Zagadka polskiej hiszpanki
Doznania

Zagadka polskiej hiszpanki

Sylwia Stano
Czyta się 5 minut

Choreomania, taniec św. Wita albo Tanzwut. Plaga wściekłego tańca pojawiała się w Europie kilkakrotnie. W lipcu 1518 r., w austriackim Salzburgu, pewna kobieta zaczęła tańczyć. I nie przestała.

„Po paru dniach towarzyszyło jej już kilkadziesiąt osób, po miesiącu – kilkaset, wszyscy z ponurym wyrazem udręczenia na twarzy. Do tego czasu kilkunastu uczestników zmarło na zawał serca, udar albo z wyczerpania, znacznie więcej podrygiwało aż do utraty przytomności” – pisze Łukasz Mieszkowski w eseju, przypominając historię epidemii.

Zaprzestanie tańca wcale nie oznaczało wyzdrowienia. Przez następne 200 lat owa gorączka wybuchała mniej więcej co dekadę. Aż w końcu ustąpiła.

Teorii na temat jej przyczyn było kilka. Według jednych konwulsyjny taniec mógł być reakcją na halucynogenne grzyby atakujące zboża lub patogen atakujący układ nerwowy. Według innych ciało w ten sposób odreagowywało stresy. Strach był w tamtych czasach na porządku dziennym, ale czasem było go za dużo.

Danse macabre

„Plaga tańca” nasiliła się najmocniej wraz z najstraszniejszą zarazą owego okresu – XIV-wieczną czarną śmiercią. Taniec był manifestacją życia, płodności i ekstazy. Przekorą w świecie, w którym każdemu wciąż zagrażały wojny, głód i klęski żywiołowe. Na tym tle powtarzające się regularnie epidemie grypy nie wybijały się jakoś ponad przeciętną. Stanowiły najczęściej zagrożenie tylko dla najmłodszych i najstarszych osób.

Co innego dżuma. Jak pisze Mieszkowski: „Samo brzmienie słowa budzi dreszcz grozy i obrzydzenia. Automatycznie kojarzy się ze strasznymi zarazami wieków średnich, masową śmiertelnością i towarzyszącymi jej, odpychającymi objawami – czarnymi, ropiejącymi, bolesnymi wrzodami na szyi, pod pachami i w pachwinach, oraz cuchnącymi, krwawymi wymiotami”.

Dopiero XX-wieczna hiszpanka, nadała grypie prawdziwie złowieszczy charakter. Może dlatego, że w ostrym stadium tej choroby jej symptomy przypominały czarną śmierć?

Chorzy rzeczywiście czasem wyglądali przerażająco. Przez warszawski wojskowy Szpital Mokotowski 100 lat temu przeszły tysiące chorych na grypę. Autor Największej… dotarł do zapisków ordynatora szpitala, doktora Szczęsnego Bronowskiego, który pozostawił dokładny opis objawów.

Najcięższe przypadki wyglądały niemal identycznie jak zakażenia dżumą płucną. Zniszczone pęcherzyki w płucach nie zaopatrywały krwi w tlen. Ciało atakowała więc sinica. Dlatego umierający na tę samą chorobę w Paryżu poeta Guillaume Apollinaire był cały czarny.

„Tak samo zaskoczeni byli kilka miesięcy wcześniej amerykańscy generałowie, zarzucający lekarzom, że w przepełnionych lazaretach nie dopełniają zasad segregacji rasowej i białych kładą w tych samych salach, co Afroamerykanów” – pisze Mieszkowski.

Hiszpanka przerażała też czymś jeszcze – jej ofiarami nie były głównie dzieci czy starcy. Stało się na odwrót – umierali ludzie w sile wieku. Im silniejszy był organizm, tym gwałtowniejsza okazywała się reakcja. Zjawisko burzy cytokinowej, czyli nadprodukcji białek stymulujących reakcję odpornościową, sprawiało, że zabijał nie sam wirus, ale działający niczym bomba atomowa układ immunologiczny. Chcąc zwalczyć za wszelką cenę infekcję, niszczył też wszystko dookoła.

Skąd się wzięła hiszpanka?

Możliwości jest kilka. Śledząc przebieg epidemii grypy, ale także dżumy, Mieszkowski próbuje odkryć „przepis na pandemię”. Nieodłącznym składnikiem każdego z nich wydaje się międzynarodowy kryzys.

Na nową odmianę grypy zachorował w latach 1918–1920 prawdopodobnie co trzeci mieszkaniec Ziemi. Hiszpanka odebrała życie ponad 100 milionom ludzi. Była więc nie tylko najpowszechniejszą zarazą, ale i największą katastrofą w dziejach ludzkości. I przede wszystkim jednym z zapomnianych – szczególnie w Polsce – epizodów I wojny światowej. Bo gdyby nie ona, do zarazy na taką skalę na pewno by nie doszło.

„Bez światowego konfliktu nie byłoby światowej pandemii, to wojna stworzyła warunki, w których mogła się narodzić, okrzepnąć, zebrać swoje żniwo” – przekonuje Mieszkowski.

Grypa mogła bowiem przybyć do Ameryki wraz z chińskimi robotnikami, którzy mieli wypełnić poczynione przez wojnę luki na tamtejszym rynku pracy. A potem z amerykańskimi czy kanadyjskimi żołnierzami ruszyła na europejski front.

Narodziny i wybuch pandemii mogły być wynikiem tragicznego zbiegu okoliczności – wielkiej kumulacji wojny i stworzonych przez nią niecodziennych warunków społecznych, takich jak niedożywienie, stłoczenie żołnierzy na statkach czy w koszarach i wreszcie mas ludzkich wciąż przewalających się nie tylko z jednej strony kontynentu na drugą, ale także między kontynentami.

O hiszpance wiemy dziś o wiele więcej niż ludzie, którzy żyli w czasach tej pandemii. Ale ciągle jest jeszcze sporo do odkrycia. W pamięci krajów Europy Zachodniej czy Południowej zapisała się mocniej niż w polskiej. Przypadła bowiem na czas odzyskiwania niepodległości, początek scalania zaborów i natychmiastowej konieczności walki z bolszewikami o utrzymanie polskiej państwowości. Gdy ważyły się losy całego kraju, mniej zauważalna stawała się walka o egzystencję poszczególnych ludzi.

W 1920 r. Ministerstwo Zdrowia Zjednoczonego Królestwa wydało raport na temat przebiegu pandemii grypy hiszpanki. Dokument zawiera szczegółowe dane z wielu zakątków świata. Głównie z braku danych nie uwzględnia jednak zupełnie Polski czy naszego regionu Europy.

Dlatego przebieg pandemii w Polsce w dużej mierze do dziś pozostaje zagadką. Mieszkowski szuka informacji w rodzącej się dopiero w trzech zaborach prasie medycznej, lokalnej, w archiwach, wspomnieniach i stenogramach sejmowych.

Zawirowania z nazwą

Nazwy „hiszpanka” nie byłoby bez – dużo łagodniejszej – epidemii grypy z końca XIX w. nazwanej „rosjanką”, bo przyszła do Europy z kierunku wschodniego. I bez specyficznej sytuacji, w jakiej znajdowała się pod koniec drugiej dekady XX w. prasa.

Z dzisiejszego punktu widzenia pandemia wydaje się wymarzonym tematem dla dziennikarzy. W ostatnim roku I wojny światowej gazety w Polsce pisały jednak raczej o rozpadających się imperiach, powstaniach i rewolucjach. Wiadomości o hiszpance były więc wypierane przez wielką politykę. Wiele krajów funkcjonowało jeszcze w reżimie wojennej cenzury, która nakazywała milczeć o problemach wewnętrznych, by nie wzbudzać paniki we własnych szeregach, a entuzjazmu w szeregach wrogów.

We Francji lekarze polowi mieli więc zakaz wypowiadania nawet słowa „grypa”. Mówiono „choroba jedenasta”. Albo nie mówiono wcale.

Ale dlaczego nowa śmiercionośna grypa stała się „hiszpanką”, a nie „amerykanką” czy „chinką”? To z tamtych kierunków przybył do Europy ów zarazek, który prawdopodobnie zmutował w jeszcze groźniejszy patogen.

Otóż, gdy prasa w ogarniętej wojną Europie zajęta była czym innym, w neutralnej w czasie I wojny światowej Hiszpanii gazety otwarcie pisały o tamtejszej epidemii. A po nich – o hiszpańskiej grypie – pisano w pozostałych krajach.

Chociaż Mieszkowski wskazuje też na pewną dziejową sprawiedliwość. Gdy Hiszpanie kolonizowali zamorskie tereny i budowali bajeczne imperium, ich przeciwników dużo częściej wykańczały przywiezione ze Starego Kontynentu zarazki niż arkebuzy czy rapiery.

Pandemia koronawirusa sprawia, że eseje historyczne Mieszkowskiego nabierają znamion lekcji, której ludzkość nie potrafi odrobić. Czerwone pantofelki z baśni Andersena wciąż przypominają o niebezpieczeństwie. Byle nie ulec gorączce.

Czytaj również:

Nie sami, ale bardziej sami
i
„Trzech filozofów”, Giorgione (źródło: Wikimedia Commons)
Przemyślenia

Nie sami, ale bardziej sami

Piotr Stankiewicz

Koronawirusowa zmiana konstelacji życia społecznego czyni możliwymi zdarzenia, które kiedyś wydawały się niemożliwe statystycznie, a przynajmniej towarzysko. W zeszłą sobotę w samym środku Puszczy Kampinoskiej (parking Pociecha – polecam!) wpadłem na znajomą niewidzianą na żywo od bardzo dawna, tj. od sprzed covidu. Leśne głębie to zwyczajowo ostoja nie tylko partyzantki czy maseczkowej dezynwoltury, lecz także szczerej rozmowy. Ale nie tym razem, a przynajmniej nie dla nas. Spotkanie było bardzo miłe, jednak trochę krindżowe. Tak bardzo odwykliśmy od spotkania twarzą w twarz, że aż nie wiemy, co i o czym mówić.

A przecież wiemy o czym. Rozmowa rozkwitła dopiero na Messengerze, po powrocie do miasta, do wymoszczonych miesiącami foteli i wyuczonych rozmów na komunikatorze. I bardzo szybko zeszła na standardy roku 2020, czyli depresję, terapię, leki. A nawet nie „zeszła”, bo od początku do końca nie była o niczym innym. Pozytyw w negatywie, że rozmawiając o rzeczach smutnych, upewniliśmy się, że wciąż się dobrze rozumiemy i umiemy rozmawiać naprawdę.

Czytaj dalej