Zdjęcia z szuflady
Opowieści

Zdjęcia z szuflady

Joanna Kinowska
Czyta się 6 minut

Czasy, w których pojedyncze zdjęcie miało opowiadać historię, chyba już bezpowrotnie minęły. Co prawda w konkursach fotograficznych są jeszcze kategorie, które mobilizują do uczestnictwa. Coraz trudniej jednak trafić na współczesne osobne historie zamknięte w jednym kadrze. Na wystawach, w książkach od dawna królują już nawet nie serie i cykle, a projekty.

Mam głęboką nieufność wobec najbardziej utartych sloganów. Większość tych, które znamy i które dotyczą fotografii, dawno się zdezaktualizowała. Jak choćby ten, że fotografia zastępuje tysiąc słów. Zwłaszcza że używany jest zwykle na wyrażenie zbędności opisu. Slogan wyklucza towarzystwo innych zdjęć i w ogóle kontekstu. Jedno zdjęcie – i wszystko w nim. Potrzeba odrobiny rozeznania w historii, żeby uzmysłowić sobie, iż od pół wieku nie mamy już specjalnie jak czytać tych tysięcy słów. Gdzieś od konceptualizmu w fotografii artystycznej coraz częściej spotykamy serie zdjęć i cykle. A w końcu projekty. Tak bardzo „w końcu”, że dziś znalezienie pojedynczego zdjęcia budzi zdziwienie. A gdzie reszta? To dopiero pierwsza praca, notatka, tak? Nie masz więcej?

Tymczasem oto wystawa zbiorowa i nie fotografii ulicznej, żadna wystawa przedaukcyjna. Po prostu pojedyncze zdjęcia. Nie ma żadnego przed i po. Nie korespondują ze sobą, niczego nie tworzą pomiędzy. I nie są to wątki historyczne ani twórcy z poprzedniego wieku. Żadne muzealne zbiory. Współczesna wystawa. Wszystkie prace powstały w drugiej dekadzie XXI w. Możliwe? A gdzie reszta?

Wystawa Nic do ocalenia była prezentowana w wakacje w Instytucie Fotografii Fort. 28 prac, 28 autorów. Jeden tytuł, tekst kuratorski, koncepcja. Miejsce wystawy było dość istotne. Fort bowiem otwierał się w 2016 r. wystawą złożoną z pojedynczych klatek Single shot, którą przygotował wówczas Krzysztof Miękus. To był rzeczywiście doskonały strzał. Dużo wielkich nazwisk, zbiorówka jak się patrzy. Na otwarcie – taki mnożnik – każdy autor przyprowadził swoich znajomych. Był więc tłum. Otwarcie, jedno z tych z największym przytupem. I tak dwie wystawy złożone z pojedynczych zdjęć w jednej galerii na przestrzeni dwóch lat. To dla mnie więcej niż zbieg okoliczności. Może to jeszcze nie zawracanie kijem trendu, ale przynajmniej głos, że z tym ciągle można pracować, że to warto też pokazać.

A może mój entuzjazm jest jednak wyolbrzymiony? Nic do ocalenia to, jak mówią materiały prasowe: „zgubione w archiwum lub zapomniane. Części z nich nigdy nie wywołano. Inne odrzucono. Nie znaleziono dla nich miejsca”. Wyjęto je, zebrano pod jednym kryterium: utraty. O niej traktują, ją ukazują, same były prawie że stracone. Wyjmowali je z własnych archiwów autorzy. Trudny moment wyboru. Bo zdjęcie wydaje się OK, ale nie weszło w serię, cykl czy projekt. Przecież nie ma miejsca na funkcjonowanie pojedynczych obrazów. (Nie masz więcej?) Jak jest samo, to trochę już nie OK. Nie pasowało merytorycznie, do koncepcji? Nie było wystarczająco konsekwentne, żeby uzupełnić serię?

Każde zdjęcie ma swój opis. Najczęściej osobisty i rozbudowany. Wyjaśniono kontekst oraz legitymowano obecność na wystawie o temacie straty. To znakomite teksty, które tym bardziej ożywiało obrazy (z jednym wyjątkiem). Większość autorów w którymś momencie opisu przyznało, że zdjęcie powstało w trakcie pracy nad konkretnym projektem. Zostało odrzucone. Stracone. Jakoś gorsze, niby OK, ale jednak. Bo niekonsekwentne, bo koncepcja poszła w innym kierunku, bo cokolwiek. Zdjęcie wypadło z serii, ale nigdy nie miało być pojedyncze.

Tymczasem patrzymy na wystawę szalenie różnorodną. Pełną wątków i kontekstów. Kilkadziesiąt obrazów, tyleż historii i autorów. Tyleż powodów, by te zdjęcia usunąć. A teraz jeden – by je jednak pokazać. Za koncepcją zarówno wystawy, jak i portalu akcji The Hidden Photo (Ukryty obraz) stoi Ewa Mielczarek. Założyła stronę i zapraszała autorów do pokazania tych zdjęć pojedynczych, co poleciały do szuflady. Wielu autorów, którzy jednak pracują z tą wielością, serią, projektem, dziełem złożonym z mnogości obrazów. I jeden obraz od każdego. Poza serią. Nie ma żadnego przed ani po. Trochę takie zaglądanie pod kołdrę. Taki wojeryzm. Trochę w warsztat, trochę z ciekawości, trochę to zakazane, bo przecież już jest dzieło główne. A tu mamy te, co nie weszły. 

Czy z tego można coś zbudować poza historiami dla ciekawskich? Poza ewidentnym chwytem reklamowym? Bo w końcu duże nazwiska, a podglądamy coś ukrytego, zakazanego i ekskluzywnego. Okazuje się, że można. I oby to – paradoksalnie – stało się serią wystaw. Formuła jest znakomita i niewyczerpana. Zmienić temat główny i pozyskać pojedyncze zdjęcia, które się wpasują.

Co prawda nie trafia do mnie kompletnie ten namysł nad ocalaniem od zapomnienia, o którym mowa we wstępie do wystawy. Nie pasuje on tutaj. To zbyt duży telegraficzny skrót, nazbyt spolaryzowane kierunki. To trochę trąci dorabianiem już teorii, i to tej z najwyższej półki: czymże jest fotografia? Na razie wiemy, że nie jest już zbiorem pojedynczych obrazów. Na przekór, ta wystawa broni się jednym hasłem. A także obrazami i historiami. Wychodzimy z poczuciem nienasycenia. Wracamy na stronę. Grzebiemy w niej, ciągle głodni.

A tam nie ma słów kluczowych, żadnych hasztagów. Możemy po prostu przewijać i sycić oczy. Układać własne narracje. Ot choćby: człowiek w przestrzeni. Ile nowych wątków i zbiorów. Adam Wilkoszarski – zdjęcie z Norwegii i kompletnie trudno nam w to uwierzyć, że nie oglądamy pola namiotowego gdzieś w środku Stanów. Dalej Reinis Hofmanis i wypalanie traw, czwórka obserwatorów, jakieś blokowisko. Jakie to bliskie. A skoro ogień, to idźmy dalej: portret Ady Zielińskiej. Trochę surrealny, a historia jeszcze mocniejsza. I tak od słowa do słowa, obrazu do obrazu, można układać własne wybory. Sprawdźcie sami na stronie http://thehiddenphoto.pl.

materiały promocyjne

materiały promocyjne

Czytaj również:

Negatywy z kredensu
i
okładka albumu „Augustis 2.0”, Białystok 2018
Opowieści

Negatywy z kredensu

Joanna Kinowska, Grzegorz Dąbrowski

My też mamy swoją Vivian Maier. Tylko nasza była facetem, rzemieślnikiem i prowadziła zakład fotograficzny przed wojną w Białymstoku. Czas, płeć, rodzaj zdjęć, doświadczenie – nic się nie zgadza z Maier. Poza tym, że najlepsze jego klatki, wspaniałe archiwum, poznaliśmy po jego śmierci. I podobnie jak amerykańska amatorka, tak i nasza Maier ma swojego promotora, który od pierwszego wejrzenia zafascynował się tymi kadrami i przez lata robi wszystko, by świat też mógł je obejrzeć.

Ze zdjęciami Bolesława Augustisa mogliście się już zapoznać w 2004 r. Szczególnie jeśli jesteście z Białegostoku. Lokalny oddział „Gazety Wyborczej” publikował odnalezione fotografie. Czytelnicy masowo pomagali w lokalizacjach na nich ujętych, rozpoznawali znajome twarze. Wiele rozmów i prawdziwe śledztwo. Potem była wystawa w Galerii Arsenał, dalej w Berlinie podczas Europejskiego Miesiąca Fotografii. W 2010 r. powstała książka Augustis, w której znalazła się prawie setka zdjęć. Dobry start. Do dziś zdjęcia zjeździły kawał świata.

Czytaj dalej