Ajatollahowie też ćwierkają Ajatollahowie też ćwierkają
i
BalkansCat / Shutterstock.com
Przemyślenia

Ajatollahowie też ćwierkają

Ludwika Włodek
Czyta się 12 minut

Najpopularniejszy irański bloger Hosejn Derachszan, który wprowadzał Internet do Iranu, odsiedział za to sześć lat więzienia. W rozmowie z Ludwiką Włodek mówi o wierze, hipokryzji irańskich elit i życiu w muzułmańskim reżimie oraz poza nim. 

Ludwika Włodek: Co czułeś, kiedy zostałeś aresztowany?

Hosejn Derachszan: To nie było zaskoczenie. Od dawna wiedziałem, że jak tylko wrócę do Iranu, będę aresztowany. Ale byłem na to gotowy. Miałem dwa wyjścia: wrócić, odsiedzieć swoje, a potem normalnie mieszkać i pracować w Iranie albo wieczną emigrację, bez prawa powrotu. Wybór był dla mnie oczywisty.

Nie spodziewałem się jednak aż tak ostrego potraktowania. Dostałem 6 lat. Chyba przecenili moje znaczenie, a przede wszystkim moje intencje.

Pomyśleli, że wróciłeś do Iranu, żeby obalić republikę islamską?

Albo przynajmniej, że chciałem jakoś wpłynąć na wynik wyborów. Przyjechałem osiem miesięcy przed wyborami prezydenckimi zaplanowanymi na czerwiec 2009 r. Dwa tygodnie po przyjeździe, w listopadzie 2008 r., zgarnęli mnie z domu rodziców. Powiedzieli im: potrzebujemy go na kilka tygodni. No, a wróciłem po dwóch latach, na pierwszą, krótką przepustkę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Trafiłeś do mającego złą sławę więzienia Ewin. Jak Cię tam traktowali?

Na początku siedziałem w izolatce. Nie miałem nawet dostępu do książek, nie mówiąc już o Internecie czy telewizji. Przez pierwszy miesiąc było łatwiej, miałem non stop przesłuchania. Potem zostawili mnie samego. Pozbawili mnie kontaktu ze światem, bo chcieli, żeby minęła kampania wyborcza i same wybory. Dwa tygodnie po wyborach, pod koniec czerwca 2009 r., wypuścili mnie z izolatki.

Miałeś jakiegoś prawnika? Ktoś Cię odwiedzał?

Rodzina znalazła mi adwokata, ale pierwszy raz zobaczyłem go prawie rok po aresztowaniu. Ogólnie sytuacja zatrzymanych jest w Iranie zła. Może nie tak zła, jak przedstawia to amerykańska propaganda, która oczernia każdy kraj niebędący amerykańskim sojusznikiem, ale dobra też nie. Jednak nie chciałbym się na tym koncentrować. Nie chcę być jak dysydenci, którzy przez całe życie opowiadają tylko o tym, co robiono z nimi w więzieniu. Nie chcę występować w roli wiecznej ofiary.

Opowiedz jednak, jak to się stało, że pochodząc z pobożnej, tradycyjnej rodziny, stałeś się więźniem reżimu.

To prawda, urodziłem się w religijnej rodzinie, która z entuzjazmem poparła rewolucję. Chodziłem do prywatnej szkoły, gdzie dzieci posyłało wielu polityków reżimowej elity. Mój wujek był szefem gabinetu ajatollaha Behesztiego, jednego z bardzo ważnych rewolucyjnych polityków, szefa wymiaru sprawiedliwości. Zginął razem ze swoim przełożonym w słynnym zamachu bombowym zorganizowanym przez Mudżahedinów Ludowych w czerwcu 1981 r. Do tego czasu mój ojciec nie interesował się polityką. Zajmował się sprzedawaniem dywanów. Ale po śmierci brata zaczął chodzić na różne zebrania.

Mam brata i siostrę. Sam byłem dość religijny, ale gdy miałem jakieś 22, 23 lata stopniowo traciłem wiarę.

Dlaczego?

Przez Internet. Poznałem zupełnie innych ludzi. Wcześniej w ogóle nie wiedziałem, że tacy istnieją. Żyłem jak w bańce, zamknięty we własnym środowisku: tradycyjnym i religijnym. Internet zmienił mój sposób myślenia. O religii, o polityce, właściwie o wszystkim. Zobaczyłem, że można prowadzić zupełnie inny styl życia. Że istnieje inna, mniej religijna klasa średnia. Nawet w Teheranie. Zacząłem mieć wątpliwości, czy taki sposób rządzenia krajem, jaki znałem, jest faktycznie jedynym właściwym. Zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę naszym priorytetem powinno być pójście do nieba i czy ślepe podporządkowanie się woli ajatollahów to najlepszy na to sposób.

Kiedy dokonała się Twoja przemiana?

W Iranie, zanim jeszcze na dobre pojawił się Internet, w latach 90., były różne inne sieci, przez które można się było kontaktować. Chodziły na DOS-ie. Nie wiem, czy w ogóle pamiętasz ten system operacyjny.

Dla mnie kontakty nawiązane za pomocą tych sieci to było prawdziwe, jak to mówią Amerykanie, life changing experience – doświadczenie, które zmienia całe twoje dotychczasowe życie. Poznałem różne osoby, najpierw online, potem zaczęliśmy się spotykać na żywo. Te przyjaźnie zmieniły moje perspektywy. Studiowałem wtedy socjologię na uniwersytecie. To też było ważne doświadczenie. Otworzyło mnie na wiele rzeczy.

Jak na to zareagowała Twoja rodzina? Zauważyli, że się zmieniłeś?

Nie tylko ja się wtedy zmieniłem. Ale moi rodzice chyba tego nie zauważyli. Nie kontrolowali mnie, byli religijni, ale liberalni, nie zmuszali nas do niczego. Ja i brat mogliśmy sobie wybrać inne życie.

Zmiany zachodziły w całym kraju. Skończyła się wojna z Irakiem, Iran otwierał się na świat, a jakiś czas później, w końcu lat 90. pojawił się Internet. Wtedy zacząłem być dziennikarzem. Pisałem właśnie o Internecie. Właściwie wprowadzałem Internet do Iranu. Wielu ludzi jeszcze nie miało do niego dostępu. Więc czytali i trzymali te moje teksty na dzień, kiedy wreszcie Internet pojawi się w Iranie.

Czyli na sucho objaśniałeś Irańczykom, do czego służy Internet?

Tak, co to jest i jak go można używać.

A sam skąd to wiedziałeś?

Znałem angielski, więc mogłem czytać teksty z angielskich gazet. Prosiłem rodzinę i znajomych, każdego, kto wyjeżdżał za granicę, żeby przywozili mi „Wired”, główne amerykańskie pismo poświęcone nowym technologiom.

Ale w końcu sam wyjechałeś za granicę.

W grudniu 2000 r. przeprowadziłem się do Kanady. Moja ówczesna żona była Iranką urodzoną w Kanadzie. Poznaliśmy się w Teheranie, ale ona chciała wrócić do Kanady, więc wyjechaliśmy. Zamieszkaliśmy w Toronto.

Wyjeżdżając z Iranu, myślałeś, że wyjeżdżasz na stałe?

Jechałem studiować. Jako socjolog bardzo chciałem poznać nowe społeczeństwo. Byłem wtedy dość prawicowy, nienawidziłem socjalizmu. Na zajęciach, gdy profesorowie tylko zaczynali mówić o marksizmie, przestawałem słuchać. Może dlatego, że takie było moje środowisko w Iranie. Nie pamiętam żadnego lewicowca, którego bym znał jako młody człowiek. Wizerunek lewicy w moim środowisku był fatalny.

Dopóki na własnej skórze nie doświadczyłem neoliberalizmu. Niedługo po moim przyjeździe do Kanady nastąpił 11 września. Akurat wobec Busha byłem sceptyczny od samego początku. Podobał mi się Al Gore, bo promował Internet, ale do całej ideologii neoliberalnej zniechęciłem się tak naprawdę, dopiero mieszkając już w Ameryce. Gdy widziałem, co Amerykanie robią w Afganistanie, potem w Iraku, robiłem się coraz bardziej lewicowy – i gospodarczo, i kulturowo.

Wtedy też mniej więcej zacząłeś prowadzić swojego bloga.

Tak. Czułem wtedy tyle energii. Zacząłem pisać we wrześniu 2001 r., kilka tygodni po zamachu na WTC. Tysiące Irańczyków czytały moje teksty. Moja sława w Iranie była nieporównywalna z niczyją inną. W tym czasie było tam niewielu blogerów. W 2005 r. skończyłem studia, rozstałem się z żoną, więc wróciłem do kraju. Niedługo po przyjeździe do Teheranu poszedłem na jakąś manifestację feministyczną. Zorientowałem się, że ludzie patrzą na mnie, tak jakby mnie znali, robią sobie ze mną zdjęcia. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z własnej popularności. W Kanadzie nikt mnie nie znał. Poczułem moc Internetu. Zrozumiałem, że ludzie czytają to, co piszę, i się pod wpływem tego zmieniają. Myślę, że dlatego Strażnicy Rewolucji zaczęli zbierać na mnie haki i przyglądać mi się uważnie. Byłem wtedy bardzo krytyczny wobec reżimu, religii i Najwyższego Przywódcy, czyli wszystkiego, co oni mieli chronić.

Już wtedy wiedziałeś, że jesteś obserwowany?

Nie, dopiero w więzieniu zrozumiałem, że kręcili moją sprawę już od 2005 r. Zresztą nie zabawiłem wówczas długo w Iranie. Od dawna zajmowałem się projektowaniem stron internetowych, pierwsze robiłem jeszcze przed wyjazdem do Kanady. Kiedy tam mieszkałem, pomagali mi rodzice, ale stopniowo zacząłem się utrzymywać z dziennikarstwa. Współpracowałem na przykład z perskim wydaniem BBC. Po krótkim pobycie w Teheranie pojechałem do Paryża. Miałem tam kogoś. Później przeniosłem się do Londynu, gdzie na University of London studiowałem media. Kiedy skończyłem, wróciłem do Iranu i wtedy mnie aresztowali.

Spędziłeś w więzieniu sześć lat. Dużo się zmieniło przez ten czas w Iranie?

Widywałem Iran na przepustkach. Na pierwszą wyszedłem, tak jak ci mówiłem, po dwóch latach od aresztowania. Najpierw to było 48 godzin. Potem pobyty na wolności przedłużyły się do kilku dni, a pod koniec odsiadki nawet do kilku tygodni.

Zauważyłem, że pojawiła się nowa, superbogata klasa wyższa, tacy irańscy nuworysze. Poza tym ludzie na ulicach wydawali się bardziej zwesternizowani, ubierali się śmielej, nosili śmielsze fryzury, a hidżaby stawały się coraz bardziej kolorowe, wyluzowane. Zmieniało się też otoczenie, w Teheranie masowo wyburzali stare dzielnice, powstawały całe osiedla apartamentowców, co też oczywiście było związane z pojawieniem się nowych, wielkich pieniędzy.

A jak zmienił się Internet?

Na przepustkach nie mogłem oczywiście nic publikować, tylko czytałem. Zmiany zauważyłem już w latach 2010–2011, ale przełom nastąpił mniej więcej trzy lata temu, w 2014 r. Ludzie przestali pisać blogi, swoje blogi pozamykały gazety. Wszystko przeniosło się na Facebook i Twittera.

Bardzo krytycznie przyjąłeś te przenosiny, dlaczego?

Po wyjściu na wolność, kiedy wreszcie znów wolno mi było publikować, próbowałem coś napisać i to wypromować. W ogóle nie zaskoczyło. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego. Zrozumiałem, że przyczyna tkwi w linkach. Na blogach linki mają zupełnie inne znaczenie niż w mediach społecznościowych. Na blogu, im więcej linków, tym lepiej, ludzie się nawzajem linkowali, podbijając swoją popularność. Tworzyło się całą sieć powiązań, środowisko do wymiany idei. Tymczasem media społecznościowe defaworyzuja linki. Na Facebooku lepiej promowany jest post własny niż zalinkowany tekst. To samo w innych mediach społecznościowych.

W latach 60., kiedy rozpowszechniła się telewizja, popularność zaczęła tracić prasa. Bardziej od tego, jakie kto ma argumenty, zaczęło się liczyć, jak wygląda albo w ogóle jak wypada w telewizji. Najlepszy przykład to słynna debata Nixon – Kennedy, którą wygrał Kennedy, głównie dlatego, że był przystojniejszy.

Kiedy prawie 40 lat później pojawił się Internet, zmartwychwstała nadzieja na debatę opartą na słowach. Wielu ludzi uwierzyło, że polityczne dysputy znów będą się koncentrować na argumentach. I przez chwilę tak rzeczywiście było. Ludzie pisali w Internecie mnóstwo mądrych rzeczy i dyskutowali zajadle. Oczywiście pisali też rzeczy głupie, ale naprawdę dużo mądrych.

Jednak ze wzrostem popularności mediów społecznościowych i upadkiem blogów to się zmieniło. Przyczyniła się do tego też popularność smartfonów. To one wymusiły inne korzystanie z Internetu. Na ich małych ekranach trudniej jest się przełączać ze strony na stronę, łatwiej mieć wszystko na jednej liście aktualności, czyli właśnie na Facebooku czy Twitterze. A to faworyzuje formy krótkich postów.

Winne są też zmiany społeczne. Kryzys, większa niepewność zatrudnienia, praca na kilku dorywczych posadach, wszystko to powoduje, że ludzie mają coraz mniej czasu wolnego, a więc też coraz mniej czasu na czytanie.

Internet jest teraz używany jak telewizja. Dominuje w nim nie tekst, jak kiedyś, a obrazy. Wszystkie media społecznościowe preferują wideo. To filmiki wyskakują najwyżej w aktualnościach i są lepiej widoczne niż posty, szczególnie te zawierające linkowane długie teksty.

W zeszłym roku napisałeś o tym tekst, który stał się bardzo popularny. Wydrukowało go wiele zachodnich gazet.

Każdy, kto ma trochę doświadczenia w sieci, widzi zjawiska, o których pisałem, i jeśli nie jest zupełnym cynikiem albo kretynem, muszą go martwić. Mój tekst był wyjątkowo dramatyczny, bo za nim stała moja historia. Wyszedłszy z więzienia, gdzie siedziałem za wolność w Internecie i możliwość swobodnej tam dyskusji, zobaczyłem, że wszystko, o co walczyłem, umarło. Zniknęło z sieci prawie zupełnie.

Media społecznościowe faworyzują emocje, nie argumenty. Nie przypadkiem posta na Facebooku można polubić albo nie polubić. Nie ma znaczka „zgadzam się” i „nie zgadzam się”. Także te dodatkowe, niedawno dodane opcje, nie wychodzą poza krąg emocji. Możesz kliknąć, że jest ci przykro, albo że jesteś zły, a nie, że uważasz post za nieprawdziwy. Z tego przedkładania emocji nad racjonalne argumenty korzystają demagodzy na całym świecie.

Mam zupełnie odwrotne doświadczenia. Ile razy wrzucę filmik na Facebook, nikt go nie ogląda, nikt prawie nie lajkuje. Komentarze, nawet długie, cieszą się znacznie większym zainteresowaniem.

Jesteś wyjątkiem. Należysz do specyficznej grupy użytkowników i takich też pewnie masz znajomych. Większość ludzi naprawdę woli filmiki i zdjęcia niż długie posty. Obecne społeczeństwo pod pewnymi względami przypomina społeczeństwo średniowieczne. Wtedy była bardzo mała elita umiejących czytać i pisać i 99% reszty – analfabetów. Teraz mamy nowy typ tych ostatnich. To są ludzie czerpiący całą swoją wiedzę o świecie z telewizji albo z nowej telewizji, czyli właśnie z mediów społecznościowych. Z zamieszczanych tam memów i filmików.

Facebook promuje wideo, bo dzięki niemu zarabia więcej z reklam. Nawet poważne gazety mają teraz w sieci coraz więcej materiałów wideo. Gazety zwalniają ludzi odpowiedzialnych za tekst, a zatrudniają nowych, do sekcji wideo. System medialny się polaryzuje. Albo elitarna produkcja długich, coraz bardziej skomplikowanych tekstów dla coraz węższej elity, albo masowa produkcja wideo. Wszystko co pośrodku, czyli na przykład tradycyjne gazety, znika. Artykuły powyżej tysiąca słów są czytane coraz rzadziej.

A jak to wygląda w Iranie? U Was ciągle przecież Internet jest cenzurowany.

Tak. Do kwestii obyczajowych mamy czarną listę słów, głównie tych związanych z seksem. Strony, które zbyt często ich używają, są blokowane. Władze wprowadzają też smart filtering, czyli inteligentne filtrowanie oparte na algorytmach. Wykrywa na przykład zdjęcia ze zbyt dużymi fragmentami nagiego ciała. To ma zapobiegać pornografii.

Polityczna cenzura opiera się przede wszystkim na czarnej liście URL, czyli zakazanych adresów. To nie działa zbyt dobrze, bo są aplikacje pozwalające je obejść. Jest to jednak irytujące. Nawet jeśli ktoś, tak jak ja, ma VPN, nie zawsze może korzystać na przykład z Facebooka. Albo strona się nie ładuje, albo zbyt wolno działa. Sądzę jednak, że najdalej za kilka lat przestaną w Iranie blokować Facebook i Twittera.

Dopiero za kilka lat? Ale przecież najwyżsi dostojnicy reżimu sami używają tych portali!

No właśnie! To jest chore, nie ma w tym żadnej logiki.

Nie próbują tego wyjaśnić?

Nie. Raz tylko słyszałem fatwę opublikowaną przez Najwyższego Przywódcę. Chamenei powiedział, że media społecznościowe same w sobie nie są złe, tylko zależy do jakich celów się ich używa.

Czyli przyznał, że sam jest wystarczająco mądry i pobożny, by ich używać. Bo sam ma przecież konta i na Facebooku i na Twitterze.

Tak. Ma świetny serwis w mediach społecznościowych. Na jego profile pracuje bardzo profesjonalna ekipa. Są popularne, zawsze szybko reagują. Na Twitterze Chamenei ma najlepsze konto ze wszystkich irańskich polityków, ale i inni są obecni.

To dlatego, że bardzo aktywni na Twitterze są uznawani w Iranie za wroga numer jeden – Mudżahedini Ludowi i Saudowie. To ma być przeciwwaga. Także chyba z tego powodu uwolnią wreszcie Twittera w Iranie. Nie wiem, jak będzie z Facebookiem, bo tam ajatollahowie są mniej aktywni. 

Czytaj również:

Po pierwsze: nie krzywdzić Po pierwsze: nie krzywdzić
i
rys. Daniel Mróz, archiwum „Przekroju”, montaż ilustracji
Wiedza i niewiedza

Po pierwsze: nie krzywdzić

Tomasz Wiśniewski

Indyjski dźinizm zakłada brak przemocy wobec wszelkich stworzeń, a jego wyznawcy rzeczywiście przestrzegają tej reguły.

Ptasi szpital w Starym Delhi, istniejący od 1929 r., mieści się na terenie świątyni digambarów, jednego z dwóch głównych odłamów dźinizmu. Utrzymuje się z darowizn wspólnoty. Codziennie zwożonych jest tam ponad 30 rannych lub chorych ptaków, najczęściej gołębi, które ucierpiały wskutek zderzenia z samochodami. Szpital nie przyjmuje jedynie ptaków drapieżnych, które mogłyby zaatakować innych pacjentów.

Czytaj dalej