Dzieci lasu Dzieci lasu
Pogoda ducha

Dzieci lasu

Maria Hawranek
Czyta się 15 minut

Gdy tylko widzę dziecko, które wraca z przedszkola w białych rajstopkach, to od razu zastanawiam się, czym ono się zajmowało cały dzień. Bo na pewno nie wyszło na dwór.

– Jesteście w pierwszej bazie? Dobra, idziemy do was. – Sylwia rozłącza się i chowa telefon do kieszeni.

Jest wszawo. Wilgotny i mglisty listopadowy dzień bez słońca, wilgoć przenika pod skórę. Najchętniej schowałabym się pod koc. Ale idę do lasu.

Starszaki bawią się w pierwszej bazie. Są też bazy druga i trzecia, łąka bliżej i łąka dalej, kamienie, na które dzieci lubią się wspinać, pod nimi lekki, błotnisty spadek, po którym zjeżdżają. Są żabki i ich kałuża – przy niej bawią się maluchy. Lasek w okolicach baz został wiosną wysprzątany i przygotowany wspólnymi siłami przez rodziców i dzieci.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Grupka dzieci piknikuje na dwóch kłodach. Drugie śniadanie wyciągają z plecaków. Kuba ma twarz w soku z mandarynki i w glucie. Sylwia podchodzi i uprzedza: „teraz wytrę ci buzię”.

Gdy skończą jeść, przenoszą się nad dwa splatające się konary, a ja idę za nimi.

– To samolot, a tu jest kabina – informują mnie i pokazują na misterną, kopulastą konstrukcję.

Samolot czasem bywa też autobusem, a patyk miotłą, różdżką, szpadą, tylko czasem jest po prostu patykiem.

*

Polskie serce leśnej edukacji bije w Białymstoku. To tam w 2015 r. powstało pierwsze w kraju leśne przedszkole, później Polski Instytut Przedszkoli Leśnych (PIPL), leśna szkoła, leśne szkolenia i konferencje. W 2020 r. ruszy nabór na pionierskie studia podyplomowe dla nauczycieli przedszkoli leśnych.

Leśne przedszkole to takie, w którym dzieci są zanurzone w naturze. Spędzają na powietrzu 80% czasu, niezależnie od pory roku i pogody. Najczęściej nie mają sali, tylko tzw. bazę – namiot, jurtę. Tam można się ogrzać i zjeść coś ciepłego.

Leśne przedszkolaki wiedzą, jak łechce trawa i jak smakują leśne poziomki. Przeżywają przygody, spontanicznie eksplorują otoczenie, podejmują wyzwania. W lesie nie tylko się bawią, ale też uczą się matematyki, rysują.

– Instytut powstał z dwóch powodów: rodzice oczekiwali od nas rekomendacji, a edukatorzy za granicą poradzili nam, że warto nadać kierunek, by idea leśnej edukacji się w Polsce nie rozmyła, a leśnymi nie nazywano przedszkoli, gdzie dzieci idą do lasu raz w tygodniu. Stąd pomysł na certyfikację – tłumaczy Agata Preuss, dyrektor Przedszkola Leśnego „Puszczyk”, inicjatorka powołania PIPL-u. – Zapewniamy nauczycielom i organom prowadzącym, dyrektorom, zgromadzony przez nas know-how, umowy, regulaminy, programy. Ale nie chcemy mieć monopolu.

Certyfikat ma na razie pięć przedszkoli, a w trakcie certyfikacji jest kilka innych. By go uzyskać, przedszkola muszą się znajdować w bliskim otoczeniu lasu, mieć bazę terenową, do której dzieci mogą wchodzić i wychodzić bez ciągłego ubierania (i rozbierania) się, a kadra została przeszkolona przez PIPL. Ważne: leśne przedszkola nie mogą mieć gotowego placu zabaw ani kolorowych zabawek. A najlepiej, by potocznie rozumianych zabawek nie było wcale. No i najważniejsze: edukacja i zabawa mają odbywać się głównie w okolicznościach natury.

– W każdym kraju: Niemczech, Szwajcarii, Czechach czy na Litwie leśna edukacja wygląda nieco inaczej, ale idea jest zbieżna.

Zielone serce bije mocno na wschodzie, ale leśna edukacja wykwita w różnych miejscach w Polsce, zwykle niezależnie od siebie. „Kamyki i Patyki”, „Szumi Las”, „Na Bosaka”, „Kasztanki”, „Mysikrólik”, „Włóczykij”, „Szumi Szum”, „Dziczki”, „Leśne Smyki”, „Leśna Akademia” to tylko niektóre z obecnie działających leśnych placówek. Przedszkoli, które w różnym stopniu włączają się w nurt leśnej edukacji, jest w Polsce 50. W okolicach Krakowa – dwa. Odwiedzam je – jako reporterka i mama.

*

„Leśna Akademia” jest położona na styku Krakowa i Wieliczki, otoczona jednostajnym szumem autostrady, którą dojeżdża tu większość podopiecznych – 22 z 25 leśnych dzieci jest z Krakowa. Siedziba przedszkola mieści się w jednym z mieszkań PRL-owskiego bliźniaka.

W sieni od razu zauważam nieprzemakalne spodnie i kombinezony, ubłocone na nogawkach, pupach i kolanach, mnóstwo kaloszków. Potem dowiaduję się, że rodzice dostają wskazówki, jak ubierać dzieci, by nie marzły.

Wnętrze jest jasne i neutralne. Tablice z korka, drewniane zabawki. W skrzynkach muszle, szyszki, w szafach – glina. Wśród książek sporo pozycji o naturze – o kretach, wiewiórkach, mrówkach, tropach zwierząt.

Nie byłoby „Leśnej Akademii”, gdyby nie Hania, siedmioipółletnia córka Sylwii Całej. Dziewczynka okazała się wysoko wrażliwym dzieckiem. Jej potrzeby zainspirowały mamę, pedagożkę i właścicielkę przedszkola, do poszukiwań alternatywnych metod edukacji. W trakcie tych poszukiwań Sylwia poczuła, że behawioralne, systemowe podejście nie służy dzieciom. Poznała rodzicielstwo bliskości, zanurzyła się w porozumieniu bez przemocy, odkryła las. Zrobiła dwa szkolenia w Białymstoku i zaczęła szukać lokalu.

– Nie byłam gotowa na bazę w lesie – mówi. – Potrzebowałam też dotacji, by założyć placówkę.

Bo przedszkola bez obiektu, jak leśne, na razie nie mogą liczyć na wsparcie finansowe od państwa (trwa zbieranie podpisów pod petycją do Ministra Edukacji Narodowej o prawne uznanie takiej formy edukacji). Część z nich działa więc jako stowarzyszenia i fundacje, część spełnia wymogi punktu przedszkolnego, a część, jak „Leśna Akademia”, łączy tradycyjną placówkę z lasem.

Dzieci spacerujące po lesie/ fot. Hillebrand Steve (Wikimedia Commons)
Dzieci spacerujące po lesie/ fot. Hillebrand Steve (Wikimedia Commons)

– Ale sądzę, że i tak w ciągu roku dzieci spędzają 80% czasu na zewnątrz. Gdy jest cieplej, nawet obiad jedzą w ogródku.

Teraz ogródek wygląda czarno i smutno, ale to pozory. On wciąż żyje: rośnie w nim topinambur, niedawno w ziemi wylądowały cebulki tulipanów i krokusów. Jest róg do kopania, wiszenia w hamakach, gotowania błotnej zupy. I obłędnie pachnie: ogródkowym oregano, melisą, lawendą, tymiankiem i koperkiem. W zeszłym roku dzieci namiętnie wyciągały kukurydzę z ziemi, by sprawdzić, jak rośnie. Wyrosła mimo to.

*

Michał i Asia są świeżo po studiach pedagogicznych, „Leśna Akademia” to ich pierwsza praca.

– Rodzicielstwo bliskości, porozumienie bez przemocy, to wszystko była nowość. Na studiach nic o tym nie mówili – mówi Michał.

Jesteśmy w lesie. Podchodzi do nas Staś, ciągnie Asię za rękę do zabawy.

– Teraz rozmawiam, przyjdę za chwilę – odpowiada mu Asia. Potem zwraca się do mnie. – A o przedszkolach leśnych na pedagogice mówi się tak, jak o szkołach waldorfskich i Montessori: istnieją, ale my się tym nie zajmujemy. Pamiętam, jak pierwszego dnia poszliśmy do lasu, to pomyślałam: to nie dla mnie. Jestem ze wsi, sama się tak bawiłam, ale po praktykach wsiąkłam w przeświadczenie, że nauczyciel jest kierownikiem, musi jakoś zarządzać. A nie, że jest blisko – opowiada Asia. – Chłopcy okładali się na górce patykami. Chciałam wkroczyć. Sylwia mnie zatrzymała: poczekaj, dogadają się. I zaraz to zrobili. To długi proces, żeby zrozumieć, że nie musimy ingerować w ich świat. Sami znajdują rozwiązania, często lepsze, niż my moglibyśmy im zaproponować.

– A jeśli nie przestają się okładać? – pytam.

– Próbujemy zrozumieć, o co im chodzi – odpowiada Michał. – Na przykład Staś zabrał Beniowi patyk, więc Benio jest zły. Okazuje się, że Staś chciał w ten sposób zachęcić Benia do zabawy. A Benio też chciał się bawić.

O początkach pracy rozmawiam też z Olą, podróżującą mamą trójki dzieci (współprowadzi bloga Kajtostany), geografką, która jest tu od kilku miesięcy. Pierwszego dnia poszły z Sylwią i dziećmi do lasu.

– Sylwia spytała mnie, jaką zabawę bym im zaproponowała? A ja na nich spojrzałam i zauważyłam, że są pochłonięci działaniem. Odpowiedziałam więc szczerze, że tak dobrze się bawią, że nie chciałabym im przerywać.

Asia i Michał nie wyobrażają sobie już pracy w przedszkolu, gdzie dzieci stawia się za karę pod czarną chmurką. Nie umieliby się dogadać z ich nauczycielami.

– Ostatnio na zajęcia prowadząca przyniosła książkę z lat 70. – opowiada Michał, studiuje jeszcze pedagogikę specjalną. – Jako skuteczną metodę odpieluchowania poleciła polewanie genitaliów zimną wodą, gdy dziecko się posika.

*

Idea leśnej edukacji powstała w Skandynawii, tej części świata, gdzie nie ma złej pogody, można się tylko nieodpowiednio do niej ubrać. Przyjęło się, że pierwsze leśne przedszkole założyła duńska mama Ella Flatau w 1952 r. Zaczęła po prostu zabierać swoje dzieci na spacery do lasu. Wkrótce dołączyli sąsiedzi z dziećmi, a potem kolejni zaczęli powierzać jej dzieci pod opiekę. Idea rozprzestrzeniła się w ciągu kilku lat, a w latach 70. i 80. stała się już bardzo popularna. Niemcy zarazili się nią jeszcze w latach 60. (choć oficjalnie uznano leśne placówki dopiero w 1993 r.), Anglicy – w latach 90., a Polacy – w późnych dwutysięcznych.

Badania wpływu natury na dzieci są już dość stare, wiele pojawia się na przełomie lat 90. i dwutysięcznych. Szwedzi zauważają wtedy, że dzieci, które mogą się bawić na polach i w ogródkach, potrafią koncentrować się lepiej niż te, które bawią się na placach zabaw. Finowie – że nastolatkowie często udają się w naturę, by ochłonąć po trudnych emocjonalnie zdarzeniach. Amerykanie – że dzieci, które bawią się wśród zieleni, bawią się w sposób bardziej kreatywny niż te, które na co dzień przebywają w zamkniętych pomieszczeniach. Z kolei badania porównawcze w Norwegii i Szwecji wykazują, że dzieci, które codziennie bawią na zewnątrz (wspinają się po skałach, drzewach), są zwinne, mają lepszą kontrolę swojego ciała i sprawniejszy zmysł równowagi. Inne z kolei wykazują, że przyroda osłabia symptomy ADHD.

Zastanawia mnie, że w Europie tyle jest leśnych przedszkoli, a nie ma leśnych szkół.

– Rok temu na międzynarodowej konferencji przedszkoli leśnych w Zurychu, w której brało udział 200 osób z 40 krajów, okazało się, że takich szkół nie mają nawet Niemcy, a nasza niepubliczna szkoła leśna „Puszczyk” jest prawdopodobnie pierwszą w Europie. Dlaczego? To o wiele większe wyzwanie budżetowe niż przedszkole – trzeba zatrudnić nauczyciela z każdego przedmiotu – tłumaczy Agata z PIPL-u. – Doświadczenie pokazuje też, że stymulacja ruchowa jest istotna przede wszystkim na pierwszym etapie życia, a leśne dzieci, odpowiednio dostymulowane w przedszkolu, dobrze sobie radzą w zwykłej szkole.

Pytam Sylwię z „Leśnej Akademii”, czy widzi różnicę między dziećmi, które chodzą do jej pierwszego, nieleśnego przedszkola, a tymi tutaj.

– Mam wrażenie, że tu czują się jeszcze bardziej wolne, otwarte. Wydają mi się też mniej zmęczone. To znaczy, są zmęczone, ale tak dobrze, jak po wycieczce, mocnym spacerze. Nie są zmęczone bodźcami. Mogą działać zgodnie ze swoimi potrzebami: wyciszyć się albo wytarzać w liściach.

Jane Williams-Siegsfreden, autorka książki Understanding the Danish Forest School Approach i popularyzatorka leśnej edukacji na Wyspach Brytyjskich, zauważa także m.in., że dzieci leśne są pewniejsze siebie, potrafią się lepiej porozumiewać, mają lepszą pamięć i – rzecz jasna – cieszą się lepszym zdrowiem.

Katarzyna Simonienko, doktor psychiatrii, promotorka japońskich kąpieli leśnych shinrin-yoku, przewodniczka po Puszczy Białowieskiej, na swojej stronie Centrum Terapii Lasem podpowiada dlaczego. Dobry las, czyli las różnorodny (w tych jednolitych, z nasadzeń, drewno nie ulega naturalnemu rozkładowi), ma w sobie wielkie bogactwo mikrobiotyczne: unoszą się w nim strzępki grzybów, glonów, zarodniki, pyłki, które wzmacniają naszą odporność i zmniejszają skłonność do alergii. Na przykład bakteria mycobacterium vaccae, mieszkająca w glebie, pomaga walczyć z chorobami skóry z autoagresji (zapalenie skóry, łuszczyca), ale też depresją, wyczerpaniem. Z kolei fitoncydy – substancje, które rośliny wydają w celu obrony i komunikacji, w naszych drogach oddechowych działają bakterio- i wirusobójczo. Mogą też chronić komórki nerwowe, czym wspomagają pracę mózgu. Olejki eteryczne, które wdychamy, działają przeciwzapalnie i bakteriobójczo.

Tak samo u dzieci, jak u dorosłych.

*

– Kleszcze – mówi Sylwia.

– Kleszcze – potwierdza Ela, mama dwóch leśnych przedszkolaków.

To największy lęk rodziców. Jedna z nauczycielek w ciągu roku zebrała ich 27. Najwyraźniej jednak zwabiła wszystkie, bo dzieci nie złapały nic.

Psikają się co dzień przed wyjściem. Każdy ma swój podpisany płyn: agresywny, naturalny.

– Jestem pewna, że chorują mniej niż dzieci w zwykłych przedszkolach. W zeszłym roku całą jesień chodzili niemal wszyscy. Mokrzy, brudni i zdrowi – mówi Olga, która ma 24 lata doświadczenia w pracy z dziećmi. Jest psycholożką i logopedką, mamą czwórki dzieci, dwa lata temu z najmłodszym przyjechała z Ukrainy.

Pytam Olgę, czy są tam takie przedszkola.

– Nie, ale na wsi wciąż dzieci żyją blisko natury, robią bułeczki z błota, chodzą na łąki. W miastach jest zakaz na błoto, zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie. – Gdy widzę dziecko, które popołudniu wraca z przedszkola w białych rajstopkach, to od razu się zastanawiam: Boże, czym ono się zajmowało cały dzień?! Bo na pewno nie wyszło na dwór.

– Jak myślisz, jak las wpływa na dzieci?

– Myślę, że będą mocniejsze w duchu. Nie wiem, czy mnie rozumiesz? Dzieci w normalnym przedszkolu przebywają w bajce bajkowitej, nie w prawdziwym świecie. Nasze dzieci całą zimę obserwowały, jak rosną żaby, od kijanek pod lodem. Pewnego dnia zobaczyłam, jak auto przejeżdża przez nasze bajorko. Podeszłam, wszystkie rozjechane. Co prawda następnego dnia dzieci nie oglądały ich z bliska, ale wiedziały, co się stało. Bardzo to przeżyły. Ale taki jest świat. Uczą się, że o naturę trzeba dbać, że zwierzęta potrzebują ochrony.

Wiedzą, że jak pada, to jest mokro. Wiedzą, że ciemne plamy w środku śniegu, to pewnie znak, że leżały tam sarenki.

– Całą zimę spały w jednym miejscu, dzieci oglądały ich kupy, palcami dotykały ziemi, gdzie spały, była jeszcze ciepła. Pytały, czemu nie śpią w domku, w stajni. To dla nich przeżycie – opowiada Olga. – Innego razu spotkaliśmy długiego, złotego węża. Nie bały się. Boją się obcych ludzi, którzy nie wiadomo, w jakim celu chodzą po lesie, ich lesie. Gdy pierwszego dnia tutaj powiedziałam Kubie, że boję się iść do tego lasu, bo go nie znam, on powiedział, śmiejąc się: No coś ty, Olga, lasu się boisz?!

*

Drugie leśne przedszkole w Krakowie funkcjonuje w systemie waldorfskim, nazywa się „Momo” i mieści się w Pychowicach. To część miasta, która bardziej przypomina wieś: naprzeciw szkoły stoi kościół, za nim kilka domów, łąki, skałki i lasy. Dzieci wychodzą tam codziennie przez turkusową bramkę na tyłach działki, która kojarzy mi się z Tajemniczym ogrodem.

Przekraczam próg przedszkola i od razu czuję, że to takie miejsce, gdzie chce się być. Duży salon z przestrzenią do zabawy, jadalnią i aneksem kuchennym. Na kuchence bulgocze zupa (w każdy wtorek chętni mogą wspólnie pogotować). Julek – jeden z podopiecznych – zaraz informuje mnie i Gucia, mojego półtorarocznego syna, że garnka nie należy dotykać.

Zabawki są drewniane, przyjemne w dotyku. W rogu na gałęziach rozciągnięto płócienny namiot, pod nim kołyska, domowy kąt. Jest przedpołudnie. Zgodnie z rytmem dnia, bardzo istotnym w waldorfskich przedszkolach, teraz jest czas na wolną zabawę.

– Są głośniejsi niż zwykle, dopiero wchodzą z powrotem w rytm, byli chorzy – tłumaczy mi Ania Andrykowska, współzałożycielka. Nie zauważam tego. Panuje spokój, jak w domu, w którym nikt się nie spieszy, nie spogląda na dzieci znad telefonów i swoich spraw.

Ania ma na sobie pantofle przypominające skórzane buty Lapończyków i wygląda w nich jak dobry elf. Po sali chodzi bez pośpiechu, podobnie jak Maciej, także współzałożyciel przedszkola, prywatnie mąż Ani. Ciągle nuci pod nosem. Śpiewem zaprasza dzieci do picia wody, śpiewem zwraca im uwagę, żeby byli ciiiiszeeej. Ania śpiewem zaprasza je też do jedzenia jabłek – dzieci obsiadają ją półkolem jak zaczarowane i czekają na swoją ćwiartkę. Scena przypomina mi sielankowy obraz z oblanej słońcem wiejskiej chaty.

Dorośli właściwie nie rozmawiają między sobą, jeśli już to tylko o kwestiach organizacyjnych: tu masz kawę, biorę termos. Są tu dla dzieci, nawet gdy akurat nie robią z nimi nic. Dlatego porozmawiamy dopiero na zewnątrz. Pora na wyjście na wyprawę jest codziennie po obiedzie, koło południa.

*

Ania ukończyła pedagogikę specjalną, Maciek – wczesnoszkolną i przedszkolną. Oboje ukończyli podyplomowe studia z pedagogii waldorfskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W 2009 r. Maciek napisał – chyba pierwszą w Polsce – pracę dyplomową o leśnych przedszkolach.

– Nie było wtedy o tym nic, żadnych artykułów. Dowiedziałem się o nich dzięki dziewczynie z Norwegii, którą jeden z wykładowców zaprosił na prelekcję. Później jeździliśmy z Anią do przedszkoli w Niemczech na praktyki, w sumie spędziliśmy tam kilka tygodni.

Potem Maciek pracował w przedszkolach waldorfskich, a Ania w szkole specjalnej. Zbierali doświadczenie. Przygodę z leśną edukacją zaczynają jak duńska prekursorka – od spacerów do lasu z dziećmi innych rodziców, które kończą się zabawą u nich w domu (mają czteroletnią córkę). Zakładają Fundację Q’Naturze, latem organizują leśne półkolonie. W 2018 r. otwierają przedszkole (i już nie mają miejsc, by zapisać mojego Gucia, który właśnie śpi na mrozie jak kłoda).

Ania piknikuje z maluchami w środku łąki. Potem idziemy na Górkę Pychowicką. Mijamy połacie śniegu, jest początek grudnia. Kilka maluchów zatrzymuje się, by robić kulki i turlać je z górki. Spędzą tu najbliższą godzinę.

Pytam Anię, dlaczego las jest tak ważny dla dzieci.

– Przyroda harmonizuje – mówi. – Naturalną potrzebą dziecka w wieku do siedmiu lat jest ruch i rozwój przez doświadczenia. W przyrodzie mogą doświadczać wszystkimi zmysłami. Mogą budować z wielkich materiałów i skupiać się na detalu – np. mrówkach. Dzięki przyrodzie nie są przestymulowane, ich układ nerwowy ciągle się rozwija. Małe dzieci szybko doświadczają nadmiaru, nawet w dużej sali – ktoś chce biegać, ktoś jest za głośno. W lesie są bardziej wyciszone, skupione, bo nie ma tylu bodźców, które generowałyby napięcia. Przyroda daje im też wyzwania: mogą próbować swojego ciała z różnych stron, spaść z kłody i spróbować na nią wejść jeszcze raz, przekonać się, że potrafią. Jej powtarzalność daje poczucie bezpieczeństwa. Natura budzi wrażliwość. Nawet te dzieci, które z początku są zagubione i nie wiedzą, jak się bawić w przestrzeni bez zabawek, szybko się tu odnajdują. Mówią do robaczków, przytulają drzewa. Nawiązują relację z przyrodą, więc jest nadzieja, że w przyszłości będą chciały o nią dbać.

*

W czasie wyprawy dzieci naturalnie dzielą się na trzy grupy – jedna turla śnieżne kulki, druga bawi się wokół szałasu, a trzecia, złożona ze starszaków, szykuje się na wyprawę po mech potrzebny do adwentowych dekoracji. Pójdą pod opieką Maćka. Zanim ruszy, tłumaczy mi jeszcze, że on sam zanurzył się w edukacji alternatywnej z potrzeby serca.

– Każde dziecko jest inne. Rozwija się w swoim tempie, nie można go ciągnąć, by szybciej rosło. To znaczy można, ale to ma swoje konsekwencje. W lesie dzieci mogą działać w swoim tempie. Natura wspiera też ich fantazję – patyk może być wszystkim. Jeśli dasz dziecku samochodzik albo samolot, będzie się nim bawiło zgodnie z jego przeznaczeniem. Forma ogranicza.

Dzieci już się niecierpliwą, chcą iść po mech. Podchodzę do nich i pytam, czy nie chciałyby mi opowiedzieć o tym, co lubią w lesie.

– Podoba mi się, że są patyki, można budować szałasy. Wiosną lubię bawić się w różne wojny – mówi Maciuś.

– A ja zimą w rzucanie śnieżkami, toczenie kul, bałwana. Wiosną w jeepy – dodaje Karol i pokazuje, jak trzyma w rękach kierownicę i jeździ po terenie – i w patrol pum.

– Są tu pumy? – pytam naiwnie.

– No, tak na niby.

– Ja lubię las. Nie chciałbym być cały czas w przedszkolu. Wycieczka ćwiczy nogi – mówi Edgar.

– A nie jest wam zimno?

– Nie – odpowiada Maciuś. – Chyba że przemokną rękawiczki. Najgorsze są mokre rękawiczki.

Opowiadają też o różnych zwierzętach, które spotkali: były jaszczurki, a nawet paw (hodują je w okolicy).

– A jest w lesie coś, czego się boicie?

Myślą, myślą. Cisza.

– No takiego misia z rozwartą paszczą to bym się bał – mówi po chwili Maciek. – Ale nie widziałem.

– A kleszczy?

– Nikt się nie boi kleszczy – odpowiada Staś.

– Wilka?

– Coś ty, wilki nie jedzą ludzi.

 

Czytaj również:

Przeciw wychowywaniu Przeciw wychowywaniu
i
rysunek z archiwum, nr 401/1952 r.
Edukacja

Przeciw wychowywaniu

Tomasz Stawiszyński

Dzieciństwo jest po to, żeby kolejne pokolenia mogły robić zupełnie nowe rzeczy i postrzegać świat inaczej niż poprzednie – psycholożka i filozofka Alison Gopnik namawia matki i ojców, babcie i dziadków, ciotki i wujów do podejmowania ryzyka: pozwólcie dzieciakom eksperymentować (nawet jeśli chcą zostać stolarzami, a nie lekarzami).

Uwielbiam ludzi, którzy wywracają do góry nogami rozmaite stereotypy, utarte przekonania i tzw. niekwestionowane prawdy. Oczywiście pod warunkiem, że czynią tak z troski o naukową i filozoficzną rzetelność. Alison Gopnik, psycholożka i filozofka z University of California w Berkeley, jedna z najwybitniejszych współczesnych badaczek zajmujących się dzieciństwem, bez wątpienia tym się właśnie kieruje. I dlatego jej prace poświęcone umysłom niemowląt (zwłaszcza The Philosophical Baby) oraz – ostatnio – rodzicielstwu (The Gardener and the Carpenter) są tak fascynujące i orzeźwiające.

Czytaj dalej