Pamiętam kilka pierwszych razy, gdy usłyszałam o magazynie „Polska” w kontekście fotografów tam pracujących. Bardzo surrealna sytuacja, bo pracują razem, ale osobno. Ten sam tytuł, ale już „przywileje” czy raczej możliwości inne. Dwie redakcje. Jeden tytuł. Rozwikłanie całej historii pisma jest ogromnym wyzwaniem. A spojrzenie na fotografię jak była używana w zależności od danego wydania magazynu – tytaniczną pracą i wielką lekcją historii i fotografii, i prasy, i propagandy, i powojennej Polski.
Tę ogromną pracę podjęły kuratorki z Fundacji Archeologia Fotografii – Marta Przybyło i Karolina Puchała-Rojek. Ogromna wystawa w Zachęcie „Polska” na eksport budzi kontrowersje i zachwyty. Przeważają ostatnie.
Magazyn legenda. Narodził się w 1954 r. i miał pokazywać kraj oraz jego zdobycze na wszelkich polach – na zewnątrz, na eksport. Jak pisze Marta Przybyło: „Miliony egzemplarzy, dziesiątki tysięcy rozkładówek, jedenaście języków, blisko dwustu autorów fotografii, trzy podstawowe edycje, z czego dwie wychodzące prawie nieprzerwanie od roku 1954 do 1989 (Zachód) i 1990 (Wschód) – to imponujący obraz miesięcznika »Polska« w liczbach. Gdyby chcieć wymienić nazwiska autorów tekstów i fotografii czy artystów publikujących swoje prace, trzeba by wyliczyć niemal wszystkich najważniejszych twórców powojennej kultury polskiej głównego nurtu. Jednak miesięcznik, choć funkcjonował w ograniczonym zakresie również w polskiej wersji językowej, przeznaczony był przede wszystkim dla zagranicznego odbiorcy”. W 1958 r. redakcja zostaje podzielona. „Wschód” i „Zachód”. Ta druga ma więcej swobód, więcej tematów związanych z kulturą. Od 1961 r. jest jeszcze trzecia wersja, najpierw krótko do Azji, a potem jako „The Polish Review” dla Afryki i Azji. Jak się zmierzyć z tym ogromem, wyłuskać fotografię i jeszcze pokazać na wystawie?
Pierwszą kontrowersją jest zderzenie naszych wyobrażeń – czym powinna być wystawa historii magazynu ilustrowanego. Kto idzie na wystawę fotografii, zawiedzie się bardzo. (Chociaż nie powinien). Prace na ścianach wiszą w pierwszej tylko sali. Są nieduże, nie jest ich wiele. To właściwie spis treści. Kto idzie na ilustrowaną lekcję historii: „A dowiem się czegoś o świecie”, też będzie miał pod górę. Ilustracji jest sporo. Ale trzeba znać języki, by czytać rozkładówki, no albo pamiętać i rozpoznawać. Kto zmierza do Zachęty po sztukę, to może pomińmy zupełnie. Grunt, że oczekiwania są różne, a wystawa, jakich jeszcze nie było. Konfuzja zrozumiała. A i jeszcze ciemno, i jeszcze plecy bolą. To kontrowersje wystawiennicze, najczęściej powtarzane przez tych, co już widzieli wystawę.
Trasa przejścia po wystawie „żeby zahaczyć okiem” – to będzie kwadrans, niespiesznie. Wejrzenie w kilka „co fajniejszych” zdjęć, przeczytanie na luźno kilku tekstów – zajmie państwu około godziny lekcyjnej. Ale można na tej wystawie spędzić i trzy godziny. Wtedy się nie narzeka na ciemność ani na bolący kręgosłup. Bo jest potęga rozłożona przed widzem, podana w sposób może mało sprzyjający zwiedzającym, ale względy konserwatorskie nieubłagane. Papier i oryginalne odbitki leżą w gablotach, w długich metrach gablot. Tytaniczna robota. Kuratorek, projektantów, a na koniec – nie ma lekko, proszę państwa – robota dla widza.
To, co w wystawie zachwyca mnie bez reszty, to pokazanie wnętrzności magazynu. Sięgnięcie za zamknięte drzwi. W historię cichą, anegdotyczną, a jednak rozpostartą przed nami. Podglądamy pracę dyrektorów artystycznych magazynu. Wyczuwamy wiatry historii, założenia i cele, ilość normy i całą maszynę propagandową. Wyczuwamy, ale nie rzuca się ona do gardła. Nie ma tonu moralizatorskiego, nie wystawiono żadnej oceny. Widz ma spektrum. Uważny widz zdobędzie wiedzę brakującą. Uzupełnienie i ciekawostki.
Drugim moim zachwytem jest wyciągnięcie fotoedycji do głównego motywu wystawy. Które zdjęcie, jak kadrowane, jakie to są decyzje, a jaki obraz może być potężny, jeśli użyty odpowiednio. Każdy, kto fotografuje, pracuje wokół fotografii, niech zarezerwuje sobie te trzy godziny, bez szemrania. Bez marudzenia, że małe zdjęcia na ścianie i mało ich. Przecież tam są tysiące zdjęć! I to lepiej, bo są w wersjach, pod różnymi tytułami. Można studiować stykówki, podglądać warsztat reportera. No i te zmiany kontekstów, jak skadrowane i pod jakim tytułem w magazynie. Najpierw to zabawne wrażenie, wręcz zadziwiające, uśmiecha dyskretnie. Potem robi się poważnie.
Zabrakło może komentarzy autorów. Ile mogli, ile mieli wolności, jak konsultowali materiały. Jak to kiedyś w redakcji było. Wiem, że to obok tematu, ale ciekawość nieposkromiona. Uzupełnienie możemy zdobyć na spotkaniach z fotografami w programie towarzyszącym (nagrywane, w dostępie przez mediatekę online) albo sięgnąć do wywiadów Łukasza Modelskiego Fotobiografia PRL. To się ciekawość nasyci.
Wróćmy do wystawy. To nie jest wystawa fotografii, ale jej używania w prasie. Ale to także jest wyciągnięcie trochę z szafy autorów, którzy nie są tak popularni i widzialni. Tadeusz Rolke, sto lat! W ciągu tygodnia otworzył dwie wystawy w Warszawie (DSH i zbiorową w Zachęcie), a miesiąc później jeszcze trzecią (Le Guern). Eustachy Kossakowski czy Zofia Rydet to wielkie i umocowane nazwiska, w książkach, wystawach. Ale Harry Weinberg? Jan Morek? Marek Holzman? Przecież to są nazwiska wielkimi literami pisane. Ich archiwa kurzą się. Bez promotorów, bez obrotnej rodziny, bez umiejętności zaistnienia w galeryjnym świecie. Więc doceniajmy. Choćby i z tego powodu warto zajrzeć, nawet po te dwie czy trzy odbitki na ścianie. Ale to nie w nich jest zawarta historia. Jak używano fotografii w magazynie ilustrowanym?Jaką władzę może mieć obraz? Kiedy wchodzi nowoczesna fotografia? Jak widać pokłosie wielkiego humanistycznego zwrotu po wystawie Rodzina człowiecza w obrazowaniu? To pytania ogromne. Odpowiedzi niejednoznaczne, nie dobite definicją, ale rozłożone na rozkładówkach przed widzem. Ale można i mniejsze zadawać: jak kadrowano? Jak zmieniano kontekst? Jak układano rozkładówki? Kiedy fotografia, a kiedy kolaż? Czy ratował nieudaną sesję czy miał zdynamizować pismo?
Fantastyczne i zdumiewające historie w tysiącach kadrów, na wystawie. Do tego katalog, gdzie czytamy o misji i założeniach, o wizerunku Polski na świecie, a wreszcie o traktowaniu fotografów i ich pracy. Must see & must read. A potem do parku Saskiego wyprostować plecy i po słońce.