Oto kilka powodów, dla których nie wybiorę się na wakacje do Arabii Saudyjskiej, mimo że następca tronu książę Salman tak serdecznie zaprasza.
Królestwo Arabii Saudyjskiej, bodaj najbardziej konserwatywny i pustynny, a w związku z tym nieszczególnie dotąd penetrowany zaułek świata, otwiera granice dla podróżnych. Rzecz jasna, na pewnych warunkach. Trzymiesięczną wizę będą mogli otrzymać obywatele 49 państw, wśród nich jest i Polska. Liczni życzliwi przekazywali mi tę wiadomość z zachęcającym: „Jedź!”, „Opisz to!”, „Bądź pierwsza!”. Jakby tym samym mieli nadzieję, że odbędę tę wizytę za nich i oni nie będą musieli.
Co prawda jako reporterka mam przywilej wygładzania dylematów podróżniczych o tyle, że mogę pojechać w najpaskudniejszy rewir, tłumacząc, że robię to, by opowiedzieć innym. Ale nawet tak przekonujące alibi nie działa, gdy idzie o królestwo Saudów.
Głód eksploracji ma swoje granice. I choć pragnęłabym przejść Empty Quarter (zakazany i martwy kawał Pustyni Arabskiej) i wdrapywać się na wysokie jak góry piaskowe diuny śladami Wilfreda Thesigera oraz jego beduińskich towarzyszy; choć chciałabym przepłynąć przez Zatokę Adeńską i – jak dawni kupcy płynący z Oceanu Indyjskiego – zejść z pokładu do portu w Dżuddzie, to nie skorzystam z zaproszenia wystosowanego przez de nomine następcę tronu, a de facto rządzącego krajem księcia Mohameda ibn Salmana. Niepojechanie do Arabii Saudyjskiej, choć oznacza utratę wielu bezcennych obserwacji z samego pępka współczesnego islamu, wydaje mi się – pardon my French – sprawą przyzwoitości.
Powody, dla których warto Saudów odwiedzić – z wrażliwością, uwagą, dystansem, ale i dozą podziwu – mogłabym wyliczać bez końca. Jestem zafascynowana krajami arabskimi i wzrostem ich znaczenia w globalnej układance spraw. Nie ma dziś bardziej intrygującego – z powodów geopolitycznych i społecznych – rejonu świata. Ale jest też kilka spraw, jakich podróżnemu, który kocha świat i dobrze mu życzy, popierać nie wypada. Wspomnę tylko kilka, tych leżących „na wierzchu”, a jestem pewna, że wiele zjawisk ciemniejszych, których wyobrazić sobie nie umiem i nie chcę, Saudowie umiejętnie skrywają.
A więc pierwszy z brzegu powód – zaangażowanie Saudyjczyków w wojnę w Jemenie. Choć obejmuje ona zaledwie połowę niedużego kraju i choć większość z nas nie musi nawet kojarzyć, gdzie dokładnie Jemen leży i czym właściwie różni się od Omanu (nas też wciąż mylą z Czechami), toczący się tam konflikt jest jednym z najokrutniejszych we współczesności. Jego ofiarą – na skutek nalotów organizowanych przez Arabię Saudyjską – padają głównie cywile. Takiego głodu i cierpienia w niemal całkowitym odcięciu od pomocy humanitarnej nie było od dekad. Bądźmy precyzyjni – według Human Rights Watch śmiercią głodową zagrożonych jest tam 14 mln ludzi.
Powód drugi – zabójstwo dziennikarza dokonane najprawdopodobniej na zlecenie panującego księcia. I znów bądźmy precyzyjni – zamordowanie oraz poćwiartowanie Dżamala Chaszukdżiego, współpracującego m.in. z „Washington Post” i publikującego artykuły krytyczne wobec władców królestwa. Zbrodni dokonano, w co i rok później trudno uwierzyć, na terenie ambasady, w przestrzeni dyplomatycznej będącej schronieniem nawet w czasie wojen. Budynek był naszpikowany podsłuchami (jak to ambasada) i stąd wiemy, w jak potwornych okolicznościach pozbawiono dziennikarza życia. Różne źródła potwierdzają, że zlecenie zabójstwa wyszło najpewniej od samego księcia. Ten stanowczo zaprzecza.
A gdyby mnie, mimo tych paskudnych spraw, wciąż kusiły pozostałości starożytnego miasta Mada’in Salih, skaliste kaniony w okolicach Rijadu albo szczyt góry Dżebel al Nur, gdzie Mahomet miał mieć pierwsze objawienie, wówczas ściągnę na pomoc powód trzeci z brzegu – dyskryminację kobiet i towarzyszącą jej hipokryzję. Mohamed ibn Salman chce, by świat spojrzał na jego królestwo przychylnie, więc pozwolił kobietom na wychodzenie z domu bez męskiego opiekuna (w krainie ultrapatriarchatu może nim być na przykład kilkuletni syn czy młodszy brat, byle był mężczyzną), a nawet zgodził się, by prowadziły one samochody. Nie było czasu na podziękowania za tak progresywną życzliwość, gdyż… tego samego dnia kluczowe aktywistki zabiegające o to automobilowe prawo zostały wtrącone do więzienia. Za co i na jak długo – nie było wiadomo.
Kilka miesięcy temu nowy władca jedną ręką otwierał pierwsze w Arabii kompleksy kinowe, drugą ucinał wolność słowa i uwięził w luksusowym hotelu sporą część elit, które mogłyby mieć odrębne niż on zdanie. A kilka tygodni po wybuchu afery wokół zamordowania Chaszukdżiego przybijał piątkę z Władimirem Putinem na globalnym szczycie przywódców. Była w tym geście autentyczna radość kumpli dyktatorów i dawka arogancji wobec patrzącego im na ręce świata.
Na wypadek, gdyby moja wola pohamowania się przed zobaczeniem zabytków UNESCO i dzikich plaż nad Morzem Czerwonym jeszcze osłabła, zawsze mogę też przypomnieć sobie o powiązaniach Saudów z wahabitami – ortodoksami islamu. Oraz całą tę szemrzącą niczym tajemnica poliszynela wiedzę, że są istotnym sponsorem międzynarodowego terroryzmu. Gdyby nie ich pieniądze, dwie smukłe wieże pewnie nadal górowałyby nad panoramą Dolnego Manhattanu. Mogę też skojarzyć fakty i przypomnieć sobie, że właśnie kupili od USA kolejną ogromną partię broni. Trump sprzeciwia się Kongresowi i zbroi Bliski Wschód za miliardy dolarów, czyniąc go najbardziej zmilitaryzowanym obszarem świata. A gdzie jest dużo pistoletów, któryś przecież wystrzeli.
Wreszcie mogę wezwać, w roli hamulcowych podróżniczego łaknienia, rozliczne mroczne zdarzenia, do których dochodzi w tym kraju. Sporadyczne, ale wykonywane kary ścięcia głowy mieczem. Atak za pomocą dronów na miejsca wydobycia ropy naftowej. Zamrożenie granicy ze strategicznym rywalem – Katarem, na skutek czego trzeba było transportować samolotami setki krów dających mleko Katarczykom. Z powodu blokady nie udało się ściągnąć do Dohy kibiców, którzy mogliby oklaskiwać wybitne osiągnięcia sportowców podczas trwających tam właśnie lekkoatletycznych mistrzostw świata. Bez przychylności Saudyjczyków do Kataru bardzo trudno dotrzeć, więc zawodnicy biją rekordy i przebiegają honorowe rundy wśród pustych trybun.
Gdybym była muzułmanką, miałabym jeszcze jeden powód na „nie”. Niesolidarność. Tak bracia w wierze oceniają zachłanność Saudyjczyków, którzy co roku przy okazji pielgrzymki do znajdującej się w ich kraju Mekki oferują coraz droższe usługi i noclegi, skwapliwie bogacąc się na religijności i bogobojności innych.
Przeciw moim argumentom Saudyjczycy rozwijają teraz dywan utkany ze wspaniałych obietnic i perspektyw. Ma on zapewne zasilić amnezję i odwrócić uwagę od faktów. Nowa strategia turystyczna wymaga działań o spektakularnej skali: zainwestowania w turystykę 67 mld dolarów, wybudowania 500 tys. miejsc noclegowych. Władcy królestwa chcą gościć 100 mln gości rocznie, a przy okazji podnieść liczbę osób zatrudnionych o milion. Bezrobocie w Arabii Saudyjskiej wynosi aż 12%, mimo że nie jest to wcale kraj mlekiem płynący. Ale nauczyć potomków Beduinów pracy nie jest łatwo. Niełatwo też opierać całą gospodarkę na jednym zasobie – ropie. Turystyka to, nie miejmy złudzeń, skok na kasę. Naszą.
Aby skusić obcokrajowców, królestwo jest skłonne wykazać się pewną elastycznością. Saudyjczycy w oficjalnym komunikacie zapewnili, że reguła rozdzielenia mężczyzn i kobiet w sferze publicznej nie obejmie przyjezdnych. Turystkom zapowiedzieli, że nie będą musiały nosić czarnych abai oblekających całe ciało i włosy – wystarczy skromny strój zakrywający kolana i ramiona. Gorsza jest wiadomość dla piwoszy – alkohol pozostanie zakazany.
Niedostępność, konserwatyzm i pewna dawka grozy są atrakcyjnymi atutami w świecie coraz bardziej dostępnym i zadeptanym, w którym nawet na Everest trzeba stać w kolejce. Ale nie dajmy się wodzić za nos – w obecnym stanie planety i degrengolady stosunków międzynarodowych odpowiedzialne podróżowanie jest istotniejsze niż kiedykolwiek. Wiek niewinności się skończył, a każdemu wyjazdowi powinna dziś towarzyszyć zasada Hipokratesa: „po pierwsze nie szkodzić”. Zanim przekroczymy próg, zróbmy jak Rosjanie – zaparzmy herbatę, przysiądźmy na walizce. I zamyślmy się nad tym, komu posłużą, a kogo zniszczą pieniądze, które wydamy na nową partię wspomnień i przeżyć. Niektórych lepiej nie mieć.