Wiedza i niewiedza

Moje miasto antykruche

Paulina Wilk
Czyta się 8 minut

O 17.00 popatrzę w niebo. Ale nie pomyślę o tych, którzy zginęli. O nas pomyślę. I o naszej przyszłości w tym wytrwałym świecie.

Nie chcę być na żadnej wojnie. Ani na tej rozpoczętej 80 lat temu, ani na tej wojence bieżącej, która korzysta z paliwa pamięci poddawanej manipulacjom i ideologizacji. W tym roku nie chcę „obchodzić” 1 sierpnia w żałobie, wsłuchując się w dźwięk syren. Nie chcę „oddawać hołdu” w zbiorowym uniesieniu na zbiegu ulic, patrząc jak racami dymią chłopaki i dziewczyny z orłami na piersiach, ani też „upamiętniać” go ze łzami w ściśniętym gardle, patrząc na odrestaurowane cyfrowo obrazy życia i śmierci na barykadach.

O te wszystkie stany i uczucia dosyć łatwo, przechodziłam je w ostatnich latach, dopełniając większości świeckich „rytuałów”, jakimi otoczyliśmy rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Byłam w muzeum, nie raz. Na tematycznych koncertach, spektaklach i czytaniach. Na pokazach filmów, kronik i zdjęć. Na spacerach śladami ważnych epizodów i walk. Na cmentarzach i przy pomnikach. I na uboczu, wpatrując się w niebo, dopóki syreny nie przestały wyć. Na spacerach, kończących się intensywnymi dyskusjami o tym, czy było warto.

Jest wiele dobrych sposobów na wspominanie, wzruszenie, podziw, wdzięczność i smutek wobec dramatów historii. Ale w tym roku wszystkie one wydają mi się zbyt łatwe i uwikłane w bojowe konteksty. Pamięć jest ważna, jeśli tworzy czas przyszły.

Niełatwo chodzi się własną ścieżką pomiędzy dwoma dominującymi nurtami. Niełatwo nie być przeciwko albo za, zostać przy sobie. Nie zachować się odruchowo, a zamiast tego dosłownie powstrzymać w sobie ruch. Marina Abramović po swym najważniejszym performansie, gdy przesiedziała nieruchomo na krześle w nowojorskiej MoMa trzy miesiące, patrząc ludziom w oczy, zwracała uwagę, że właśnie nicnierobienie, powstrzymanie się przed akcją jest jedną z najtrudniejszych postaw w rozpędzonej współczesności. I najbardziej radykalną. Maria Peszek w wywiadzie mówiła, że aktualnie skrajny radykalizm polega na byciu szczęśliwym. Niepochłoniętym gorączką, spełnionym, skupionym na dobrym życiu.

Obie te myśli wydają mi się inspirujące w dniu święta, w którym lament nad miastem i jego ludźmi miesza się z pustą dumą, a nawet wielkościowymi snami o potędze i powrocie romantycznej, zabójczej tragedii. 1 sierpnia to nie jest taki sobie dzień, jeszcze jeden w tygodniu. Stał się „datą rocznicową”, domaga się postawy. I choć wachlarz dostępnych zachowań wobec tego dnia jest spory, w tym roku spróbuję spojrzeć w inną stronę.

Ludźmi najłatwiej rządzić poprzez przeszłość. Dotknąć w ich przeżyciach tego miękkiego miejsca, w którym wspomnienia nigdy nie są prawdziwie uśpione. Drzemią tylko, gotowe do zrywu. To na ogół miejsca traumy, zbliznowacenia emocjonalno-społeczne. Nietrudno je rozerwać, wywołać ból i spowodować, że zranieni szukamy ulgi i schronienia. Rozumiem, że w grupie bywa raźniej. Szczególnie w czasach niepokoju i niewiedzy, gdy wydaje się, że „ustalony kurs przyszłości” został odwołany, a do gry wracają pojęcia i symbole sprzed stulecia albo dwóch.

Rozumiem, ale nie chcę dla siebie takiego schronienia. W tym roku wybiorę spojrzenie w nową stronę. Pójdę za radą dwóch amerykańskich autorek, bardzo od siebie odmiennych, ale opowiadających się po stronie nadziei.

Jakiś czas temu trafiłam na jeden z ostatnich wpisów blogowych Ursuli Le Guin. Dotyczył Donalda Trumpa, którego przyrównała do bohatera żydowskiej przypowieści o Golemie, olbrzymie ulepionym z błota. Proponowała, by odwrócić od niego wzrok. Odmówić mu przywileju bycia jego publicznością, zamiast tego patrzeć w stronę tych, których ukrzywdził swymi decyzjami. Lub zupełnie gdzie indziej, ku harmonii i pięknu natury. Pozbawiony atencji, świateł kamer i internetowych lajków golem – prorokowała – zmieni się wówczas na powrót w bezkształtną masę. Pożar, jeśli nie pozwolimy, by nas rozpalił, w końcu zgaśnie.

Rebecca SolnitNadziei w mroku – głośnym eseju z początki XXI stulecia – proponowała podobne ćwiczenie. Skupmy się na tym, co idzie dobrze. Na zmianach, których sami dokonujemy. Nie poprzez potyczki z władzą, na którą scedowaliśmy prawo i obowiązek urządzania nam świata, ale poprzez własne pozytywnie umotywowane działania. Kilka lat po jej eseju czarnoskóry senator z Chicago napisał książkę Odwaga nadziei i swoim optymizmem zapalał Amerykanów do wiary w zmiany tak skutecznie, że wybrali go na prezydenta. Dwukrotnie.

Nieprzewidywalność przyszłości nie jest dla Solnit – albo innego wpływowego myśliciela, jakim jest Nassim Nicholas Taleb, autor pojęcia „antykruchości” – powodem do negatywnych prognoz. Przeciwnie. To, co zmienne i niewiadome, postrzegają jako szansę. Dla Solnit nieznajomość jutra jest dokładnie tym, co pozwala mieć nadzieję i pobudza do działania. Dla Taleba – wstrząsy, kryzysy, zakręty i zaskoczenia są paliwem, które pozwala się rozwijać i rozkwitać niektórym sprawom, zjawiskom i bytom. Na przykład takim jak miasta.

Pójdę na sierpniowy spacer przez Warszawę, ale nie będę wypatrywać jej ran i blizn, głaskać wzrokiem ostańców, w których utkwiły kule. Nie pójdę skrzyżowaniami ulic i podwórkami jak przez płótna, na których wymalowano dramaty. I nie spojrzę w niebo, wyobrażając sobie nadlatujące bombowce.

Pójdę inaczej. Rozpoznam w Warszawie jedno z najbardziej intrygujących miast współczesnej Europy, dopiero odkrywane przez międzynarodową publiczność turystyczną. Popatrzę na te budynki, których niedawno wcale nie było. Nie muszą mi się podobać – ważne, że buzuje w nich życie. Pójdę, mijając rekordowo wysoką liczbę wegańskich knajpek i równie imponujące swą liczebnością bastiony wędliniarskie. Pojadę rowerem po coraz dłuższej sieci ścieżek, która jeszcze niedawno w ogóle nie istniała. I powkurzam się na hiszpańskich kawalerów ujeżdżających e-hulajnogi, siejące tyle samo radości w ich użytkownikach, co przerażenia we wszystkich wokół. Zajrzę do kawiarni oznaczonej tęczową wlepką „Tu jesteś bezpieczny”, a pod syryjskim kebabem minę trzech rosłych chłopa, którzy o 17.00 będą wywijać także moją, ale jakby obcą, flagą.

Przejdę się wśród napięć i paradoksów, z których składa się miejskie życie.

Przejdę wokół okrągłego placu – minę pustawy kościół i obleganą kawiarnię, gdzie dzień rozpoczyna się od prosecco i kanapek z łososiem. Pomacham w parku dziewczynie z psem, na którą zaraz wpadnie biegacz – cały w lycrze, rozwścieczony, że ona mu z tym psem na ścieżkę wyszła, a potem zjawi się jeszcze rowerzysta, także w lycrze, z pretensjami wobec biegacza i tylko pies nie będzie na nikogo obrażony. Przestrzeń wspólna to dyscyplina, której uczymy się w bólach.

Pójdę bulwarami, które się zbyt szybko robią „ucywilizowane” i spychają żywą oddolną kulturę w jakieś niezdobyte jeszcze przez deweloperów rudery i krzaki. Ceny lemoniad i czynsze idą w górę, zamiast hipsterów kręcą się tu rodziny i turyści, ale kulturze to nie szkodzi – ona się już przemieszcza, odczarowując jakieś nowe zaklęte rewiry. Za wolność waszą i naszą, za grosze.

Pójdę powoli, bo nadmierny ruch przepędza myśli. A idąc, ukocham miasto, do którego żaden wódz nie ma większego prawa niż moi ukraińscy i bengalscy sąsiedzi z taniego akademika, niż jakikolwiek tarchomiński „słoik” czy górnomokotowski warszawiak z opaską powstańczą po dziadku schowaną w szufladzie.

Miasta są wielkimi zderzaczami hadronów wolności, bo to w nich iskrzymy na jednej przestrzeni. Chcemy czy nie, dzielimy ją ze sobą.

W złości na zbyt głośno kochających się sąsiadów. W urazie, że kierowcy zastawiają chodniki samochodami, a matki z wózkami zawsze czują się uprzywilejowane. W radości, że każdego dnia tak wiele mamy tu możliwości. W napięciu, że nie starczy biletów na koncert i nie będzie dla nas stolika przy oknie. I że ktoś nam sprzątnął sprzed nosa ostatnie wolne miejsce w tramwaju.
W tym wielkim mieście pracujemy, podróżujemy, handlujemy i wymieniamy się usługami z ludźmi o poglądach, gustach, pragnieniach i dietach innych niż nasze. Każdego dnia, wcale o tych różnicach nie myśląc, jesteśmy tu razem. To jest nasze doświadczenie codzienności wśród różnic. Z innymi – ze sobą nawzajem – odbywamy nieustanne praktyki ze współistnienia. Możemy patrzeć na siebie jak na konkurujących użytkowników czasoprzestrzeni i ograniczonych zasobów. Ale możemy też widzieć w sobie nawzajem najważniejszy zasób świata, który razem zamieszkujemy.

Przeszłość ma wiele ostrzy, które kroją powietrze między nami. Ale przyszłość to czyste boisko, na którym możemy zagrać, w co chcemy. Tam miejsca jest dosyć. Tam uprawia się ćwiczenia z wyobraźni i nadziei. I tam spędzę minutę w towarzystwie syren.

Jutrzejsze niebo nad Warszawą jest jasne.

 

Czytaj również:

Miasto bez końca Miasto bez końca
i
Nocne marki, Edward Hopper, 1942 r. The Art Institute of Chicago
Marzenia o lepszym świecie

Miasto bez końca

Paulina Wilk

W połowie naszego stulecia prawie połowa ludzi będzie mieszkać w slumsach. I to jest całkiem niezła wiadomość.

Smukły Burdż Chalifa znika w słońcu. Jego powłoka połyskuje, odbite promienie zmuszają, by opuścić głowę. Najwyższy budynek świata łatwiej oglądać wieczorem, gdy rozbłyska elektrycznym światłem, a wokół trwa widowisko fontann tryskających w rytm romantycznych piosenek. Rodziny tłoczą się przy balustradach i próbują zrobić mu zdjęcie. Ale on nie mieści się w kadrze, wystaje ponad zmyślony wielkomiejski pejzaż. Rzeczywistość to nie jego sprawa – on jest nieprawdopodobny, przerasta wyobrażenia. Jak cały Dubaj. Burdż Chalifa stanowi przede wszystkim komunikat. Swoją obecnością mówi: granice istniały wczoraj, przyszłość jest po to, by je niweczyć lub przesuwać.

Czytaj dalej