Takiego wiatru jak w Antarktyce nie znajdziesz nigdzie indziej – może porwać wszystko, nawet wodę z oceanu! I chociaż zimny oraz ostry, jednocześnie umie zachwycić, rozśmieszyć, a także przypomnieć, że to nie my sprawujemy rządy na świecie, ale przyroda.
Mijał właśnie drugi tydzień mojego pierwszego pobytu w Antarktyce. Wiatr był tak silny, że dach naszej stacji unosił się na kilka centymetrów, a przywiane z plaży wodorosty wpadały nam przez powstającą szparę do zupy. Mój kolega, doświadczony polarnik, wiosłując entuzjastycznie łyżką w talerzu, skomentował, że zawsze się zastanawia, na której wyprawie w końcu dach odleci. 10 minut później już dachu nie mieliśmy.
Wieje właściwie wszędzie. Wystarczy, żeby pojawiła się w atmosferze różnica ciśnień. Ciśnienie, o którym słyszymy lub czytamy w prognozach, to miara zawartości powietrza w powietrzu. Kiedy jest wysokie, wtedy w danej objętości jest tego powietrza więcej, a kiedy niskie – mniej. Na styku takich obszarów zaczyna wiać, bo przyroda wolałaby, żeby wszędzie było po równo. To zupełnie tak samo jak z dwoma roztworami, które jeśli są rozdzielone przepuszczalną błoną, będą dążyły do wyrównania stężeń. Jednak wiatry nigdy w końcu się globalnie nie uspokoją, a ciśnienie atmosferyczne na całym świecie się nie wyrówna, bo w każdej chwili niektóre części globu nagrzewają się bardziej od innych, ciepłe powietrze zaś jest lżejsze oraz mniej gęste od zimnego – unosi się więc i powstają nowe obszary niskiego ciśnienia. Oczywiście mechanika ruchu gazów wokół Ziemi jest dużo bardziej złożona, ale chodzi o to nieustanne niwelowanie ciągle powstających zaburzeń: nam się może zdawać, że wiatr zaburza równowagę, lecz w istocie powietrze pędzi z jednego miejsca w drugie, by ją przywrócić.
W skali globalnej istnieją pewne prawidłowości dotyczące tych przemieszczających się mas powietrza i w wielu częściach świata wiatry mają dosyć regularny oraz przewidywalny charakter. Są sezony na tropikalne huragany, tajfuny czy nawet na nasz halny albo inne wiatry fenowe w górskich okolicach. Ponadto większość wiatrów na świecie, przynajmniej nad otwartymi oceanami, wieje z zachodu na wschód. Ma to związek z obrotowym ruchem Ziemi. Nasza planeta kręci się we wschodnią stronę – dlatego na wschodzie wszystko dzieje się wcześniej. To tam słońce pojawia się nad horyzontem, a południe jest w Kijowie o godzinę wcześniej niż w Warszawie, u nas zaś godzinę przed Londynem. Czyli gdybyśmy spojrzeli na Ziemię od strony Gwiazdy Polarnej, od północy, widzielibyśmy jej obroty jako przeciwne do kierunku ruchu wskazówek zegara. Nasza atmosfera klei się do powierzchni Ziemi, więc obraca się razem z nią, a to z kolei wywołuje właśnie te zachodnie wiatry, zgodne z kierunkiem działania siły Coriolisa.
Drake puszcza wiatry
Choć jednak można na różnych szerokościach geograficznych zetknąć się z regularnymi, często bardzo silnymi wiatrami, tylko w jednej części naszej planety mogą się one rzeczywiście swobodnie rozhulać. Południowe obszary największych oceanów to jedyna strefa, gdzie można okrążyć świat, płynąc wzdłuż któregoś z równoleżników, i nie trafić na ląd. Wiatry wieją tu więc dookoła całej planety, nie napotykając na przeszkody.
Najwęższym miejscem tego pasma niekończącego się oceanu jest Cieśnina Drake’a, mierząca niemal 1000 km i rozciągająca się między przylądkiem Horn, czyli południowym krańcem Ameryki Południowej, a Szetlandami Południowymi, niedaleko czubka Półwyspu Antarktycznego, mniej więcej między 55 a 61 stopniem szerokości geograficznej południowej. W tym rejonie nie tylko wiatry poruszają się głównie z zachodu na wschód. W skorupie ziemskiej między płytę tektoniczną Antarktyki i płytę południowoamerykańską wciska się tu stosunkowo niewielka płyta Scotia, położona pod dnem morza o tej samej nazwie (nadanej, podobnie jak w przypadku płyty, na cześć szkockiego statku badawczego). Kiedy płyty tektoniczne gdzieś się wciskają, to wśród innych atrakcyjnych efektów – takich jak wulkany, trzęsienia ziemi i wypiętrzenia – wyginają też istniejące już kontynenty. Dlatego zarówno koniuszek Ameryki Południowej, jak i Półwysep Antarktyczny zakrzywione są na wschód (kiedyś tworzyły ciągłe pasmo gór). W rezultacie powstaje gigantyczny lejek, dzięki któremu zachodnie wiatry z Pacyfiku dodatkowo się rozpędzają i wzmacniają.
Cały południowy ocean to najbardziej wietrzna strefa świata, jednak to w Cieśninie Drake’a wiatry koncentrują się najsilniej. Właśnie z tego powodu żeglarze mówią o mijaniu przylądka Horn „w złą stronę”, czyli z Atlantyku na Pacyfik, naprzeciw dominującym wichrom. To nie znaczy, że w drugą stronę bywa dobrze, ale jest po prostu odrobinę mniej źle.
W Cieśninie Drake’a sztormy zdarzają się częściej niż w innych miejscach świata, lecz przecież nie wieje tam zawsze. Przepływałem tamtędy około 200 razy i pamiętam przynajmniej trzy przejścia, gdy ocean był gładki jak lustro. Wstyd się przyznać, ale kiedy ostatni raz mijałem przylądek Horn – na moim ulubionym jachcie „Selma Expeditions” – flauta była taka, że musieliśmy płynąć przy włączonym silniku, bo na żaglach się nie dało.
Petrelce, fulmary, albatrosy
Żeglarze wykorzystują wiatr od kilku tysiącleci, ale ptaki morskie ćwiczą się w tej sztuce już od wielu milionów lat i nic dziwnego, że osiągnęły mistrzostwo. Dlatego też istot tych jest najwięcej właśnie tam, gdzie najbardziej wieje, czyli na Oceanie Południowym. Latanie wydaje się czymś dość prostym: jeśli masz skrzydła, to nimi machasz i przesuwasz się w powietrzu. Jednak takie zwykłe machanie skrzydłami robi się tym kosztowniejsze energetycznie, im większy jest ptak. Lądowi mistrzowie szybowania – orły, sępy czy bociany – wykorzystują powstające nad lądem kominy termalne. Ląd nagrzewa się od słońca i w niektórych miejscach pojawiają się słupy wznoszącego się powietrza, ponieważ cieplejsze jest lżejsze od chłodnego. Szerokie, podobne do paralotni skrzydła najlepszych lądowych lotników świetnie się nadają właśnie do wyłapywania takich wstępujących prądów. Jednak nad oceanem prądy te nie powstają. Duże ptaki morskie, np. albatrosy czy petrelce olbrzymie, wykorzystują więc wiatr. Ich skrzydła są długie i wąskie jak skrzydła szybowca (choć tak naprawdę to raczej jest odwrotnie – skrzydła szybowców i paralotnie przypominają skrzydła ptaków, które były pierwsze). Technikę ich lotu określa się jako aktywne szybowanie. Ptak powoli opada z wiatrem, po czym tuż nad wodą robi gwałtowny zwrot, łapie wiatr i na nim ponownie wjeżdża wyżej. Im mocniej wieje, tym łatwiej latać, czyli albatros zupełnie inaczej ocenia dobrą pogodę niż my. Nawet jeśli wiatr jest zbyt silny i ptaki chwilowo tracą kontrolę nad lotem, na oceanie nie grozi im, że o coś się rozbiją. Nieco mniejsi krewniacy albatrosów – fulmary – zawdzięczają nawet swoją nazwę słowom oznaczającym „złe, niebezpieczne morze”, bo wtedy są najbardziej aktywne. Ten związek ptaków morskich z silnymi wiatrami jest na tyle mocny, że Inuici wierzyli, iż to fulmary wywołują sztormy.
Podczas flauty albatrosy siedzą najczęściej na wodzie i czekają na lepsze warunki, ale kiedy wieje i szybują, zużywają dokładnie tyle samo energii, co przy odpoczynku na powierzchni. Ich skrzydła mają specjalne mechanizmy blokujące, więc rozpostarcie ich szeroko nie wiąże się z żadnym wysiłkiem. Albatrosy przez kilka pierwszych lat życia przelatują tysiące kilometrów, w ogóle nie odwiedzając lądu, a później wpadają tam tylko po to, żeby się rozmnażać. Ich żywiołem jest powietrze.
Wichrowe wzgórza „Arctowskiego”
Oczywiście to, co wieje na oceanie, dociera też na południowe lądy. Douglas Mawson, sławny australijski polarnik, książkę o jednej ze swoich antarktycznych wypraw nazwał The Home of the Blizzard (Dom sztormów). Również na polskiej stacji Arctowskiego, czyli na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych, to właśnie wiatr jest głównym czynnikiem pogodowym regulującym nasze działania. Temperatura, jak to na wyspie, nie wpada w skrajności (najniższa odnotowana to raptem –32°C), ale zwłaszcza jesienią i wiosną wieje tam naprawdę solidnie. Podczas mojego drugiego zimowania na stacji mieliśmy jeden dzień z ponad stoma porywami wiatru o prędkości powyżej 100 km/h. Najsilniejszy z nich to 286 km/h. Dla porównania: sławny huragan Katrina, który zniszczył Nowy Orlean, miał prędkość około 230 km/h. Przy takim wietrze lata dosłownie wszystko, łącznie z kamieniami i ciężkimi zodiakami [łodziami pontonowymi – przyp. red.]. Metalowe kontenery turlają się jak zabawki, a traktory przesuwane są z miejsca na miejsce. Jeśli pamiętacie ze szkoły, że pingwiny nie fruwają, to cóż, powiem w sekrecie, że owszem, czasem im się zdarza. Widziałem lecącego pingwina. Wprawdzie frunął bokiem i wyglądał na bardzo niezadowolonego, ale bezsprzecznie znajdował się w powietrzu. Następnym, co unosiło się za pingwinem, był dach naszej stacji.
Porwana wiatrem morska woda lata nad powierzchnią oceanu (na prywatny użytek oraz na cześć jednej z piosenek zespołu King Crimson nazywam to „tańczącą wodą”) i często zanoszona jest nawet kilkaset metrów w głąb lądu. Największe lądowe zwierzę Antarktyki, czyli mierząca niecały centymetr długości muchówka o nazwie Belgica antarctica – która nie tyle trafiła na Antarktydę, ile dotarła na południe wraz z nią w ramach kontynentalnej reorganizacji płyt tektonicznych – w toku ewolucji utraciła skrzydła, bo dla małego owada latanie w takich warunkach zupełnie nie ma sensu. Dużo lepiej czaić się wśród mchów i porostów.
Wiatr sprawia, że odczuwalna temperatura jest znacznie niższa od tej, którą podaje termometr. Pamiętam poranek, gdy nocny sztorm wyrzucił morską wodę na przybrzeżne skały, ale było na tyle zimno, że woda na nich zamarzła, zanim zdążyła wrócić do akwenu. W efekcie rankiem wszystkie kamienie wyglądały jak lukrowane pączki, szczelnie otulone śnieżnobiałym lodem. Koniecznie chciałem to sfotografować, ale kiedy w tym celu zdjąłem rękawiczki, zanim wyciągnąłem z plecaka aparat i go włączyłem, moje dłonie tak zgrabiały, że nie byłem w stanie nacisnąć spustu migawki. Musiałem poruszyć całym ramieniem, trafiając sztywnym palcem w odpowiednie miejsce niczym drewnianą protezą. Na termometrze było raptem 10° poniżej zera, ale przy silnym wietrze odczuwalna temperatura wynosiła ponad –40°C.
Lawiny powietrza
Antarktyka ma też swoją spécialité de la maison, czyli wiatry katabatyczne. Powstają one na lodowcach. Powietrze stykające się z ich powierzchnią jest chłodne, ciężkie i gęste. Kiedy pojawia się gradient temperatury, czyli powietrze w innych miejscach jest odpowiednio cieplejsze, wtedy to zimne z lodowców zaczyna się pod wpływem grawitacji staczać gwałtownym podmuchem, odczuwalnym tylko naprzeciwko samego lodowca. Można przepłynąć dosłownie 100 m w bok i nie będzie żadnego podmuchu. Wiatry katabatyczne mają również to do siebie, że nie sięgają zbyt wysoko. Warstwa staczającego się gwałtownie powietrza może mieć raptem kilkanaście metrów grubości, więc jeśli statek stoi naprzeciwko lodowca, na dolnych pokładach szaleje wichura, a na najwyższym panuje spokój. Wiatry katabatyczne wpływają na wszystkie nasze działania. Są miejsca, w których trzeba lądować około piątej rano, bo wtedy jest cisza. Później, w ciągu dnia, gdy powietrze nagrzeje się od słońca, czyli bliżej jedenastej, w zupełnie spokojnym miejscu nagle pojawia się wicher uniemożliwiający bezpieczne dobicie zodiakiem do brzegu.
A jednak bardzo lubię antarktyczne wiatry. Już przy prędkości około 100 km/h mogę się na takim wietrze położyć niczym Adam Małysz w pozycji startowej. Z antarktycznym wiatrem wiąże się także powstanie pewnego elitarnego klubu ludzi nie całkiem normalnych. Któregoś dnia, gdy pogoda była wybitnie wietrzna, a ja byłem szefem polskiej stacji, wraz z kierownikiem technicznym i ówczesnym wiceszefem Zakładu Biologii Antarktyki PAN postanowiliśmy sprawdzić, czy wszystko na stacji jest odpowiednio zabezpieczone. Przyjaźniłem się z oboma od lat i każdy z nas miał już kilka wypraw antarktycznych na koncie. Włożyliśmy specjalne kombinezony ratownicze, bo normalne goreteksowe ubrania nie miałyby w tych warunkach żadnych szans: wiatr pozwala odczuć każdą najdrobniejszą nieszczelność odzieży. Nasze kombinezony przeznaczone były do wpadania do morza i przeżycia w lodowatej wodzie. Na twarze założyliśmy gogle i wyszliśmy, trzymając się pod ramiona.
Tak się składa, że każdy z nas jest dosyć duży i ciężki, a mimo to co chwila przewracaliśmy się przy kolejnych podmuchach. Patrzyłem w szczelnie osłonięte twarze moich kumpli i widziałem tylko ich oczy. Za każdym razem, kiedy rozpędzone powietrze powalało nas na ziemię, te oczy śmiały się coraz bardziej. Mnie też zaczęły boleć policzki, bo coraz szerszy uśmiech nie schodził mi z twarzy. Im było gorzej, tym było lepiej. Inspekcja trwała jakieś 15 minut, może pół godziny, ale kiedy wróciliśmy na stację, na ból policzków od śmiechu narzekaliśmy wszyscy.
Po pierwsze: nie umrzeć
Uwielbiam, kiedy przyroda pokazuje, kto tu naprawdę rządzi. To oczyszcza duszę i przywraca wszystkiemu właściwe proporcje, ucząc nas należytego szacunku. Dzieje wielkich wypraw polarnych ilustrują wyraźnie, że dobrze radzą sobie na nich ci, którzy nie próbują z przyrodą walczyć, bo ona zawsze jest w tych miejscach od nas silniejsza. Trzeba pracować z nią, a nie przeciwko niej. Muszę przyznać, że jako osoba nieskomplikowana bardzo lubię takie sytuacje. Kiedy środowisko nieustannie próbuje cię zabić, wszystko robi się proste. Wszelkie mentalne dywagacje sprowadzają się do podstawowej instrukcji: nie umrzyj dzisiaj. Nie wpadaj do szczeliny w lodowcu, bo zginiesz. Nie wpadaj do morza, bo też zginiesz. Wszystkie problemy w takich okolicznościach znikają. Polityka, szefowie, pieniądze i towarzyskie pułapki przestają istnieć. Dobrze jest, gdy przywozimy tę lekcję do domu. Bo przyroda wszędzie jest taka sama, tylko w niektórych miejscach uwidacznia się jakby trochę bardziej. Właśnie dlatego nie mogę przestać wracać w polarne rejony, choć 20 lat temu, gdy trafiłem tam po raz pierwszy, byłem uczciwie przekonany, że to tylko ten jeden raz. Okazało się jednak, że z Antarktyki nie da się całkiem wyjechać. Zawsze zostawiam tam kawałek siebie i zawsze kawałek niej wraca do domu ze mną. I tak już zostanie.