Za kilkadziesiąt tysięcy dolarów twoje ciało – albo sama głowa – wyląduje w termosie z ciekłym azotem. I kto wie, może za kilkaset lat medycy przyszłości wybudzą cię z krionicznej drzemki?
Tradycja i religia dostarczają nam dość konkretnego przepisu na nieśmiertelność: „[wierzę] w ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen”, czyż nie? Rzecz w tym, że coraz mniej osób „kupuje” tę wizję bez zastrzeżeń. Z badań CBOS-u wynika, że – choć 95% Polaków uznaje się za katolików – tylko 70% ankietowanych wierzy w istnienie nieba, a zaledwie 56% godzi się na pełen pakiet z piekłem w zestawie (o czyśćcu nie pamięta już prawie nikt). Rośnie też grono tych, którzy na pytanie, czy śmierć kończy nasze życie, twardo odpowiadają: „Nie ma nic po śmierci” – w 2015 r. było ich 18%.
Krótko mówiąc, wygląda na to, że coraz słabiej wierzymy w to, że życie po śmierci po prostu nam się należy, z przyczyn religijnych. Coraz silniejszym zaufaniem społecznym – znacznie większym od zaufania do przedstawicieli kleru – cieszą się za to naukowcy i inżynierowie. Może więc oni są w stanie zaoferować nam drugie życie? Zwłaszcza że zdaniem niektórych wystarczy do tego spory termos z ciekłym azotem.
Nasi przyjaciele z przyszłości
Ojcem krioniki, czyli nauki o zamrażaniu ludzi z myślą o późniejszym przywróceniu ich do życia, był Robert Ettinger, nauczyciel fizyki i matematyki, weteran drugiej wojny światowej. Choć na początku lat 60. temat krioprezerwacji (jak czasem nazywa się tę procedurę) nagle „eksplodował” w amerykańskich mediach i jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać firmy krioniczne oraz pojawili się samozwańczy „eksperci” w tej dziedzinie, to właśnie Ettinger na długie lata stał się publiczną twarzą tego ruchu. W 1964 r. ukazała się jego książka The Prospect of Immortality, do dziś cytowana jako jedno z kluczowych dzieł poświęconych temu zagadnieniu.
Ettinger opowiadał później dziennikarzom, że pomysł ten nie dawał mu spokoju, od kiedy jako 12-latek przeczytał utwór Neila Jonesa The Jameson Satellite. W opowiadaniu tym – które ukazało się w lipcu 1931 r. w magazynie „Amazing Stories” – ciało niejakiego profesora Jamesona trafia na orbitę okołoziemską, gdzie ulega zamrożeniu i orbituje wokół naszej planety (stąd tytułowy „satelita Jameson”) przez wiele milionów lat. Ostatecznie zostaje sprowadzone na Ziemię i przywrócone do życia przez mechanoorganicznych potomków dzisiejszej ludzkości.
Pierwsze zdanie książki Ettingera brzmi tak: „Większość żyjących dziś osób ma szansę na osobistą, fizyczną nieśmiertelność”. Co za otwarcie! Czytelnik otrzymuje też inspirujące zapewnienie, że słowo „zmarły” to tak naprawdę tylko niefortunny synonim wyrażenia „tymczasowo nieuleczalny” – o ile oczywiście będziemy działać szybko. Idea jest prosta:
„Jeśli cywilizacja przetrwa, nauki medyczne powinny prędzej czy później być w stanie naprawić niemal każde uszkodzenie ciała, w tym uszkodzenia wynikłe wskutek zamrożenia, starości lub innych przyczyn śmierci. Musimy więc tylko zapewnić, aby nasze ciała zostały po śmierci przechowane w odpowiednich zamrażarkach do czasu, aż nauka będzie w stanie nam pomóc. Bez względu na to, co nas zabije – wiek czy choroba – i nawet jeśli w momencie naszej śmierci techniki zamrażania będą prymitywne, prędzej czy później nasi przyjaciele w przyszłości powinni poradzić sobie z zadaniem przywrócenia nas do życia i wyleczenia”.
A oto i wizja, którą sprzedawał Ettinger:
„Zmęczony życiem starzec zamyka oczy, ale o zbliżającej się śmierci myśli tylko jako o kolejnym znieczuleniu ogólnym, jak te aplikowane mu wcześniej w szpitalu. Mogą minąć stulecia, ale dla niego jest to tylko krótki sen bez marzeń sennych.
Po przebudzeniu się może być już młody i pełen sił, jeśli odmłodzono go w stanie nieprzytomności; może też być tak, że odmłodzenie nastąpi już po wybudzeniu. Tak czy inaczej, jeśli tylko chce, może mieć ciało Charlesa Atlasa [słynny w latach 60. kulturysta – przyp. aut.], a jego zmęczona i zszarzała żona, gdy tego zapragnie, będzie piękna jak Miss Universe. Co istotniejsze, oboje z czasem udoskonalą swoje umysły i osobowość. Nie będą zagubionymi idiotami w samotnym, niezrozumiałym świecie, lecz zostaną w pełni wyedukowani i zintegrowani ze społeczeństwem.
Jeśli cywilizacja przetrwa, a Złoty Wiek się zmaterializuje, przyszłość zaoferuje nam wspaniały świat, ożywiający umysł i poruszający serce. […] Ty i ja, zamrożeni i przywróceni do życia, zostaniemy przygotowani do pracy, zabawy, a może i walki – na wielką skalę i we wspaniałym stylu”.
Mogłoby się wydawać, że słowa takie potrafił napisać tylko niepoprawny fantasta, a jednak książka Ettingera omawia również szereg szczegółowych problemów medycznych (rozdział „Uszkodzenia tkanek przy zamrażaniu”), technicznych („Granice opóźnienia przy zamrażaniu”), ekonomicznych („Koszt komercyjnie dostępnych zamrażarek”), moralnych („O mężach, żonach i starzejących się rodzicach”), a nawet religijnych – stąd duża sekcja zatytułowana „Zamrażarki i religia”. W tej ostatniej Ettinger, sam będący ateistą, przekonuje „swoich przyjaciół chrześcijan”, że nie ma żadnego poważnego konfliktu pomiędzy krioprezerwacją a doktryną chrześcijańską. Ba, program ten może przynieść nawet pewne korzyści eschatologiczne! „W przypadku duszy nienawróconej jestem przekonany, że moi pobożni przyjaciele z radością przyjmą możliwość przedłużenia jej życia i tym samym szansy na jej zbawienie. Pozwolić takiej osobie zgnić to skazać ją na piekło, podczas gdy zamrożenie dałoby misjonarzom przyszłości (lub tym samym misjonarzom po ich reanimacji) szansę na kolejną próbę nawrócenia”.
Pierwszą organizacją, która publicznie ogłosiła gotowość do zamrożenia człowieka tuż po śmierci i przechowywania jego ciała, było Life Extension Society założone w 1964 r. przez jednego z konkurentów Ettingera. Od dekad krąży uporczywa plotka, że jego pierwszym klientem był Walt Disney, który zmarł 15 grudnia 1966 r. Niestety, kto liczy na wskrzeszenie twórcy Kaczora Donalda, ten srogo się zawiedzie: wedle relacji rodziny i zgodnie z dokumentacją ciało Disneya zostało skremowane dwa dni po zgonie. (Wspomniana historia – zwłaszcza ta jej wersja, w której zamrożone ciało Disneya spoczywa gdzieś na terenie Disneylandu – była tak kłopotliwa i męcząca dla Walt Disney Company, że, jak głosi kolejna plotka, seria filmów Frozen [pol. Kraina lodu] powstała wyłącznie po to, aby po wpisaniu do wyszukiwarki słów „Walt Disney frozen” internauci trafiali na informacje o animowanych przygodach Elzy i Anny). Chronologia jednak się zgadza: pierwszy w ogóle człowiek poddany procedurze krioprezerwacji został zamrożony zaledwie miesiąc po śmierci Disneya.
Zeszklona nerka królicza
Ową pierwszą osobą zamrożoną z nadzieją na przebudzenie, z zastosowaniem przygotowanych ściśle w tym celu procedur, był amerykański psycholog James Bedford, zmarły 12 stycznia 1967 r. Bedford, żywo zainteresowany krioniką, pod koniec życia zapisał w testamencie 100 tys. dolarów Life Extension Society, które ogłaszało wówczas, że pierwszego ochotnika zamrozi za darmo. Bedford nie skorzystał z tej możliwości i za swoją krioprezerwację po prostu zapłacił konkurencyjnemu Cryonics Society of California (CSC), założonemu przez biznesmena Roberta Nelsona. Drugie tyle – jak głosi fama – wydała jego żona na batalie sądowe, aby zamrożenie jej zmarłego męża w ogóle mogło zgodnie z prawem dojść do skutku. Samą procedurę przeprowadził, zaledwie kilka godzin po śmierci Bedforda, chemik i futurolog Robert Prehoda, a na cześć tego wydarzenia 12 stycznia pozostaje nieoficjalnym „świętem krioprezerwacji”.
Krioprezerwacja Bedforda poglądowo ilustruje wszystkie trudności związane z procedurą. Po pierwsze, tkanki w czasie zamrażania mogą ulec nieodwracalnym zmianom: łatwo się o tym przekonać, zamrażając choćby pomidora. Rosnące w trakcie zamarzania kryształki lodu potrafią zniszczyć komórki, przemieścić je albo zaburzyć połączenia między nimi, co jest szczególnie ważne w przypadku mózgu: ostatnią rzeczą, na którą liczy zgadzająca się na krioprezerwację osoba, są „przetasowane” lub zniszczone połączenia między neuronami. Prehoda, zamrażając Bedforda, wpuścił do jego krwiobiegu 15-procentowy roztwór dimetylosulfotlenku w słodkiej wodzie – mieszaninę stosowaną czasem nawet i dzisiaj jako tzw. krioprotektant, czyli substancja chroniąca tkanki przed szkodliwymi skutkami zamrażania. Obecnie uważa się, że roztwór taki nie jest obojętny dla tkanek i w pewnych przypadkach może je uszkadzać na poziomie komórkowym oraz genetycznym. Nie wiadomo więc, czy mózg Bedforda – mówiąc kolokwialnie – „nadaje się do użytku” (zwłaszcza że Prehoda, jak teraz wiemy, był nieprzygotowany do przeprowadzenia procedury i na bieżąco improwizował, wstrzykując roztwór do tętnicy szyjnej i próbując go rozprowadzić po organizmie za pomocą ręcznego masażu serca).
Do dziś, mimo nieustającego wysiłku kriobiologów, nie jest znana żadna niezawodna metoda zamrażania dużych organów albo całych ciał. Dla kontekstu: w 2009 r. jako gigantyczny sukces ogłoszono udane zamrożenie i rozmrożenie – z odzyskaniem funkcji! – nerki królika. Posłużono się przy tym procedurą błyskawicznego schłodzenia organu do –135°C, skutkującego zeszkleniem (witryfikacją) zawartej w nim wody, z wykorzystaniem nowoczesnego koktajlu krioprotekcyjnego. Mózgi są jednak delikatniejsze: dopiero w 2016 r. po raz pierwszy opisano technikę „stabilizowanej aldehydem krioprezerwacji” króliczego mózgu tak doskonałej, że późniejsze badanie mikroskopem elektronowym potwierdziło nienaruszony stan połączeń synaptycznych. Skutkiem ubocznym było jednak jego całkowite „unieruchomienie” – mózg ten absolutnie nie nadaje się do „użytku” i stanowi po prostu doskonały preparat laboratoryjny.
Przypuśćmy jednak, że jesteśmy skrajnymi optymistami i pokładamy nieograniczoną wiarę w naszych „przyjaciołach z przyszłości”, którzy będą w stanie nas ożywić, choćbyśmy przed zamrożeniem zostali zalani żywicą epoksydową. Okazuje się, że na przeszkodzie może stanąć rzecz najzupełniej, zdawałoby się, banalna, jaką jest nieprzerwany „łańcuch chłodniczy”. Zanim bowiem do akcji wkroczą medycy przyszłości, nasze zamrożone ciało będzie spoczywać w rękach istot nieco mniej doskonałych: współczesnych nam biznesmenów i naszych krewnych.
Szybko, bo tają!
Ze względu na „boom krioniczny” w USA pod koniec lat 60. powstało wiele nie do końca profesjonalnych instytucji, chętnie przyjmujących pod swoje skrzydła kolejnych klientów, jednak nieprzygotowanych, aby zapewnić im warunki chłodnicze. Spójrzmy na dramatyczny stan tego rynku (zamrożonymi) oczami Jamesa Bedforda.
Zaledwie sześć dni po jego zamrożeniu rodzina Bedforda przeniosła ciało psychologa z siedziby CSC do konkurencyjnej firmy Cryo-Care. Trudno dziś dojść do tego, co spowodowało te nagłe przenosiny, było to prawdopodobnie podejrzenie, że Nelson – człowiek bez wykształcenia naukowego, który zanim został kalifornijskim królem krioniki, zajmował się naprawianiem telewizorów – nie jest jednak osobą, której warto powierzyć na parę stuleci zamrożonego męża i ojca. I rzeczywiście. Nelson początkowo przechowywał swoich klientów na terenie zakładu zaprzyjaźnionego przedsiębiorcy pogrzebowego, Josepha Klockgethera, jednak regularne dostawy ciekłego azotu były na tyle kłopotliwe, że ostatecznie zdecydował się na przeniesienie ich do wynajętej krypty na cmentarzu w Chatsworth pod Los Angeles. Ze względu na ograniczoną przestrzeń konieczne było umieszczenie czterech zamrożonych ciał w jednym dużym „termosie” (technicznie: naczyniu Dewara). Nelson i Klockgether trudzili się całą noc, upychając swoich klientów w pojemniku i testując różne konfiguracje: głową do głowy, głową do stóp, plecami do pleców… W końcu udało się i kilka godzin później wezwano spawacza, by szybko zamknął powoli roztapiających się nieszczęśników w zbiorniku. W maju 1970 r. ciała trafiły do Chatsworth, jednak z nie do końca jasnych przyczyn, najprawdopodobniej finansowych, już pod koniec 1971 r. były całkowicie rozmrożone. Wygląda na to, że Nelson celowo zdecydował się na wynajęcie miejsca właśnie na cmentarzu, aby ciała mogły po prostu „po cichu” tajać, legalnie i bez zamieszania.
Bedford tymczasem nie zaznał spokojnego odpoczynku w Cryo-Care. Kierujący tą firmą Edward Hope, z zawodu perukarz, nie posiadał niezbędnej wiedzy technicznej i samozaparcia, aby kierować firmą krioniczną. Gdy okazało się, że krioprezerwacja to jednak kiepski biznes, po prostu zamknął zakład, informując rodziny swoich klientów, aby zgłosiły się po odbiór „termosów”. Jedną z tak potraktowanych osób była Eva Schulman, zamrożona na początku 1968 r. Jej syn rozpaczliwie jeździł potem z powoli tającym ciałem, ułożonym w bagażniku dostawczaka na pośpiesznie kupionych blokach suchego lodu (czyli zestalonym dwutlenku węgla, stosowanym czasem do doraźnego utrzymywania niskich temperatur), od jednej firmy krionicznej do drugiej, próbując – bezskutecznie – przedłużyć jej krioprezerwację.
Bedford zaś, po kilku kolejnych przeprowadzkach i przejściowym okresie spędzonym na terenie domu swojego syna Normana, w 1982 r. trafił pod skrzydła założonej w 1972 r. Alcor Life Extension Foundation w Arizonie, gdzie spoczywa do dziś. 25 maja 1991 r., w trakcie przenosin do nowocześniejszego pojemnika, zbadano stan ciała psychologa. Był on, co niesamowite, dobry i stwierdzono, że jego temperatura od 12 stycznia 1967 r. nigdy nie zbliżyła się znacząco do 0°C, a przez niemal cały czas, z wyjątkiem dwóch incydentów, oscylowała w pobliżu –190°C. Tym samym Bedford jest nie tylko pierwszym profesjonalnie zamrożonym człowiekiem w historii, ale także – dzięki wybitnemu poświęceniu swojej rodziny – cudem przetrwał epokę „dzikiej krioprezerwacji”, kiedy to dziesiątki podobnych ciał uległy nieodwracalnym uszkodzeniom lub całkowitemu rozmrożeniu. Firma Alcor wydaje się pokładać wielkie nadzieje w przechowywanym przez siebie skarbie, ponieważ na jej stronie można dziś przeczytać długi list zaadresowany do Bedforda, który ma zostać przez niego odczytany w dalekiej przyszłości, po szczęśliwym odmrożeniu.
35 ciał i 39 głów
Większość naukowców uważa dzisiaj, że przywrócenie człowieka do życia po zamrożeniu nigdy nie będzie możliwe. „Porządni” kriobiolodzy i neurolodzy nagabywani na tę okoliczność przez dziennikarzy zwykle prychają z irytacją, krionikę określając jako religię pozbawioną podstaw naukowych. Ponieważ jednak temat ten nie jest przedmiotem systematycznej, rzetelnej analizy naukowej, a z lekceważących prychnięć da się wyczytać niewiele konkretów, tak naprawdę trudno wskazać palcem jednoznaczny argument przeciwko możliwości wybudzenia kogoś z krionicznej drzemki w odległej przyszłości. Po uważnej lekturze kilku takich „głosów kontra” można się pokusić o wymienienie paru głównych zarzutów.
Po pierwsze, istnieje bardzo wąskie okno czasowe pomiędzy stwierdzeniem śmierci a momentem, gdy w mózgu zaczyna dochodzić do nieodwracalnych uszkodzeń. Idealnie byłoby oczywiście zamrozić kogoś, zanim umrze, jednak to mogłoby być, mówiąc delikatnie, kłopotliwe ze względów etycznych i prawnych. Po drugie, istnieją poważne wątpliwości dotyczące samej procedury „zeszklenia” – choć sprzedawcy usług krionicznych lubią przedstawiać ją jako niezawodną metodę utrwalenia struktury mózgu aż do poziomu submikroskopowego, tak naprawdę od strony naukowej metodę tę przetestowano wyłącznie na znacznie mniejszych próbkach tkanek zwierzęcych. Po trzecie, wydaje się, że anatomia to nie wszystko: nasza umysłowość i poczucie tożsamości zdają się uzależnione również od wzorca aktywności naszego mózgu, a nie tylko od układu neuronów i synaps. Krótko mówiąc, nie jest pewne, czy spoczywający dziś w naczyniach Dewara klienci firm krionicznych w ogóle zawierają w swoich czaszkach „komplet informacji” niezbędnych do odtworzenia ich osobowości, pamięci i poczucia tożsamości. Innymi słowy: nie ma żadnej gwarancji, że naukowcy przyszłości, nawet gdyby po uzupełnieniu brakujących danych jakimś cudem „odpalili” taki mózg, wskrzesiliby w ten sposób tę samą osobę…
Argumenty argumentami, a chętnych nie brakuje. Co więcej, wygląda na to, że po kilku dekadach ciszy krionika wraca na salony. Alcor stanowi dziś, jak się wydaje, jedną z czterech firm (są trzy w USA i jedna w Rosji) na bieżąco oferujących usługę nieograniczonej w czasie krioprezerwacji. Obecnie chwali się na swojej stronie opieką nad 181 „pacjentami”. Rosyjski konkurent Alcor, KrioRus, oferuje dwie podstawowe usługi: krioprezerwację całego ciała za 36 tys. dolarów i samej tylko głowy za 18 tys. W chwili obecnej spoczywają u nich 74 osoby (35 całych ciał i 39 głów), a ponadto 10 psów, 19 kotowatych, 4 ptaki, 5 chomików, 2 króliki i szynszyla. Kolejne setki osób mają już podpisane umowy z dostawcami usług krionicznych. A w całym tym zagadnieniu najbardziej fascynuje mnie myśl, że – choć my sami nie mamy dziś pojęcia, czy przywrócenie tych osób do życia jest możliwe – one w pewnym sensie doskonale już o tym wiedzą. Bo przecież z ich własnego punktu widzenia byłaby to tylko króciutka drzemka…