Przesłanie od morza Przesłanie od morza
i
Spokojne morze, Gustave Courbet, 1869 r., (ze zbiorów Metropolitan Museum of Art)
Marzenia o lepszym świecie

Przesłanie od morza

Anna Rembowska
Czyta się 8 minut

Każdy chyba ma osobisty stosunek do morza. Mnie ono kiedyś tak fascynowało, że chciałam w jego pobliżu zamieszkać. Bezkres. Wielka siła. Żywioł, który człowiekowi uświadamia jego właściwy format i który uspokaja, odziera z pretensji swoją bezpretensjonalną mocą. Jednak było też coś, co mnie niepokoiło. Świadomość, że człowiek z morzem nie jest zdolny negocjować ani wygrać? Że może się tylko poddać jego wyrokom? Lęk, że to, czego wypatrujemy na horyzoncie, nigdy nie nadejdzie? Albo przeciwnie – że to, czego nie chcemy lub lękamy się, nadejdzie właśnie stamtąd, jak fala tsunami?

Jedyny rozdział Muminków, który przeczytałam we wczesnej podstawówce, to rozdział „O Filifionce, która wierzyła w katastrofy”. Ale do dziś pamiętam, że zaczynał się opisem głównej bohaterki, która chodziła codziennie na plażę prać chodniczki ze swojego domu, owładnięta paraliżującym przeczuciem, że od strony morza nadejdzie jakieś nieszczęście, kataklizm, którego nieustannie wypatrywała. Ten tekst był dla mnie tak przejmujący, że poczułam, iż nie mam siły kiedykolwiek jeszcze wrócić do bohaterów Tove Jansson.

W tym roku udało mi się znaleźć plażę, na której prawie nie było ludzi. Po cichu miałam nadzieję przemyśleć parę spraw, które przywiozłam na wakacje do przegadania z morzem. Ale ono samo przygotowało dla mnie lekcję.

Na plaży zobaczyłam rodzinę: mężczyznę i kobietę około siedemdziesiątki, trzydziestoletnią dziewczynę i małego chłopca. Nie wiem, czy starsi państwo byli rodzicami tej dziewczyny, nie wiem, czy byli parą. Nic na to nie wskazywało, bo mimo że dzielili ze sobą koc i namiot plażowy, nie było między nimi bliskości, a ich język ciała wskazywał raczej na potrzebę odseparowania się od siebie. Do tego młoda kobieta i jej rozbrykane dziecko. Starsi państwo od czasu do czasu na przemian (nigdy razem) towarzyszyli chłopcu w wodzie, starali się go dyscyplinować, a widziałam, że to niełatwe. Widziałam też, po drobnych, pełnych troski gestach, jak tej młodej kobiecie zależy na tym, by wszyscy czuli się tam dobrze. Cały czas miałam wrażenie, że bardziej skupiona jest na dwojgu dorosłych niż na dziecku. Oni trochę ją ignorowali. Ona rozbijała dla nich obozy na plaży, sama je składała, pomagała im nieść rzeczy po piasku, biegała między nimi, gdy ktoś pozostawał w tyle, a inny, schodząc z plaży, zostawiał wszystkich za sobą… Była tak zajęta stwarzaniem przestrzeni dla swoich towarzyszy, że sama ani razu nie położyła się na kocu, ani razu nie wykąpała się w morzu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W postawie dziewczyny było tyle atencji dla nich, tyle chęci scalenia tej grupy ludzi, że nie mogłam przestać na nią patrzeć. Któregoś dnia starszej kobiecie coś się nie spodobało. Widziałam, jak rozmawiają w napięciu, potem starsza kobieta wstaje, młodsza próbuje ją bezskutecznie zatrzymać, a gdy odchodzącej (matce?) chce podać kapelusz przeciwsłoneczny, jej ręka zostaje odtrącona. Mężczyzna słyszał, o czym rozmawiają, ale choć stał pół metra od nich, patrzył ostentacyjnie w bok, nie wtrącając się do rozmowy. Dziewczyna rozpłakała się. Chłopiec biegał gdzieś wokoło. Mężczyzna patrzył w morze, nie ruszając się ze swojego miejsca. Potem nie było ich na plaży przez jeden dzień. Kolejnego dnia dziewczyna przyszła sama z synkiem. Była smutna, jakby bez siły; chłopczyk próbował wciągać ją do wody, wchodziła z nim w fale, smarowała go kremem, poprawiała mu czapeczkę. Chłopiec bawił się trochę z innymi dziećmi na plaży. Tego dnia jego mamę zaczęli zagadywać inni rodzice. Nie siedziała już sama cały czas. Dwa dni później znowu zobaczyłam ją na plaży. Przytulali się z synkiem na kocu. Czytała mu kolejne rozdziały książki. Szeptali sobie coś na ucho, chłopiec bardzo się śmiał. Zakopywali się nawzajem w piasku. Potem chłopiec pobiegł do innego chłopca na koc. Dziewczyna wymieniła z jego mamą parę słów. A potem wstała i powoli zaczęła wchodzić do morza. Dzieci bawiły się na plaży. Na niebie tego dnia były chmury. Dziewczyna zatrzymała się, kiedy woda sięgała jej do ramion. Stała, patrząc na morze. Bardzo, bardzo długo. Kilka, może kilkanaście minut. Potem odwróciła się i wyszła z morza. Na brzegu czekał na nią synek, wbiegł do wody, a ona przebiegła kilka ostatnich kroków na płyciźnie, uklękła w wodzie i przytuliła go mocno.

Zabrałam ze sobą na wakacje kilka książek, ale nie otworzyłam żadnej z nich. Patrzenie na tę kobietę hipnotyzowało mnie. Być może wiele sobie o niej wyobrażam i projektuję, ale mam wrażenie, że niechcący stałam się świadkiem ważnego momentu w jej życiu.

Wiele lat temu brałam udział w dwudniowej sesji ustawień metodą Hellingera. Jako studentka psychologii klinicznej chciałam się z bliska przyjrzeć metodzie terapii, która ma opinię tak kontrowersyjnej i stosuje praktyki wywodzące się z szamańskich rytuałów. Dziś mam własne o niej zdanie, a tym, co szczególnie zapadło mi w głowę – chyba dlatego, że choć wydawało się to wówczas niemożliwe, miało też w sobie wiele piękna – była treść świeckiej quasi-modlitwy, którą zaczynała się każda sesja. Jej sens był następujący: to, do czego chcemy dążyć, to przywrócenie naturalnego porządku – każdy z nas ma swoje miejsce w sukcesji pokoleń. Rodzice powinni wspierać swoje dzieci, a ich dzieci, swoje dzieci. Każdy z nas powinien, stojąc między swoimi rodzicami a dziećmi, czuć siłę, którą niosą mu jego przodkowie, żywić się nią i móc przekazywać ją dalej, kolejnym pokoleniom. Jak falę. Próba walki z tym kierunkiem, wzięcia na twarz siły i ciężaru fal, do których odwracamy się przodem, mimo że powinniśmy mieć je za plecami, może tylko ranić nas, osłabiać, niszczyć.

Wtedy, nad morzem, miałam wrażenie, że widzę (nawet jeśli jako niemy film bez zbliżeń, prawie pantomimę), jak pod wpływem przeżyć w tej młodej kobiecie następuje przełom, z którym ona może jeszcze nie wie, co zrobić. Kiedy w końcu weszła do morza, ono samo odwróciło ją we właściwą stronę, a fale delikatnie popchnęły ją do brzegu, w objęcia jej dziecka, w objęcia przyszłości.

Może dlatego tak mnie to obeszło, że sama przywiozłam nad morze parę rodzinnych tematów do przemyślenia. Bardzo wielu z nas stara się, nawet w dojrzałym wieku, scalać swoje rodziny, które od lat nie funkcjonują. Bardzo wielu z nas, dojrzałych społecznie i emocjonalnie ludzi, którzy sami są już rodzicami, nosi wewnątrz siebie nieutulone w swoim żalu dzieci, które wciąż mają nadzieję, że znajdą w sobie moc, by pogodzić zwaśnionych bliskich, by ożywić ich dawno przebrzmiałe uczucia, zasłużyć na ich miłość, by uleczyć ich smutki i frustracje. Ta potrzeba jest tak żywa i paląca, że często towarzyszy nam, dopóki żyją nasi rodzice, dziadkowie, dokąd żyje nadzieja, że coś się jeszcze może zmienić. Często nadzieją na zmianę są narodziny wnuków. I zdarza się, że rodzice, którzy nie umieli dać swoim dzieciom odpowiedniej porcji siły, akceptacji, wsparcia i miłości, potrafią dać ich znacznie więcej dzieciom swoich dzieci. Ale nie musi tak być. A niewystarczająco kochane dzieci, które już same mają dzieci, często wciąż kierują większość życiowej energii tam, gdzie to robiły dotąd: w kierunku heroicznego naprawiania rodziny, z której pochodzą, choć tej naprawić się nie da. Wiem, że każdy z nas ma takie doświadczenie w swoim życiu lub najbliższym otoczeniu. Niezależnie od naszych poglądów wszyscy wiemy, jak to boli. Pogodzenie się z tym, że może nie uda nam się tego zrobić, jest równie trudne. Tak jak odwrócenie się w nową, nieznaną stronę. W stronę przyszłości i tego, co możemy jeszcze dostać od świata i dać tym, którzy przyjdą po nas.

Chciałabym, żeby wszystkich nas, którzy odważymy się stanąć twarzą do lądu, morze popchnęło delikatnie w stronę plaży, na której czeka na nas coś dobrego, coś, na co możemy mieć wpływ i co pozwoli nam obdarowywać sobą tych, którzy tego potrzebują i którzy z każdym naszym dobrym gestem będą rosnąć i pięknieć. I życzyłabym sobie, żeby ukoił nas sam fakt, że skądś przychodzimy, że kogoś zawsze za sobą mamy, nawet jeśli dostaliśmy od Tych, którzy stoją za nami, „tylko” życie – bo na kochanie nas tak, byśmy mogli rosnąć, nie starczyło im sił.

Czytaj również:

Szkielet historii i ciało teraźniejszości Szkielet historii i ciało teraźniejszości
i
Mieczysław Wasilewski, rysunek z archiwum
Przemyślenia

Szkielet historii i ciało teraźniejszości

Paulina Małochleb

Teraźniejszość może być przybliżana i tłumaczona poprzez opowieści o przeszłości. Jednak tego typu narracje niosą ryzyko, że zostaną niezrozumiane i zinterpretowane tylko jako dawne dzieje. 

„A zatem nie ma już »teraz«, ponieważ przeszłość pochłonęła teraźniejszość, zamieniła ją w ciąg obsesyjnych powtórzeń, a to, co wydawało się nowe – co wydaje się dziać teraz – jest jedynie odgrywaniem jakiegoś ponadczasowego schematu” ‒ pisał w zbiorze esejów Dziwaczne i osobliwe Mark Fisher, filozof i teoretyk kultury. W elegijnym tekście opublikowanym tydzień po jego śmierci w 2017 r. na stronie „Guardiana” Simon Reynolds stwierdził, że dla młodszych pokoleń najważniejsza była teza Fishera dotycząca prywatyzacji cierpienia psychicznego – dokonanej przez praktyki kapitalistyczne i polegającej na przekonaniu, że to jednostka ponosi pełną odpowiedzialność za stany psychoemocjonalne. W ten sposób problem dotykający milionów staje się ich własną sprawą, na którą system nie ma wpływu i za którą nie odpowiada. Dla polskich czytelników blog Fishera – o nazwie K-punk – prowadzony na początku lat dwutysięcznych nie był z pewnością tak ważnym punktem odniesienia jak dla brytyjskich odbiorców, ale jego tezy krążą i w systemie coraz bardziej drapieżnego kapitalizmu, strojącego się w szatki work-life balance, brzmią coraz mocniej.

Czytaj dalej