Według wschodnich nauk moksowanie, czyli spalanie na skórze lub nad nią suszonej bylicy, rozgrzewa ciało i poprawia w nim przepływ energii. O cieple, które uzdrawia, Agnieszce Rostkowskiej opowiada Helena Olearska, lekarka i terapeutka medycyny chińskiej.
W tradycyjnej medycynie chińskiej moksy od wieków używa się do leczenia schorzeń powstałych „z zimna i wilgoci”, czyli stanów, na które najczęściej zapadamy jesienią i zimą. Według wielu terapeutów lato to najlepszy czas, by po nią sięgnąć i w ten sposób przygotować organizm na chłodne pory roku.
Agnieszka Rostkowska: Na mojej dłoni leży coś, co do złudzenia przypomina watę. Jest żółto-zielone, miękkie i przyjemne w dotyku. To moksa, czyli właściwie co?
Helena Olearska: Bylica chińska, roślina osiągająca nie więcej niż metr wysokości, o pierzastych liściach i drobnych kwiatkach, od wieków wykorzystywana w tradycyjnej medycynie chińskiej. Zbiera się ją, a następnie suszy, często przez długie lata, by nabrała leczniczych właściwości.
Liście i łodygi to tzw. moksa zielona. Nazwa pochodzi od koloru suszu, który najczęściej leżakuje od roku do trzech lat. Same liście to zaś tzw. moksa złota – taką barwę uzyskuje po pięciu, ośmiu lub dziesięciu latach dojrzewania. Im dłużej leży, tym jest droższa, choć niekoniecznie lepsza. Poszczególnych jej rodzajów używa się po prostu do różnych celów, ale wszystkie są wartościowe.
I wszystkie służą do… no właśnie – moksybucji czy moksowania?
W Polsce bardziej przyjęło się określenie „moksowanie”. „Moksybucja” jest połączeniem dwóch słów z języka angielskiego: moxa i combustion, co oznacza moksę i spalanie, doskonale oddaje więc istotę samego procesu. Polega on na tym, że moksę zwija się w tzw. cygara – w takiej formie jest dostępna w sprzedaży. Takie „cygara” podpala się, a następnie – tlące się i dymiące – trzyma się tuż nad skórą pacjenta, by ogrzać określone punkty akupunkturowe. Można też posłużyć się malutkimi ziarenkami lub stożkami z moksy, które każdy terapeuta musi formować sam, ponieważ są umieszczane bezpośrednio na ciele i podpalane od razu po uformowaniu. Wielkość ziarenka lub stożka dostosowujemy do potrzebnego nam czasu spalania – większe będą paliły się dłużej, mniejsze krócej. Zabieg trwa zazwyczaj od kilku do kilkunastu minut. Kończymy go, gdy pacjent poczuje wyraźne „ukłucie” gorąca – to znak, że chwilę później moksa zacznie go już parzyć.
W przeszłości w Chinach i Japonii pozwalano stożkom dopalić się do końca, by na skórze powstała blizna. Co więcej, dodatkowo smarowano ją specjalnymi maściami, które nie pozwalały oparzeniu się wygoić. Taką skaryfikację traktowano jako unieczynnienie punktu akupunkturowego. Dziś już się jej nie stosuje, może poza niektórymi wioskami w Chinach.
Obecnie moksę w formie stożków kładzie się najczęściej na plastrze świeżego imbiru, który pełni funkcję bufora – zapobiega poparzeniom, ale ma też szereg dobroczynnych właściwości. W chińskim ziołolecznictwie imbir uznaje się za jeden z produktów, które najmocniej ogrzewają organizm. Buforem może być również czosnek albo sól, chociaż ta ostatnia stosowana jest wyłącznie w jednym miejscu – na pępku, czyli tzw. punkcie Ren 8.
Po co właściwie ogrzewać te punkty?
W tradycyjnej medycynie chińskiej uważa się, że jeżeli choroba nie ustępuje pod wpływem leczenia akupunkturą ani ziołami, to znaczy, że należy dodać ciepła, czyli energii yang, która wspiera wszystkie procesy w organizmie, w tym proces leczenia. Uznaje się, że ciepło poprawia przepływ qi, czyli energii życiowej, więc pozwala poradzić sobie z zastojami w meridianach. To wszystko ma także uzasadnienie w zachodniej fizjologii, bo pod wpływem ciepła rozszerzają się naczynia krwionośne, usprawnia się przepływ płynów w organizmie i poprawia krążenie. Niewiele jest innych metod wspierających organizm ciepłem; oprócz moksy możemy zastosować tylko bańki ogniowe i masaż ogniem, czyli tradycyjną metodę masażu z Tybetu.
Moksa jest o tyle wyjątkowa, że łączy w sobie aż trzy dobroczynne działania. Pierwsze to stymulacja odpowiednich punktów akupunkturowych, a więc miejsc biologicznie aktywnych, które same w sobie pełnią ważne funkcje. Drugim jest miejscowe ogrzanie, a trzecim – wydzielany podczas spalania moksy dym.
Ten dym, zwłaszcza jeśli pochodzi z moksy zielonej, potrafi być drażniący. Nie jest szkodliwy?
W Chinach w gabinetach lekarskich jest go pełno, oddychają nim terapeuci i pacjenci, niezależnie od tego, czy akurat są leczeni moksą! Zawiera on przede wszystkim mono- i seskwiterpeny, a ich stężenie zależy od jakości wykorzystywanej moksy. Poszczególne rodzaje terpenów mają działanie uspokajające, rozluźniające mięśnie, przeciwbólowe oraz przeciwzapalne. Oprócz terpenów moksa zawiera sporo innych substancji lotnych o dobroczynnym działaniu, m.in. olejki eteryczne.
W czasie wielokrotnych pobytów na praktykach w Chinach nigdy nie spotkałam się z przypadkiem, by dym z moksy zaszkodził pacjentowi. Choć rzeczywiście na Zachodzie jej zapach najczęściej bywa odbierany jako dość nieprzyjemny, więc w krajach europejskich w wielu gabinetach stosuje się moksę japońską. To technika, w której spalamy tylko złotą moksę uformowaną w malutkie ziarenka, dzięki czemu dymu jest znacznie mniej.
Istnieje też moksa bezdymna. Ma ona formę cygar, które paląc się, w ogóle nie wydzielają dymu. To moksa, która dodatkowo została poddana procesowi karbonizacji, dlatego cygaro przypomina pałeczkę węgla. Zachowuje ona swój kształt i w przeciwieństwie do moksy sypanej – tej, którą trzyma pani na dłoni – nie musi być niczym owijana. Zdania terapeutów na temat jej działania są jednak podzielone. Głównie dlatego, że – w odróżnieniu od moksy złotej czy zielonej – nie mamy możliwości oceny jakości moksy zwęglonej na podstawie wyglądu. Zapach też nam w tym nie pomoże, bo moksa bezdymna go nie wydziela.
Na jakie schorzenia pomoże moksa?
Moksa jest szczególnie skuteczna w przypadku chorób mających związek z „zimnem i wilgocią”.
„Choroby z zimna” to określenie z medycyny chińskiej opisujące stany, na które zapadamy jesienią i zimą – gdy doskwiera nam chłód, czujemy się słabo, chce nam się spać i brakuje nam energii. Jeśli do tego zimna dojdzie „wilgoć”, to płyny i substancje odżywcze nie będą właściwie rozprowadzane po organizmie i mogą pojawić się obrzęki, zastoje oraz różnego rodzaju nagromadzenia, jak tłuszczaki i cysty. Ale uwaga, to duże uproszczenie! Medycyny chińskiej nie powinniśmy bezpośrednio przekładać na zachodnią terminologię, bo istnieje ryzyko, że pacjent wyciągnie błędny wniosek, np. że moksą można wyleczyć torbiele. Podkreślmy: moksa leczy „zimno i wilgoć”, natomiast żeby leczyć stany, które są już zmianami morfologicznymi, a nie jedynie funkcjonalnymi, potrzeba dokładnej diagnozy i kompleksowego planu leczenia.
Zgodnie z zachodnią nomenklaturą możemy powiedzieć, że moksa najczęściej stosowana jest w zaburzeniach ginekologicznych, takich jak bolesne miesiączkowanie, na problemy z płodnością oraz dolegliwości trawienne, np. refluks, zgagę, niestrawność.
Stąd niezwykła kariera „wielkiego lekarza” – punktu żołądka, który moksuje się niemal u każdego pacjenta?
Punkt Żołądek 36 nazywany jest „trzema milami nogi” albo właśnie „wielkim lekarzem”, bo w przypadku techniki moksy bezpośredniej wykorzystuje się go praktycznie we wszystkich zabiegach! Znajduje się tuż pod kolanem i tradycyjnie mówi się, że jeżeli ktoś wypali na nim 1000 stożków moksy, to będzie długowieczny, bo moksowanie go wzmacnia cały układ odpornościowy.
A skąd o tym wiemy? Czy tak jak inne metody leczenia moksa została opisana w Kanonie medycyny chińskiej Żółtego Cesarza, słynnym dziele z IV w. p.n.e., do dziś uznawanym za najważniejsze kompendium wiedzy o medycynie chińskiej?
W Kanonie… moksowanie jest tylko wspomniane jako leczenie ciepłem. W odróżnieniu od akupunktury, której należało się uczyć przez lata i która była stosowana wyłącznie przez wykwalifikowane osoby, moksowanie – tak jak i ziołolecznictwo – wywodzi się z medycyny tradycyjnej, ludowej. Moksy używano w Chinach od wieków; sięgały po nią rodziny ze wszystkich warstw społecznych, a nawet mnisi w świątyniach. Nasza wiedza o niej pochodzi więc z przekazu ustnego, który zaczęto spisywać dopiero około XVI w. Jednocześnie moksoterapia rozwijała się w Japonii – obecnie większość współczesnej literatury medycznej na temat moksy pochodzi właśnie stamtąd.
A kiedy terapię moksą zaczęli stosować Europejczycy?
Wiemy jedynie, że medycyna chińska została sprowadzona do Europy przez jezuitę Michała Boyma w XVII w. Nie mamy jednak żadnych danych na temat tego, czy wraz z nim dotarła wtedy i moksa.
Dziś moksa staje się coraz popularniejsza również w Polsce. Można ją kupić w wielu sklepach, zwłaszcza internetowych, w całkiem przystępnych cenach: pudełko 10 cygar moksy zielonej to koszt około 20 zł, moksy złotej – 60 zł. Pytanie tylko, po co sprowadzamy z Chin roślinę, która rośnie także u nas?
Rzeczywiście, bylica pospolita – potocznie nazywana piołunem – rośnie niemal na całym świecie. Wykorzystywana była w medycynie naturalnej również w krajach słowiańskich, tylko w inny sposób – piołunem okadzano domy i robiono z niego napary, wiedząc, że zioło to ma właściwości przeciwpasożytnicze i wysuszające, więc pozwala zatrzymać biegunkę, pomaga w trawieniu, łagodzi wzdęcia i niestrawności. Piołun może też pomóc w wywołaniu krwawienia miesiączkowego, więc w przeszłości był stosowany jako środek poronny. A ze względu na właściwości uspokajające jeden z gatunków – po łacinie Artemisia absinthium – jak sama nazwa wskazuje, był używany m.in. do produkcji absyntu. Natomiast w tradycji słowiańskiej nigdy nie stosowano takiej techniki jak moksowanie i nikt nie suszył ziół latami. Do moksowania używamy jednej z odmian bylicy, tzw. bylicy argyi, określanej mianem bylicy chińskiej.
Czy to prawda, że lato to najlepszy czas, by sięgnąć po moksę?
W medycynie chińskiej uważa się, że należy działać, zanim pojawią się symptomy choroby, więc do jesieni i zimy powinniśmy przygotowywać się latem. Zgodnie z tą logiką moksowanie byłoby zalecane w tej porze roku, tym bardziej że energia yang znajduje się wtedy bliżej powierzchni ciała, dzięki czemu mamy do niej lepszy dostęp i łatwiej jest nam ją wzmacniać.
Jedną z technik, tzw. moksę smoka, wykonuje się jedynie w lipcu i sierpniu. Polega ona na ułożeniu moksy sypanej wzdłuż całej długości kręgosłupa pacjenta, by w ten sposób oddziaływać na tzw. meridian zarządzający Du Mai – odpowiedzialny za energię yang w naszym organizmie. Moksa smoka jest bardzo silnym zabiegiem i wymaga nie tylko doświadczonego terapeuty, lecz także kompleksowej, wcześniej przeprowadzonej diagnozy, by nie przegrzać pacjenta.
Część terapeutów uważa jednak, że moksy nie należy stosować w lecie, ponieważ jest to technika przeznaczona do leczenia stanów zimna, więc powinno się ją wykonywać w miesiącach zimnych.
Pani uczy swoich pacjentów, jak mogą moksować się samodzielnie. Niby prosta technika, a jednak na nowicjuszy czyha kilka pułapek. Przykładowo moksę zaskakująco trudno zgasić – pozornie zgaszona, w środku wciąż może się palić.
Skutecznym sposobem jest stworzenie jej środowiska beztlenowego, czyli wygaszenie jej w soli lub zamknięcie w słoiku. Można też kupić specjalny wygaszacz do moksy. Obecnie istnieje całe mnóstwo akcesoriów do moksowania. Są to m.in. „ogrzewacze tygrysa”, czyli obrotowe wałki z rączką. Do środka takiego wałka wkłada się cygaro i można samodzielnie rolować – a w ten sposób ogrzewać – większe obszary ciała. Dostępne są również pudełka na moksę, w których umieszcza się moksę sypaną. Pudełka świetnie sprawdzają się w przypadku problemów ginekologicznych i dolegliwości przewodu pokarmowego.
Są także moksy na miarę naszych czasów – elektroniczne!
Moksa elektroniczna produkowana i stosowana jest głównie w Japonii. Wyglądem przypomina długopis, tyle że większych rozmiarów, i służy do ogrzewania tkanki przez punktowe promieniowanie. Lampa moksa, inaczej lampa TDP, to lampa stojąca przeznaczona do nagrzewania dużych fragmentów ciała – zamiast światła wydziela ciepło, a w klosz ma wbudowaną wkładkę z minerałami, które się wtedy uwalniają. Taką wkładkę trzeba wymieniać średnio co dwa lata.
Jednak powiedzmy sobie szczerze: moksa elektroniczna i lampa moksa nie mają z prawdziwą moksą nic wspólnego – poza nazwą. Natomiast są bardzo dobrymi metodami leczniczymi, również dającymi świetne efekty.
Helena Olearska:
Lekarka w trakcie doktoratu i specjalizacji z chorób wewnętrznych. Medycyną chińską oraz naturalnymi metodami leczenia zajmuje się od ponad 10 lat. Absolwentka Collegium Medicum UJ.
Podziel się tym wywiadem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!