaja ją: „Wszystko będzie dobrze, anioły czekają na mnie, nie martw się”. Gdy nazajutrz Elisabeth widzi puste łóżko, w głębi duszy uśmiecha się na myśl o tym, że tylko ona zna tajemnicę dziewczynki. „Wiedziałam, że odeszła do lepszego świata” – pisze w autobiograficznej książce Koło życia.
Na rekonwalescencję wraca do domu już z czarną lalką pod pachą, pierwszą tylko na własność. Jest szczęśliwa, choć całe dnie musi spędzać w fotelu. Jak pisze, działają na nią najlepsze na świecie lekarstwa: opieka, troska, miłość. I oczywiście kilka czekoladek.
Rodzina najpierw nazywa ją Meisli – wróbelek, a potem Museli – myszka. W domu mówi się w Schweizerdeutsch, szwajcarskiej odmianie niemieckiego. Oba