Jakieś dwadzieścia lat temu ktoś komuś poradził pewien klub w miejscowości Warszawa; niedzielne popołudnie, poszedł niechętnie – i usłyszał muzykę, której nie było w radiu, o której nikt nie pisał, ale lokal szczelnie wypełniali ludzie, którzy wykrzykiwali każdą linijkę tekstu.
Po koncercie zaproponował muzykom współpracę; jako menedżer, agent i wydawca stał się wręcz współtwórcą prężnego nurtu polskiej muzyki. Prawie trzydzieści temu, w innej, znacząco mniejszej miejscowości, na osiedlu zwanym (z racji bliskości cuchnącej rzeczki) Wenecją, w wolne popołudnia grało się na pececie lub na boisku imitowało tricki z NBA podpatrzone na kanale kablówki. W piwnicy bloku pracowało się nad atrakcyjnością sylwetki albo stało przed wejściem do klatki i wypatrywało koleżków, a między mieszkaniami i walkmanami krążyły kasety, kopie z innych kopii: demo Kalibru 44 wymieniane na Alboom Liroya, zdetronizowany przez diss i obscena Nagłego Ataku Spawacza. Telewizja jeszcze tego nie oswoiła, Paktofonika to była przyszłość, choć chyba nie dla wszystkich – nie ten przekaz, za dużo poezji, za daleko od „samego życia” (lub tego, co niektórzy za nie mają).
To było lata świetlne temu. Rap stał się polski – znaleźli się tacy, którzy umieli wykorzystać cechy polszczyzny na potrzeby gatunku, a on sam zaczął wyrażać to, co tutejsze. Uciekł spod skrzydeł wielkich wytwórni i stworzył własne labele, czując Internet lepiej od innych. Wytworzył własny obieg, jako muzyka rozlał się falą, która objęła i blokowiska, i zamknięte osiedla. I jeśli ktoś pyta o to, które z nich są bardziej pato-, to robi to właśnie rap, być może ostatnia muzyka buntu, kontestacji, energii zmiany. W swej różnorodności zostawia sporo miejsca także dla tych, którzy niekoniecznie chcą swoją niezgodę wykrzyczeć, ale désintéressement sprawami tego świata wyrażają szeptem lub półgębkiem i dla których rap to przede wszystkim najwłaściwsza, najpojemniejsza forma ekspresji siebie. W tym nurcie odnajduje się longplay Slimmin’ Around Johnny’ego Slima (pseudonim i porte-parole 25-letniego rapera znanego także jako, m.in. Slim Prezydencki, Smok Zachodu, Reprezentant Stylu Którego Nie Znasz) – krążek oparty tyle na ekspresji silnie autorskiego „ja”, ile na jego kreacji wobec odbiorcy. Krytyka tego, co wokół? Owszem, ale prowadzona przez inteligentną konfrontację indywidualności z tym, co zbiorowe, konsumpcyjne, korporacyjne, przez dyskretny dystans. Piszę inteligentną, ale waham się, czy nie napisać… inteligencką?
Slimmin’ Around to 10 nieprzesadnie długich kawałków. Część z nich sprawdza się jako single, czego dowodzą klipy wrzucane do sieci przez wytwórnię (Aloha Entertainment), ale całość jest pomyślana niemal jak koncept albumu; da się tego słuchać jako domkniętej opowieści. Spoiwem są powtarzające się „narracyjne” wątki, muzyczne motywy wzięte z chińskiej muzyki tradycyjnej i cytaty z kultury masowej. Te pierwsze są natury umownie biograficznej, luzackie i żartobliwe, jak lubowanie się jazdą Nissanem Micrą, swoistym surfingiem ulicami miasta, i na serio, jak przywoływany formacyjny okres ośmiu miesięcy ucieczki od dorosłości. Tworzy to coś na wzór mapy wyobraźni i czyni tę wypowiedź mocno osobistą, ale bez ekshibicjonizmu. Kulturowe wtręty to wskreczowane dialogi z animowanego pełnego metrażu Kung Fu Panda oraz animowanych seriali Awatar: Legenda Aanga i Silver Surfer. W tekstach rozsiane są odwołania, np. do filmu Powrót do 36. komnaty. Wszystkie przywołują, różnie pojętą relację mistrza i ucznia, walkę o własną autonomię, wejście w dorosłość. Bo i czym innym jest longplayowy debiut niż rozpoczęciem gry o własną wybitność i na własny rachunek? Album rozpięty jest między trzema punktami kulminacyjnymi, trzema kawałkami o dużej mocy. Te, które są pomiędzy, dają mu oddech, dodają o różnorodności.
Pierwszy z trzech to otwierający Szyczuański sos McNuggets, a jego intro to dialogi z Kung Fu Pandy, animacji mającej wdzięk oraz humor i będącej typowym pastiszem kina walki. Opowieść o „legendarnym wojowniku, który w kung-fu był wręcz legendą” poza tworzeniem wyobrażonego „podmiotu lirycznego”, persony, która z dookreślających się tu pozycji mówi z kolejnych utworów, ma też w sobie potencjał krytyczny. Przekaz jest jasny: schemat, papka i wtórność podające się za autentyczność są tym, czego należy unikać, jeśli marzy ci się artystyczna niepodległość i życie autentyczne. „Wojownik nie odpowiedział, albowiem usta miał pełne. Potem przełknął, a potem przemówi: »Dość padło słów. Czas walczyć«”. Walczyć, czyli wejść na scenę, wypowiedzieć swój przekaz i zdobyć dla niego aprobatę. I tym Szyczuański… właściwie jest, ciągiem wyśrubowanych skilli, mocnym wejściem (smoka?) i sprawdzeniem się przed słuchaczem. Ma go zdobyć i zdobywa. Wersy są na ogół krótkie, to trzy lub pięć słów, rymy rozciągają się między kilkoma linijkami i spinają je rytmem. Autentyzm i wrażenie nawijki „na gorąco” mają podkreślać pauzy – wyrwy w studyjnym nagraniu, jak frazy: „Daj mi chwilę na oddech” i dłuższy wtręt: „Nie znasz tego stylu wariacie…” z pogłosem domowym, jakby pochodziły z demo, chałupniczego nagrania. Oczywiście bez przesady, bo całość jest wyprodukowana godnie, choć można odnieść wrażenie, że między kolejnymi utworami nie zawsze zachowane są równe poziomy np. wokalu.
Drugim mocnym, a gatunkowo najcięższym, kawałkiem jest Nienawidzę poniedziałków. Utrzymany w średnim tempie, z wyraźną perkusją i pogłosami, z syntezatorami wygrywającymi prosty, poddany modulacji, wschodni pasaż. Zaczyna się od opisu własnej, niestabilnej i nieuregulowanej zasadami „życia” sytuacji: „Zacznę wpisywać wersy na Samsung / To może cokolwiek się uspokoję / Micra pokojem i domem / Bo nie mam mieszkania, nie wiem co robię / Mam podarte spodnie, na błotniku korozję”. Ten stan to nie efekt „nieprzydatności”, ale wierności zasadom: „Tu nie chodzi o dumę, po prostu nie lubię / Jak muszę uważać co mówię / Jak chce robić jedno, a każą robić to drugie”. Najważniejszy jest bridge, w którym ambicje i własna definicja sztuki łączą się z refleksją do szpiku egzystencjalną, z którą odbiorca łatwo się utożsami: „Bo o czym pisać jak osiągniesz wszystko / A szczególnie jak miałeś dobre dzieciństwo / I wszytko ci wyszło, przed dwudziestką jedynką / Masz miłość i bliskość i plany na przyszłość”. Wreszcie – druga zwrotka jako rodzaj credo, ale gdzieś w tle jest lęk przed dorastaniem, obowiązkami, zwykłością, koniecznością stałych wpływów na konto. Stąd nostalgia. „Bądź biedny tak długo jak tylko potrafisz / Potem pewnie jest nudno, zależy ci tylko żeby nie stracić / Hajsu czy pracy i nie wytłumaczysz / Czego ci brak dziś / Bo przyznać nie chcemy / Najlepsze rzeczy powstają z potrzeby”. Ostatnie wersy to zaskakujący, świetny literacko obraz – spotkanie dwóch perspektyw: niezależnej, niewzruszonej, twórczej i jej przeciwności, właściwej ludzkiej masie. A do tego majstersztyk nagromadzonych homofonicznych zbitek i rymów dokładnie w momencie, gdy ich potrzeba: „Jesz ramen i wonton i of kors na ostro / I czujesz się bosko / Ch…j, że nie idziesz prosto / A idziesz pod prąd / Bo ludzie do pracy na dziewiątą / A ty w dresie z twarzą spokojną / Współczujesz im a oni tobie / Twoich zmęczonych powiek / Czego nie wiedzą, że wyglądają podobnie”. To właściwe rap inteligencki, rap klasy średniej. I trafianie w ducha czasu. Z jednej strony wola pozostania w stanie nieodpowiedzialności, swoistego dygotu, który gwarantuje twórcze życie i w ogóle twórczość, z drugiej czająca się wielka czwórka pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków: kredyt, brak mieszkań, śmieciówki i przepracowanie. Nienawidzę poniedziałków ma wszystko, by zapętlić go i słuchać wielokrotnie. Smutek złączony z wiarą w siebie i w wartości.
Smok Zachodu, godny koniec longplaya, to finalne bragga, które rozgrywa się nie tylko na poziomie tekstu, ale też praktyki – jako praca na polszczyźnie, której wytrzymałość Johnny Slim sprawdza. To mroczny g-funk spod znaku np. The Day the Niggaz Took Over Dr. Dre i kolejny popis podawania tekstu. Jest go dużo, jest gęsto, wersy wydłużają się i kurczą, a całość Slim wyrzuca z siebie, jakby była strumieniem świadomości, asymetrycznie do podkładu, celowo (pozornie) oddziela się od niego. Zmienia rytmikę nawijki, zlewa koniec wersu z początkiem kolejnego, dąży do zatarcia brzmienia słów.
Johnny Slim na pewno ma coś do powiedzenia, ma też swoją opowieść. Choć na Slimmin’ Around to, co mówi w perspektywie „do siebie” (autotematycznej, autoironicznej), dominuje nad tym, co „od siebie” (świat wobec mnie), to perspektywa pierwsza wspiera drugą, do niej prowadzi. Jak w drugiej na krążku Solidnej firmie – rytm jest tu wolniejszy, ale wyraźny, w tle jest gitara w stylu ska, funkowe chórki i dość liryczne flow. W tekście – przewrotne odsłonięcie swojej skłonności do markowych ciuchów i elektronicznych gadżetów. Przewrotne, bo jej powodem jest słuchany od podstawówki rap i potrzeba identyfikacji przez ubiór. A od głosu własnego Slim przechodzi do ironicznego ujęcia tego, co ponadjednostkowe: „W podartym Hugo Bossie czuję się pewniej / Niż w nowej kurtce z bazaru / Nie widziałem nic naprawdę dopóki nie kupiłem Ray-Banów / Skarpetami od Tommy’ego odgradzam się od chamów / Ch…j z logiem i że go nie widać, ja mam to w głowie / Nawet białe T-shirty muszą być firmowe / Chleb jak mogę, kupię se w Vincencie / Ch…j, że rani podniebienie / Czuję smaku więcej jak wydam te pieniędze”. Ta łatwość do panczlajnów, tworzonych przez aliterację czy fonetyczne zbitki, daje o sobie znać zresztą na całej płycie.
Najwięcej kontestacji słychać w płynącym spokojnie Nie ma bunkrów. Zaczyna się od ironicznego obrazka kraju dostatniego i szczęśliwego: „Witamy w Polsce, gdzie nawet Mac smakuje dobrze / Mamy wszystkie technologie, w ogóle wszystko tak świecące / Nie potrzebne ci tu drobne, bo wszędzie zapłacisz kartą / Zarobione pieniądze łatwą pracą / Dzięki globalnym korporacjom ludzie się bogacą / Po to, żeby więcej wydawać / Na nowego Range’a Velara / Plac Trzech Krzyży, Żurawia / Tam Warszawa jedzie by się pokazać / Zobaczysz Huracana, rób fotę / Żeby poziom lajków się zgadzał”. Ale jak nienarzucająca się jest to krytyka, pokazują jedne z ostatnich wersów: „Jak jesteś biedny i masz biedne teksty / Hajs cię nie zmieni tylko bardziej spieprzy / Spryciarze dostrzegli, że lud ciemny i można zarobić robiąc festyn / Ja nie czuję się lepszy, no może trochę / Ale wychowałem się na prawdziwych MC / Więc boli mnie to okropnie”. Dalsze utwory, na których tekstach trudniej zahaczyć się, minimalistyczny w aranżach Stokartky (feat. Nastukalski i Shane) i prześmiewczy Zorba, bronią się wciąż jednak jako kompozycje, np. przez przetworzenie greckich pasaży na brzmienie azjatyckie – daje się im wybrzmieć do końca (jeszcze jeden dowód na dobrą kompozycję tej LP).
Z kolei tytułowy Slimmin’ Around to głębokie brzmienie rhodesa, leniwe akordy przechodzące w baunsowy, niemal taneczny rytm, z wyraźną pulsującą linią basu od Łysego i serią sampli w tle – kwintesencja uprawianego, wielkomiejskiego stylu życia – powolnego, leniwego przemieszczania się bez wyraźnego celu, chilloutu nocną porą. Bo jeśli szukać obrazów dla tej muzyki, to byłaby właśnie noc i światła ulic przesuwające się po masce samochodu. Nie tak epickie i glamourowe jak w viralowych klipach do Policjantów z Miami, raczej tutejsze – nie Ferrari Testarossa, ale „Nissan Micra start”. Noc to też idealna pora, by tę muzykę – aranżacyjnie złożoną, piętrową – poczuć, i przejść przez tę porę ze Slimem.