Choć na przestrzeni lat rap Eminema nie stracił na swojej technicznej perfekcji, to on sam trochę się miota, nie wiedząc, jak najlepiej wykorzystać swój talent. Ten rozdźwięk pomiędzy treścią a formą działa na jego niekorzyść, ponieważ aktualnie w hip-hopie nie przykłada się tak dużej wagi do językowej sprawności. Eminem ze swoimi wielokrotnie złożonymi rymami został więc jak Himilsbach z angielskim, jak Steve Howe w epoce punk-rocka. Muszę przyznać, że raper próbuje się w tej sytuacji jakoś odnaleźć. Owszem, zawsze miał krótki lont, więc co rusz wpada w nieznośną manierę starego wygi atakującego niesprzyjające mu media i młodych twórców trapu. Z drugiej strony zdaje się przecież mieć świadomość, że bez pomocy jednych i drugich nie uda mu się pozostać w centrum uwagi. I prawdę mówiąc, nie bez sympatii śledzę tę walkę Slim Shady’ego o to, by nie przepaść. Jasne, została ona obliczona na skrajne reakcje, ale jest w niej też autentyzm, bo przecież to opowieść prawdziwie uniwersalna.
Po budzącym liczne kontrowersje i zjechanym przez lwią część prasy Kamikaze, które recenzowałem w „Przekroju”, Eminem nagrał płytę bardziej koncyliacyjną. Oczywiście, nie byłby sobą, gdyby nie wygrażał pięścią magazynowi „Rolling Stone” i wszystkim, którzy nie doceniają jego kunsztu, ale z drugiej strony reaguje przecież na stawiane mu zarzuty. Chociażby poprzez okazjonalne sięganie po sample czy bity nawiązujące do trendów we współczesnym hip-hopie oraz zapraszanie raperów młodszego pokolenia. Swoją drogą, ten wybór mógł być podyktowany jedynie artystycznymi przesłankami, ale warto odnotować, że w jednym z utworów oskarżanemu o mizoginię i homofobię Eminemowi towarzyszy homoseksualna Young M.A. Poza tą warstwą gestów zmieniło się jednak niewiele. Przede wszystkim Mathersowi – jak wielu raperom o stażu idącym w dziesięciolecia – nie zostało już zbyt wiele do opowiedzenia. Słuchamy więc o tym, co zwykle: o jego świetnej technice, trudnej sytuacji rodzinnej, a do tego dodane horrorcore’owe metafory i anegdoty o seksualnych podbojach podane z humorem podpitego wuja na imieninach.
To pustosłowie nie uderzało mnie tak mocno na Kamikaze z dwóch powodów. Po pierwsze na tamtej płycie wrażenie robiła na mnie wściekłość, z którą Eminem atakował swoich rzeczywistych i urojonych wrogów. Po drugie jednak, co najważniejsze, na Music To Be Murdered By po oczach daje kontrast pomiędzy tymi wszystkim niewiele wnoszącymi numerami a singlowym Darkness, gdzie raper nawiązuje do swoich najlepszych momentów. Utwór zdobył już zresztą kilka porównań do Stan sprzed 20 lat. Zgoda, są tu pewne podobieństwa. Różnica polega na tym, że ten nowy mógłby nosić tytuł Stany. Przez jego pierwsze zwrotki może się wydawać, że mamy do czynienia z piosenką opowiadającą o stresie i ekscytacji towarzyszącej Eminemowi przed zbliżającym się koncertem. Podmiot liryczny uspokaja się używkami, z zaniepokojeniem obserwuje nieliczną publiczność na koncercie jednego z suportów i zapewnia, że niezależnie od wszystkiego da z siebie wszystko. Dopiero w drugiej części utworu okazuje się, że historia ta jest opowiadana z perspektywy Stephena Paddocka – terrorysty, który zastrzelił 58 osób i ranił kolejnych kilkaset podczas koncertu w Las Vegas. Utwór kończą nagrania wiadomości poświęconych kolejnym strzelaninom w USA.
Paradoks niewątpliwie świetnego Darkness polega na tym, że nie działałoby to tak dobrze, gdyby nie nagminne używanie przez Eminema metafor odnoszących się do zabijania, broni i przemocy. Dzięki temu tak długo nie orientujemy się, że tym razem Slim Shady rapuje o prawdziwym mordercy. I jakkolwiek podoba mi się pomysł i przesłanie Darkness, tak chciałbym wierzyć, że ten głos rapera przeciwko nieograniczonemu dostępowi do broni i wszechobecnej przemocy skłoni go też do pewnej autorefleksji.