Karawaną przez pół świata Karawaną przez pół świata
i
Ibn Battuta (z prawej) i jego przewodnik w Egipcie – ilustracja Léona Benetta z książki Juliusza Verne'a „Odkrywanie Ziemi. Historia wielkich podróży i podróżników”, 1878 r./zdjęcie: domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Karawaną przez pół świata

Maciej Świetlik
Czyta się 18 minut

W plebiscycie na podróżnika wszech czasów Muhammad Ibn Battuta byłby zapewne faworytem. Przebył – głównie lądem – trzy razy dłuższy dystans niż Marco Polo, wielokrotnie wchodząc w posiadanie wielkich bogactw, by zaraz potem je stracić, cudem wymykając się zbójom, rebeliantom lub despotom.

Wyruszając w 1325 r. z Tangeru, 22-letni Ibn Battuta zamierza odbyć pielgrzymkę do Mekki i Medyny. Hadż zaplanowany na dwa lata zmieni się w peregrynację trwającą 30 lat, która przyniesie mu jeszcze za życia miano „podróżnika społeczności muzułmańskiej”. Po 700 latach śmiało możemy rozszerzyć ten tytuł i nazwać go największym podróżnikiem ery przednowożytnej. Przynajmniej wśród tych, którzy pozostawili po sobie ślad literacki. Jego podyktowane sekretarzowi Osobliwości miast i dziwy podróży (na polskie wydanie z 1962 r. składa się jedna trzecia objętości oryginału) opisują szlak długości 117 000 km – trzy razy dłuższy od tego, który pokonał Marco Polo.

Ptaki wędrowne

Świadectwa Kaczuszki i Kawki, bo tak należałoby tłumaczyć nazwiska Battuta i Polo, uzupełniają się. Polo, kupiec obdarzony dyplomatycznymi zdolnościami, choć bez wykształcenia, zostawi dokładniejszy opis dalekowschodniej geografii. Wyedukowany Battuta posługujący się arabskim i perskim, wówczas rozumianym nawet w Chinach, ma głębsze wejrzenie w społeczne stosunki odwiedzanych krajów zamieszkanych głównie przez jego współwyznawców. Charakteryzuje go też etnograficzny zmysł, jego uwagę przyciągają w równym stopniu realia dnia codziennego co rytua­ły. Geografem ten wielki podróżnik zostaje mimo woli, niemniej zawarty na tysiącu stron oryginału dzieła ogrom nazw rzek, gór, miast oraz ich umiejscowienie pokrywa się z dzisiejszą wiedzą.

Młody Marokańczyk, opuszczając Tanger, ma zapewne w planach dołączyć w Aleksandrii do oficjalnej karawany egipskiej zmierzającej do Mekki. Nie jest bogaty. Wyrusza samotnie na ośle. Jest jednak dobrze wyedukowany w prawie koranicznym, co stanowi kapitał, który będzie procentował podczas całej wędrówki. By dostać się do Egiptu, musi pokonać rozpalony słońcem Maghreb pełen band rozbójników czyhających na podróżnych, więc dołącza do karawan kupieckich. ­Już podczas tego pierwszego, trwającego 10 miesięcy etapu podróży ujawnia swoiste cechy charakteru. Gdy w Ifrikiji (dzisiejszej Tunezji) zapada na febrę, obawiając się zwłoki, nie pozwala sobie na odpoczynek w mieście, lecz każe przywiązać się do osła i podróżuje w stanie zupełnego osłabienia. „Jeśli Allah przeznaczył mi śmierć, to niechaj zastanie mnie w drodze do Hidżazu, z obliczem zwróconym ku Mekce” – zanotuje. Odzyskawszy siły, pojmie za żonę córkę tunezyjskiego kupca, by niebawem po kłótni z jej ojcem rozwieść się i chwilę później poślubić córkę uczonego z Fezu. Żon będzie miał Battuta w swoim życiu 10 i znacznie więcej niewolnic nałożnic. Informacje o nich – zgodnie z muzułmańskim zwyczajem utrzymywania sfery prywatnej za parawanem dyskrecji – dawkowane są na kartach Osobliwości… nader skąpo, co nie oznacza, że autor pożałuje czytelnikowi komentarzy o przymiotach kobiet zamieszkujących przemierzane kraje, na które zawsze będzie miał baczne oko.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W kupieckiej karawanie mimo młodego wieku pełni już funkcję kadiego: sędziego, który rozstrzyga spory zgodnie z prawem koranicznym. Metropolie najważniejszego w świecie arabskim sułtanatu robią na nim wielkie wrażenie – wydarzenia poprzedzającego stulecia przesunęły centrum władzy nad Nil. Przełomowy dla krajów islamu wiek XIII przyniósł mongolski najazd, upadek Bagdadu i Damaszku, koniec dynastii abbasydzkiej, a tym samym kalifatu. Rozpoczął się okres władzy mameluków, byłych niewolników najczęściej tureckiego pochodzenia, trzymanych wcześniej na dworach ze względu na ich militarne zdolności. Po objęciu władzy w Egipcie ci doskonali stratedzy wyparli krzyżowców z Ziemi Świętej i powstrzymali inwazję Mongołów, odbijając z czasem część terytoriów najeźdźcom ze stepów. Dawne stolice Półwyspu Arabskiego nie odzyskały jednak minionego znaczenia.

Potomkowie Dżyngis-chana, w czasach Battuty w większości zislamizowani, władają terenami rozciągającymi się od Chin po stepy nadwołżańskie i ziemie dzisiejszego Iraku, ustanawiając Pax Mongolica, które znacznie ułatwi kontakty na osi Wschód–Zachód. Nad stepami Eurazji jedność nieba rozbrzmi echem na ziemi.

W medresie i pustelni

W porównaniu z niewielkim Tangerem portowa Aleksandria ze sławną latarnią morską jawi się jako brama do wielkiego świata. Tu zacznie się wielka przygoda duchowa młodego pielgrzyma. Battuta, zasłyszawszy o żyjącym w pustelni poza miastem świętym mężu – szejku Abu Abd al-Muszridim – postanawia udać się do niego. Podczas późniejszych podróży będzie odwiedzał jeszcze wielu mistyków, wpisując tym samym w swoją drogę pojęcie tariki – ścieżki duchowego rozwoju. „Tej nocy, gdy spałem na dachu pustelni, śniło mi się, iż ogromny ptak uniósł mnie na swych skrzydłach w kierunku Mekki, potem do Jemenu, następnie na wschód, aż wreszcie zaniósł mnie do strasznej, zielonej krainy i tam mnie porzucił” – zanotuje.

Anachoreta rano zinterpretuje sen jako zapowiedź podróży do Indii i dorzuci przepowiednię o swoim bracie Dilszadzie Hindusie, który ma uratować w tym odleg­łym kraju podróżnika „ze srogich terminów”. Nasz przepojony duchem odkrywcy bohater odrzuci najkrótszą trasę do Mekki przez Synaj i skieruje się na południe, by odwiedzić Kair – „matkę miast” z jego ponad 3 tys. medres i 500 tys. mieszkańców. Pozostanie tu miesiąc, korzystając z dostępu do szacownych mędrców w uczelniach takich jak Al-Azhar, uniwersytecie, który szkoli sunnickich duchownych od X w. do dnia dzisiejszego. „Wiedzy szukaj choćby w Chinach” – powiedział Prorok, jakby przepowiadając los naszego bohatera. Battuta w czasie podróży nie ominie żadnej okazji do spotkania z uczonymi i prowadzenia jurystycznych dyskusji, jego droga stanie się także symbolem poszukiwania wiedzy dotyczącej właściwego postępowania, które obejmuje w islamie pojęcie szariatu. „Podróż skarbnicą jest bogactw i mistrzem twej wiedzy” – pisał perski poeta Anwari, znów jakby myśląc o naszym pielgrzymie, któremu bogactwa rozumiane niekoniecznie metaforycznie również nie będą obojętne.

Battuta podąża w górę Nilu, zamierzając przeprawić się przez Morze Czerwone w kierunku Mekki. Dotarłszy do portu Ajzab, zorientuje się jednak, że wszystkie statki zostały zniszczone wskutek zatargów plemiennych, co zmusza go do powrotu do Kairu i podróży do Damaszku. Tam dołącza do oficjalnej syryjskiej pielgrzymki. Po drodze odwiedza Jerozolimę – trzecie święte miasto islamu, miejsce wniebowstąpienia Proroka. Na terenie Syrii napotka po raz pierwszy szyitów: „ludzi budzących odrazę, którzy pałają nienawiścią do dziesięciu towarzyszy Mahometa”. Szyizm przyznaje prawo do sukcesji duchowej władzy po Mahomecie jedynie członkom jego rodziny, w przeciwieństwie do tradycji sunnickiej, której przedstawicielem jest Battuta, a która czci również kalifów wywodzących rodowód od owych „towarzyszy”. Ten żywy do dziś konflikt w łonie islamu będzie przewijał się na kartach Osobliwości…

Z karawaną bohater przekracza pustynię, o której mówi się, że „ten, kto wstąpi na nią, jest zgubiony, a kto ją przejdzie, jest jak nowo narodzony”. Dotarłszy do Mekki, okrąży Kaabe, spełni obowiązek hadżu – po raz pierwszy.

Odmieniony wędrówką i odwiedzinami w sanktuariach Szmas ad-Din (czyli Słońce Wiary – Battuta kiedyś zyska taki zaszczytny przydomek) nie wraca jednak śladem większości pątników w rodzinne strony. Postanawia kontynuować 18-miesięczną podróż i kieruje się do Bagdadu, korzystając z zaproszenia do lektyki emira licznej karawany irackiej. Dalej ruszy do Persji, która należy już do zislamizowanych potomków Temudżyna, i w towarzystwie tamtejszego chana odwiedzi najważniejsze miasta: Isfahan – w którym rosną najpyszniejsze morele, a którego mieszkańcy obok pięknej prezencji „odznaczają się męstwem, szlachetnością i wielkodusznym charakterem” – oraz Sziraz, gdzie obywatele „są bogobojni, pobożni i nie oddają się rozpuście”, kobiety zaś odziewają się w „suknie, które niczego nie odsłaniają”, a także gromadzą się tłumnie w głównym meczecie, by wysłuchać kazania (owe wielotysięczne zgromadzenia kobiece zadziwiły wędrowca).

Przez północny Irak Battuta wróci do Bagdadu, który jest już jedynie cieniem dawnej wielkości, co skłoni go do refleksji nad losem imperiów. Następne trzy lata spędzi w Hidżazie, dopełniając co roku powinności hadżu, aż do 1330 r., gdy lokalni władcy skonfliktują się z egipskimi protektorami, co skłoni Battutę do powrotu na szlak. Tym samym kończy pierwszy etap wędrówek, wypełniony pielgrzymkami do świętych grobowców, sławnych klasztorów i meczetów.

Którędy na wschód?

W tym czasie coraz silniej nim włada idée fixe przepowiedzianej mu wcześniej podróży do Indii. Pogłoski o bogactwach tamtejszego sułtana Muhammada Tugh­laka podsycają zamysł. Przyjęty kierunek nie przekreśla pomniejszych eskapad: Battuta uda się najpierw do Jemenu i znad Zatoki Adeńskiej ruszy statkiem na południe, by zwiedzić islamskie porty wschodniej Afryki: Mogadisz, gdzie sułtan powita go liśćmi betelu i orzechami arakowymi – używkami, których nie zabrania Koran, Mombasę oraz najdalej położoną na południe Kilwę (obecnie w Tanzanii) zamieszkaną głównie przez Zendżów – „ludzi o osobliwie ciemnej barwie skóry” i z nacięciami na twarzach.

Drogą morską wraca na południe Arabii do Jemenu, skąd statki kupieckie wypływają do Indii. To jednak byłoby zbyt proste. Battuta wróci na północ, by przez Kair udać się na islamski dziki zachód – do Anatolii zamieszkanej przez do niedawna koczowniczych Turków oraz poddanych im pogańskich Greków i Ormian. Tamtędy biegnie też jedwabny szlak, którym można dostać się do miast Chorasanu, a stamtąd do Indii. Turcy ujmują podróżnego swoją gościnnością i prawowiernością. Uzna on te cechy za łaskę, którą Allah ich obdarzył, mimo że spożywają niewskazany haszysz. Battuta często gości w sufickich klasztorach zwanych „zawija” lub „tekke”. Żyją w nich bractwa hołdujące mistycznemu podejściu do wiary, które kładzie nacisk na ascezę i ekstazę, praktyki zbliżające wiernego do oświecenia.

W Konii, duchowej stolicy Anatolii, dotrze na grób Rumiego (Dżalala ad-Din Balkhiego) zwanego też Mewlewim, założyciela zakonu tańczących derwiszów. Powiada się o nim – zapisze Battuta – że opuścił swoich uczniów podczas wieczerzy i podążył za sprzedawcą słodyczy. Porzuceni bracia na powrót swojego mistrza czekali parę lat. Odmieniony po podróży Rumi będzie mówił tylko o poezji perskiej, której nikt początkowo nie zrozumie. Wierni uczniowie spisują jednak dywan jego wierszy i tak powstaje zbiór Masnavi. Pod postacią sprzedawcy z opowieści kryje się zapewne duchowy nauczyciel Rumiego – Szams ad-Din z Tebrizu, tom mistycznej poezji stanie się zaś najważniejszą po Koranie księgą dla bractw derwiszów.

Battuta nie traci z oczu bardziej przyziemnych spraw i odwiedza emiraty Anatolii, gdzie jako jurysta może liczyć na podarki od lokalnych władców. Nie mogą się oni jednak równać z Ozbegiem, chanem Złotej Ordy, którego władanie rozciąga się od Chiwy nad Amu-darią po wybrzeże Morza Czarnego. Battuta przepływa to morze na genueńskim statku i przez Krym dociera do wojennego obozu chana. Składa się on z wielkiej liczby namiotów rozbitych na wozach ciągniętych przez woły lub wielbłądy. To miasto w ruchu zwane przez Mongołów ordu, pełne meczetów i straganów, przemieszcza się po nadwoł­żańskich stepach, towarzysząc swojemu władcy i jego żonom noszącym tytuł chatun. Sułtan publicznie radzi się żon w sprawach państwa, co wywołuje u podróżnika zdziwienie, które zmieni się w zamysł – Ibn Battuta wykaże się dyplomatycznym talentem i umiejętnością zaskarbiania sobie kobiecych względów.

Odwiedza je po kolei. Zapisuje plotki o szczególnej cesze pierwszej żony, która każdej nocy wita swojego męża w stanie dziewiczym, co – jak skrzętnie odnotowuje – wiązać się ma z kształtem jej waginy, podobnym do pierścienia. Wiadomość tę podaje jednak w wątpliwość, nigdy bowiem w swoim bogatym życiu na takowy nie natrafił.

Szczególną przychylność okaże mu trzecia z czterech żon Ozbega, Chatun Bejalun – córka z nieprawego łoża cesarza Bizancjum Andronika III Paleologa. Zapragnie ona wrócić do Konstantynopola, by tam urodzić dziecko. Battuta, korzystając z okazji, dołącza do jej orszaku. I tak ten do niedawna nieznany nikomu adept medresy z dalekiego Tangeru zmienia się powoli w ważną personę podejmowaną i obdarowywaną przez największych władców świata. W Konstantynopolu, mieście 3 tys. kościołów, zapragnie poznać go były cesarz Andronik II, po abdykacji żyjący w jednym z klasztorów. Saracen, który odwiedził Jerozolimę, zaciekawi otoczonego estymą mnicha – dawny władca ucałuje stopę, która stąpała po Ziemi Świętej.

W drodze powrotnej Marokańczyk doświadcza wielkiego mrozu na stepach Kipczaków: podróżuje po zamarzniętej Wołdze w trzech kożuchach i dwóch parach szarawarów. Z Saraju – siedziby Ozbega – czeka go ośmiomiesięczna podróż na wschód przez pustynne tereny Chorasanu i Transoksanii, wielkie miasta jedwabnego szlaku: Bucharę, Samarkandę i Balch. Przez Hindukusz, gdzie wielbłądom rozkłada się wojłok, by nie zapadały się w śniegu, niestrudzony podróżnik dociera do Afganistanu. A stamtąd przez Pendżab do Sułtanatu Delhijskiego.

Szaleństwo sułtana

Wkraczając w 1333 r. na subkontynent indyjski, Battuta znajdzie się w nowym dla siebie tropikalnym klimacie, którego jedynie przedsmak stanowiła wyprawa do portowych miast wschodniej Afryki. Będąc pod wrażeniem odmienności kraj­obrazu, poczyni dużo opisów flory i fauny. „Drzewo amba (mangowe) […] daje dużo cienia, wszelako cień ten jest duszny, i ten, kto w cieniu tym zasypia, w silną zapada gorączkę. Owoc mango jest wielkości dużej gruszki. Gdy jest jeszcze zielony, zbierają owoc upadły z drzewa, przysypują solą i marynują, tak jak marynuje się u nas limie lub cytrynę”. W każdym mijanym kraju Battuta będzie zwracał uwagę na zwyczaje kulinarne. W jego relacji znajdziemy zarówno uwagi na temat jakości daktyli w poszczególnych miastach w bliskich mu geograficznie i kulturowo krajach arabskich, jak i opisy potraw koczowników, takich jak przyrządzana z prosa zupa duga, popijana nieprawomyślnym kumysem.

W Sułtanacie Delhijskim rządy sprawują muzułmanie, jednak większa część społeczeństwa wyznaje inne religie – i tutaj arabski podróżnik zachowuje antropologiczną uważność, nie szczędząc opisów rytuałów, jak choćby hinduistycznego pochówku, gdzie wdowa dokonuje samospalenia na stosie pogrzebowym męża. Pole obserwacji zmieni jednak szybko, gdy zapisze się do służby sułtana. Przed przybyciem na dwór w Delhi, za radą poznanych kupców, nowy poddany zapożyczy się, by obdarować swojego przyszłego władcę – licząc na zwielokrotniony dar zwrotny. Sułtan Muhammad nie zawodzi: Battuta otrzymuje złoto, szaty, konie, a ponadto urząd kadiego Delhi z wysokim uposażeniem. Tym samym nasz podróżnik po ośmiu latach peregrynacji zostaje włączony do elity dworu najbogatszego władcy świata. Nowy etap życia zacznie od dołączenia do orszaku Tughlaka wracającego z wyprawy wojennej: „Sułtan tymczasem dosiadł konia, by wjechać do stolicy, my zaś zdążaliśmy konno przed nim. Szły też przed sułtanem słonie przystrojone chorąg­wiami, na których ustawiono szesnaście parasoli, po części haftowanych złotem, po części wysadzanych drogimi kamieniami. […] Na słoniach zaś umieszczono małe katapulty, i gdy zbliżył się sułtan, do miasta wyrzucono z nich denary i drachmy między zgromadzony tłum”.

Hojność sułtana wobec przyjezdnych ma zagwarantować mu ich pełną lojalność, tak potrzebną w sytuacji urojonych i prawdziwych spisków na jego władzę. Sułtan jest tyleż szczodry, co okrutny. Nie ma dnia, by w stolicy nie dokonywano egzekucji, są tu nawet słonie z ostrzami zamontowanymi na przyciętych kłach, wytresowane do uśmiercania skazanych.

Despota poszerza granice Sułtanatu Delhijskiego i kontroluje większość subkontynentu. Nieudana próba podbicia Tybetu i paroletnia susza osłabiają jednak jego pozycję, doprowadzając do kryzysu i szeregu buntów pomniejszych władców. Paranoja Muhammada Tughlaka postępuje. Jeszcze niedawno faworyzowany Battuta zbliży się nieopatrznie do pewnego sufiego, który nazwie władcę tyranem – i to wystarczy, by podróżnik znalazł się w więzieniu. Tam, oczekując niechybnej śmierci, odda się postowi oraz żarliwej modlitwie. Sułtan ułas­kawi go jednak i przyjmie, ponownie okazując sympatię. Ale na niepewnej wolności czekają kadiego kolejne kłopoty – wystawny tryb życia w stolicy rujnuje jego finanse. Sytuacja wydaje się bez wyjścia: w podpisanym z sułtanem kontrakcie znajduje się gwarancja obcokrajowca, że nie zwolni się ze służby u swojego nowego monarchy.

Lecz nasz sędzia bon vivant wykorzystuje inny zapis w kontrakcie, który pozwala mu zrezygnować ze służby dla celów religijnych. Rozdaje resztki posiadanego majątku i oddaje się ascezie pod okiem imama mistyka Kamala ad-Dina.

Sułtan wzywa go jednak po pięciu miesiącach, oferując poselstwo do Chin. Battuta z ulgą przystaje na tę propozycję, która daje mu szansę wydostania się z opresji. Wyrusza na czele orszaku z kosztownymi darami dla cesarza. W niepokojonym rebeliami kraju, oddzieliwszy się od eskorty, Battuta trafia do niewoli pojmany przez oddział hinduskich rebeliantów. Udaje mu się przekupić strażników, którzy mają dokonać na nim egzekucji, i błąka się po nieznanym terenie pełnym wrogich oddziałów, pozbawiony jakiegokolwiek prowiantu. W stanie skrajnego wyczerpania spotyka muzułmanina przedstawiającego się imieniem al-Kalb al-Farih. Ten niesie półprzytomnego Marokańczyka na plecach do przyjaznej wioski, po czym znika. Imię tajemniczego wybawiciela oznacza „kogoś o radosnym sercu”, po persku – Dilszad. Przepowiednia egipskiego szejka spełnia się.

Uratowany z opresji Battuta dołącza do konwoju z darami, ale to nie koniec jego problemów, bo gdy w końcu poselstwo wypływa z portu Kozhikode, dżonki z darami dla cesarza idą na dno. Byłego pustelnika ratuje wcześniejsza awantura o wygodniejszą kajutę, która skończyła się przeniesieniem jego dobytku i niewolnic na mniejszy statek. Odpływa on jednak bez posła, gdyż załoga przyśpiesza rejs, obawiając się pogorszenia pogody. Ibn Battuta bez grosza w kieszeni zostaje samotny na brzegu.

Eden, nostalgia i plaga

Po tych perypetiach oraz niezbyt udanych próbach znalezienia pozycji w zagmatwanej polityce malabarskiego wybrzeża Słońce Wiary udaje się na Malediwy. Nie zamierza tam długo zabawić, lecz urok tych wysp szczęśliwych zatrzymuje go ostatecznie na półtora roku. „Poślubienie niewiasty na tych wyspach jest rzeczą nader łatwą, tak dla drobnego daru składanego jej rodzicom, jak i rozkoszy obcowania z owymi kobietami” – te słowa Battuta poprze pięcioma małżeństwami. Korzystanie z tych uciech wspomaga według poligamisty mleko z orzechów kokosowych. Nasz podróżnik zadba tu też o odpowiednią pozycję, przedstawiając się jako ambasador króla Indii, którego złowieszcza sława robi wrażenie na miejscowym sułtanie tych dalekich od Delhi wysp. Jako sędzia Battuta bezskutecznie próbuje nakłonić chwalone przez siebie wyspiarki do zakrywania górnej połowy ciała i z nieco większym powodzeniem wymaga regularności wznoszenia modlitw. Czas na wyspie dzieli między wydawanie wyroków chłosty, żucie betelu oraz odwiedzanie swoich licznych żon i niewolnic. Meandry polityki i konflikt z wezyrem skończą tę idyl­lę. Sytuacja zmusza go do opuszczenia archipelagu i udania się na Cejlon, gdzie zwiedzi świętą górę Sarandib – czczoną zarówno przez hinduistów, buddystów, jak i muzułmanów, którzy nazywają ją Stopą Adama. Swój wywieziony z Malediwów majątek powiększy o perły podarowane przez władcę Sri Lanki, by wszystko stracić na rzecz hinduskich piratów. Niezrażony brnie dalej i cofnąwszy się na chwilę na wschodnie wybrzeże Indii, rusza do Bengalu i dalej – przez Sumatrę – do Chin.

W porównaniu z rozległymi opisami wcześniej odwiedzanych terenów wiadomości o Państwie Środka są w dziele Battuty dosyć skromne i najprawdopodobniej w dużej części zmyślone. Powszechnie podważa się wiarygodność wizyty podróżnika w stołecznym Chanbałyku, czyli dzisiejszym Pekinie. Na pewno zatrzymał się w portowym mieście Zejtun (obecnie Quanzhou) – znanym muzułmańskim ośrodku handlu, gdzie wyznawcy tej religii do tej pory tworzą małą społeczność. Choć docenia kunszt chińskiego rękodzieła i zdobycze techniki, strudzony podróżnik nie czuje się tutaj dobrze: „Chiny mimo swego piękna nie podobały mi się […] z powodu triumfującego tu pogaństwa”. Po 20 latach tułaczki nasz podróżnik poczuje tęsknotę za domem.

Zmęczony obieżyświat zaczyna swój powrót do Maghrebu w 1346 r. Jest to pierwszy rok epidemii dżumy, której ogniska pojawiły się na Dalekim Wschodzie. Za pośrednictwem Tatarów i kupców jedwabnego szlaku czarna śmierć przedostanie się na zachód. Podróżującego Battutę dogania rok później. W Damaszku, Gazie i Aleksandrii dziennie umiera po tysiąc osób, a w Kairze w szczytowym momencie – co zapewne bez wielkiej przesady zanotuje nasz autor – ponad 20 tys. na dobę. Stolica Egiptu straci dwie piąte ludności, w tym wielu oficerów, co znacznie osłabi pozycję mameluków w regionie. Podróżnik po raz ostatni uda się do Mekki, by stamtąd, zahaczając o Sardynię, wrócić do Maroka. W Tangerze dowie się o śmierci matki, którą – podobnie jak jedną z jego żon i córkę w Damaszku – zabrała zaraza.

Sułtan Maroka nie daje mu jednak odpocząć i po krótkim wypadzie do Andaluzji Battuta wyrusza do złotonośnego Mali na swoją ostatnią wyprawę jako ambasador marokańskiego władcy.

Złote jądro ciemności

Oddalając się od Fezu, Battuta z dezaprobatą obserwuje, jak muzułmańska ortodoksja rozpuszcza się na pustynnych terenach. Pisze o berberyjskim plemieniu Massufa zamieszkującym środkową Saharę: „Osobliwy jest to naród i osobliwe jego zwyczaje. Otóż mężczyźni zupełnie nie są zazdrośni, nikt też nie wywodzi swego pochodzenia od ojca, jeno od brata matki”. Matrylinearne prawa dziedziczenia nie mieszczą się w granicach akceptacji podróżnika. Im dalej na południe, tym powodów do zgorszenia będzie przybywać.

W okresie szczytowej potęgi Mali dostarcza dwie trzecie światowego złota. Imperium rozciąga się wzdłuż biegu Nigru od zachodniego wybrzeża Afryki aż do Timbuktu i Gao na wschodzie. Kontroluje tym samym złotonośne tereny i najważniejsze transsaharyjskie szlaki handlowe. W latach poprzedzających przybycie naszego bohatera do Mali krajem władał Mansa Musa – wyznawca islamu, który propaguje tę religię także w celu ułatwienia wymiany handlowej z ościennymi państwami. Prag­nąc ugruntować pozycję Mali w świecie muzułmańskim, Musa zorganizował oficjalny hadż. W pielgrzymce wzięło udział 60 tys. poddanych i 12 tys. niewolników niosących sztabki złota. W Egipcie rozdał tyle tego kruszcu, że skutki jego dewalua­cji odczuwane będą przez następne 100 lat z okładem, co ostatecznie przyczyni się do osłabienia imperium.

Jednak za czasów Battuty w Mali rządzi już inny władca, Mansa Sulejman, znacznie mniej szczodry niż jego sławny poprzednik. W ramach daru powitalnego przysyła posłowi „trzy bochenki chleba, kawałek mięsa wołowego usmażony na oliwie, tudzież dynię wypełnioną kwaśnym mlekiem”. Podarek ten budzi śmiech ambasadora, który nie omieszka wypomnieć tej zniewagi skąpemu gospodarzowi, dzięki czemu zainkasuje z zadowoleniem złoto wartości sześciu wielbłądów.

Mimo wyznawanej wiary – odnotuje Battuta – zwyczaje w Mali noszą silne wpływy afrykańskich wierzeń: „W dniu święta przychodzą do sułtana poeci; każdy z nich wchodzi do wnętrza kukły zrobionej z pierza na podobieństwo ogromnego ptaka. Głowa onej kukły jest z drzewa i ma dziób czerwony. Stają tak i deklamują swe wiersze”.

Widząc poluzowanie obyczajów nawet u przedstawicieli elity – jak u sędziego, który pozwala swojej żonie publicznie rozmawiać z innymi mężczyznami – ortodoksyjny podróżnik z ulgą przyjmie po ośmiu miesiącach wezwanie swojego władcy do powrotu do Fezu. I tam w 1355 r. podyktuje przydzielonemu mu przez sułtana sekretarzowi Ibn Dżuzajowi swoje wspomnienia.

Podyktował, co przeżył i widział, trochę dodając i ubarwiając. I mimo elementów fantastycznych oraz konfabulacji jego świadectwo ma niewątpliwą wartość historycznego dokumentu. Jest jedynym znanym opisem Złotej Ordy czy Mali w okresie schyłku świetności. Dostarcza ogromu wiadomości o szlakach wymiany towarowej w integrującym się świecie eur­azjatyckim, który stoi u progu poszerzenia swojej geograficznej wiedzy. W Osobliwościach… znajdziemy również opis transgranicznej strefy spojonej kulturą islamu, w której uczony może podróżować, korzystając z prawa gościnności na dworach władców, w domach innych uczonych, siatce medres i klasztorów. Jednocześnie ta mentalna przestrzeń, czerpiąc z lokalnych tradycji, przybiera odmienne formy religijności i obyczaju – co nie zawsze cieszy naszego przewodnika.

Jako czytelnicy opisu tych peregrynacji obarczeni jesteśmy oczekiwaniem na transformację bohatera. Jednak Battuta pozostaje do końca wyznawcą ortodoksyjnej wersji sunnickiego islamu. Jego droga wpisuje się zatem w pojęcie sunny: ścieżki właściwego postępowania. Nie kłóci się ona u naszego bohatera z wielką pasją życia, która kazała mu pewnego ranka „rozstać się ze swą ojczystą ziemią niczym ptak, który opuszcza swe gniazdo”.

Czytaj również:

Arystokraci sypkich piasków Arystokraci sypkich piasków
i
zdjęcie: Wilfred Patrick Thesiger; za zgodą Pitt Rivers Museum, University of Oxford
Ziemia

Arystokraci sypkich piasków

Paulina Wilk

Krytykował globalizację, nim się na dobre rozpędziła. Propagował ekoturystykę i zrównoważony rozwój na kilka dekad przed powstaniem tych pojęć. Wilfred Thesiger przemierzył arabskie pustynie ramię w ramię z Beduinami. Oni ratowali mu życie, on oddał im serce.

Obładowanymi wielbłądami wstrząsał wysiłek, ale także lęk. Spod kopyt osuwały się kaskady piasku. Zwierzęta bały się stąpać po sypkim gruncie, niebezpiecznie przechylone na ostrych, ponad 100-metrowych zboczach. Stawały, zapierały się albo kładły. Beduini rozładowywali bukłaki, worki z mąką, daktylami, kawą, cebulą, masłem i cukrem, sami dźwigali je w górę. Choć na każdego z ludzi przypadało nie więcej niż trzy szklanki wody dziennie, wlewali ją zwierzętom do nozdrzy, by – mimo wycieńczenia i głodu – uległy im raz jeszcze i ruszyły.

Czytaj dalej