Czasem chillout, czasem bauns
Przemyślenia

Czasem chillout, czasem bauns

Łukasz Kaczyński
Czyta się 8 minut

Jakieś dwadzieścia lat temu ktoś komuś poradził pewien klub w miejscowości Warszawa; niedzielne popołudnie, poszedł niechętnie – i usłyszał muzykę, której nie było w radiu, o której nikt nie pisał, ale lokal szczelnie wypełniali ludzie, którzy wykrzykiwali każdą linijkę tekstu.

Po koncercie zaproponował muzykom współpracę; jako menedżer, agent i wydawca stał się wręcz współtwórcą prężnego nurtu polskiej muzyki. Prawie trzydzieści temu, w innej, znacząco mniejszej miejscowości, na osiedlu zwanym (z racji bliskości cuchnącej rzeczki) Wenecją, w wolne popołudnia grało się na pececie lub na boisku imitowało tricki z NBA podpatrzone na kanale kablówki. W piwnicy bloku pracowało się nad atrakcyjnością sylwetki albo stało przed wejściem do klatki i wypatrywało koleżków, a między mieszkaniami i walkmanami krążyły kasety, kopie z innych kopii: demo Kalibru 44 wymieniane na Alboom Liroya, zdetronizowany przez diss i obscena Nagłego Ataku Spawacza. Telewizja jeszcze tego nie oswoiła, Paktofonika to była przyszłość, choć chyba nie dla wszystkich – nie ten przekaz, za dużo poezji, za daleko od „samego życia” (lub tego, co niektórzy za nie mają).

To było lata świetlne temu. Rap stał się polski – znaleźli się tacy, którzy umieli wykorzystać cechy polszczyzny na potrzeby gatunku, a on sam zaczął wyrażać to, co tutejsze. Uciekł spod skrzydeł wielkich wytwórni i stworzył własne labele, czując Internet lepiej od innych. Wytworzył własny obieg, jako muzyka rozlał się falą, która objęła i blokowiska, i zamknięte osiedla. I jeśli ktoś pyta o to, które z nich są bardziej pato-, to robi to właśnie rap, być może ostatnia muzyka buntu, kontestacji, energii zmiany. W swej różnorodności zostawia sporo miejsca także dla tych, którzy niekoniecznie chcą swoją niezgodę wykrzyczeć, ale désintéressement sprawami tego świata wyrażają szeptem lub półgębkiem i dla których rap to przede wszystkim najwłaściwsza, najpojemniejsza forma ekspresji siebie. W tym nurcie odnajduje się longplay Slimmin’ Around Johnny’ego Slima (pseudonim i porte-parole 25-letniego rapera znanego także jako, m.in. Slim Prezydencki, Smok Zachodu, Reprezentant Stylu Którego Nie Znasz) – krążek oparty tyle na ekspresji silnie autorskiego „ja”, ile na jego kreacji wobec odbiorcy. Krytyka tego, co wokół? Owszem, ale prowadzona przez inteligentną konfrontację indywidualności z tym, co zbiorowe, konsumpcyjne, korporacyjne, przez dyskretny dystans. Piszę inteligentną, ale waham się, czy nie napisać… inteligencką?

Slimmin’ Around to 10 nieprzesadnie długich kawałków. Część z nich sprawdza się jako single, czego dowodzą klipy wrzucane do sieci przez wytwórnię (Aloha Entertainment), ale całość jest pomyślana niemal jak koncept albumu; da się tego słuchać jako domkniętej opowieści. Spoiwem są powtarzające się „narracyjne” wątki, muzyczne motywy wzięte z chińskiej muzyki tradycyjnej i cytaty z kultury masowej. Te pierwsze są natury umownie biograficznej, luzackie i żartobliwe, jak lubowanie się jazdą Nissanem Micrą, swoistym surfingiem ulicami miasta, i na serio, jak przywoływany formacyjny okres ośmiu miesięcy ucieczki od dorosłości. Tworzy to coś na wzór mapy wyobraźni i czyni tę wypowiedź mocno osobistą, ale bez ekshibicjonizmu. Kulturowe wtręty to wskreczowane dialogi z animowanego pełnego metrażu Kung Fu Panda oraz animowanych seriali Awatar: Legenda AangaSilver Surfer. W tekstach rozsiane są odwołania, np. do filmu Powrót do 36. komnaty. Wszystkie przywołują, różnie pojętą relację mistrza i ucznia, walkę o własną autonomię, wejście w dorosłość. Bo i czym innym jest longplayowy debiut niż rozpoczęciem gry o własną wybitność i na własny rachunek? Album rozpięty jest między trzema punktami kulminacyjnymi, trzema kawałkami o dużej mocy. Te, które są pomiędzy, dają mu oddech, dodają o różnorodności.

Pierwszy z trzech to otwierający Szyczuański sos McNuggets, a jego intro to dialogi z Kung Fu Pandy, animacji mającej wdzięk oraz humor i będącej typowym pastiszem kina walki. Opowieść o „legendarnym wojowniku, który w kung-fu był wręcz legendą” poza tworzeniem wyobrażonego „podmiotu lirycznego”, persony, która z dookreślających się tu pozycji mówi z kolejnych utworów, ma też w sobie potencjał krytyczny. Przekaz jest jasny: schemat, papka i wtórność podające się za autentyczność są tym, czego należy unikać, jeśli marzy ci się artystyczna niepodległość i życie autentyczne. „Wojownik nie odpowiedział, albowiem usta miał pełne. Potem przełknął, a potem przemówi: »Dość padło słów. Czas walczyć«”. Walczyć, czyli wejść na scenę, wypowiedzieć swój przekaz i zdobyć dla niego aprobatę. I tym Szyczuański… właściwie jest, ciągiem wyśrubowanych skilli, mocnym wejściem (smoka?) i sprawdzeniem się przed słuchaczem. Ma go zdobyć i zdobywa. Wersy są na ogół krótkie, to trzy lub pięć słów, rymy rozciągają się między kilkoma linijkami i spinają je rytmem. Autentyzm i wrażenie nawijki „na gorąco” mają podkreślać pauzy – wyrwy w studyjnym nagraniu, jak frazy: „Daj mi chwilę na oddech” i dłuższy wtręt: „Nie znasz tego stylu wariacie…” z pogłosem domowym, jakby pochodziły z demo, chałupniczego nagrania. Oczywiście bez przesady, bo całość jest wyprodukowana godnie, choć można odnieść wrażenie, że między kolejnymi utworami nie zawsze zachowane są równe poziomy np. wokalu.

Drugim mocnym, a gatunkowo najcięższym, kawałkiem jest Nienawidzę poniedziałków. Utrzymany w średnim tempie, z wyraźną perkusją i pogłosami, z syntezatorami wygrywającymi prosty, poddany modulacji, wschodni pasaż. Zaczyna się od opisu własnej, niestabilnej i nieuregulowanej zasadami „życia” sytuacji: „Zacznę wpisywać wersy na Samsung / To może cokolwiek się uspokoję / Micra pokojem i domem / Bo nie mam mieszkania, nie wiem co robię / Mam podarte spodnie, na błotniku korozję”. Ten stan to nie efekt „nieprzydatności”, ale wierności zasadom: „Tu nie chodzi o dumę, po prostu nie lubię / Jak muszę uważać co mówię / Jak chce robić jedno, a każą robić to drugie”. Najważniejszy jest bridge, w którym ambicje i własna definicja sztuki łączą się z refleksją do szpiku egzystencjalną, z którą odbiorca łatwo się utożsami: „Bo o czym pisać jak osiągniesz wszystko / A szczególnie jak miałeś dobre dzieciństwo / I wszytko ci wyszło, przed dwudziestką jedynką / Masz miłość i bliskość i plany na przyszłość”. Wreszcie – druga zwrotka jako rodzaj credo, ale gdzieś w tle jest lęk przed dorastaniem, obowiązkami, zwykłością, koniecznością stałych wpływów na konto. Stąd nostalgia. „Bądź biedny tak długo jak tylko potrafisz / Potem pewnie jest nudno, zależy ci tylko żeby nie stracić / Hajsu czy pracy i nie wytłumaczysz / Czego ci brak dziś / Bo przyznać nie chcemy / Najlepsze rzeczy powstają z potrzeby”. Ostatnie wersy to zaskakujący, świetny literacko obraz – spotkanie dwóch perspektyw: niezależnej, niewzruszonej, twórczej i jej przeciwności, właściwej ludzkiej masie. A do tego majstersztyk nagromadzonych homofonicznych zbitek i rymów dokładnie w momencie, gdy ich potrzeba: „Jesz ramen i wonton i of kors na ostro / I czujesz się bosko / Ch…j, że nie idziesz prosto / A idziesz pod prąd / Bo ludzie do pracy na dziewiątą / A ty w dresie z twarzą spokojną / Współczujesz im a oni tobie / Twoich zmęczonych powiek / Czego nie wiedzą, że wyglądają podobnie”. To właściwe rap inteligencki, rap klasy średniej. I trafianie w ducha czasu. Z jednej strony wola pozostania w stanie nieodpowiedzialności, swoistego dygotu, który gwarantuje twórcze życie i w ogóle twórczość, z drugiej czająca się wielka czwórka pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków: kredyt, brak mieszkań, śmieciówki i przepracowanie. Nienawidzę poniedziałków ma wszystko, by zapętlić go i słuchać wielokrotnie. Smutek złączony z wiarą w siebie i w wartości.

Smok Zachodu, godny koniec longplaya, to finalne bragga, które rozgrywa się nie tylko na poziomie tekstu, ale też praktyki – jako praca na polszczyźnie, której wytrzymałość Johnny Slim sprawdza. To mroczny g-funk spod znaku np. The Day the Niggaz Took Over Dr. Dre i kolejny popis podawania tekstu. Jest go dużo, jest gęsto, wersy wydłużają się i kurczą, a całość Slim wyrzuca z siebie, jakby była strumieniem świadomości, asymetrycznie do podkładu, celowo (pozornie) oddziela się od niego. Zmienia rytmikę nawijki, zlewa koniec wersu z początkiem kolejnego, dąży do zatarcia brzmienia słów.

Johnny Slim na pewno ma coś do powiedzenia, ma też swoją opowieść. Choć na Slimmin’ Around to, co mówi w perspektywie „do siebie” (autotematycznej, autoironicznej), dominuje nad tym, co „od siebie” (świat wobec mnie), to perspektywa pierwsza wspiera drugą, do niej prowadzi. Jak w drugiej na krążku Solidnej firmie – rytm jest tu wolniejszy, ale wyraźny, w tle jest gitara w stylu ska, funkowe chórki i dość liryczne flow. W tekście – przewrotne odsłonięcie swojej skłonności do markowych ciuchów i elektronicznych gadżetów. Przewrotne, bo jej powodem jest słuchany od podstawówki rap i potrzeba identyfikacji przez ubiór. A od głosu własnego Slim przechodzi do ironicznego ujęcia tego, co ponadjednostkowe: „W podartym Hugo Bossie czuję się pewniej / Niż w nowej kurtce z bazaru / Nie widziałem nic naprawdę dopóki nie kupiłem Ray-Banów / Skarpetami od Tommy’ego odgradzam się od chamów / Ch…j z logiem i że go nie widać, ja mam to w głowie / Nawet białe T-shirty muszą być firmowe / Chleb jak mogę, kupię se w Vincencie / Ch…j, że rani podniebienie / Czuję smaku więcej jak wydam te pieniędze”. Ta łatwość do panczlajnów, tworzonych przez aliterację czy fonetyczne zbitki, daje o sobie znać zresztą na całej płycie.

Najwięcej kontestacji słychać w płynącym spokojnie Nie ma bunkrów. Zaczyna się od ironicznego obrazka kraju dostatniego i szczęśliwego: „Witamy w Polsce, gdzie nawet Mac smakuje dobrze / Mamy wszystkie technologie, w ogóle wszystko tak świecące / Nie potrzebne ci tu drobne, bo wszędzie zapłacisz kartą / Zarobione pieniądze łatwą pracą / Dzięki globalnym korporacjom ludzie się bogacą / Po to, żeby więcej wydawać / Na nowego Range’a Velara / Plac Trzech Krzyży, Żurawia / Tam Warszawa jedzie by się pokazać / Zobaczysz Huracana, rób fotę / Żeby poziom lajków się zgadzał”. Ale jak nienarzucająca się jest to krytyka, pokazują jedne z ostatnich wersów: „Jak jesteś biedny i masz biedne teksty / Hajs cię nie zmieni tylko bardziej spieprzy / Spryciarze dostrzegli, że lud ciemny i można zarobić robiąc festyn / Ja nie czuję się lepszy, no może trochę / Ale wychowałem się na prawdziwych MC / Więc boli mnie to okropnie”. Dalsze utwory, na których tekstach trudniej zahaczyć się, minimalistyczny w aranżach Stokartky (feat. Nastukalski i Shane) i prześmiewczy Zorba, bronią się wciąż jednak jako kompozycje, np. przez przetworzenie greckich pasaży na brzmienie azjatyckie – daje się im wybrzmieć do końca (jeszcze jeden dowód na dobrą kompozycję tej LP).

Z kolei tytułowy Slimmin’ Around to głębokie brzmienie rhodesa, leniwe akordy przechodzące w baunsowy, niemal taneczny rytm, z wyraźną pulsującą linią basu od Łysego i serią sampli w tle – kwintesencja uprawianego, wielkomiejskiego stylu życia – powolnego, leniwego przemieszczania się bez wyraźnego celu, chilloutu nocną porą. Bo jeśli szukać obrazów dla tej muzyki, to byłaby właśnie noc i światła ulic przesuwające się po masce samochodu. Nie tak epickie i glamourowe jak w viralowych klipach do Policjantów z Miami, raczej tutejsze – nie Ferrari Testarossa, ale „Nissan Micra start”. Noc to też idealna pora, by tę muzykę – aranżacyjnie złożoną, piętrową – poczuć, i przejść przez tę porę ze Slimem.

Czytaj również:

Wśród cieni i blasków
Przemyślenia

Wśród cieni i blasków

Łukasz Komła

Trio Bastarda konsekwentnie podążą obraną stylistką, przypominającą głęboko wydrążony i osadzony w duchowości muzyczny strumień dopływający aż do okresu średniowiecza. Paweł Szamburski (klarnet), Tomasz Pokrzywiński (wiolonczela) i Michał Górczyński (klarnet kontrabasowy) zadebiutowali płytą Promitat eterno (Lado ABC / 2017), na której interpretowali 2/3-głosowe pieśni oraz 3/5-głosowe motety Piotra Wilhelmiego z Grudziądza (1392 – ok. 1480) – nadając im subtelny, refleksyjny i minimalistyczny wyraz. W ubiegłym roku Bastarda wróciła z albumem Ars moriendi (Lado ABC / 2019), po raz kolejny przenosząc słuchaczy do średniowiecza i wczesnego renesansu, ale biorąc na warsztat kompozycje dotyczące śmierci, jakie wyszły spod pióra takich kompozytorów jak Guillaume Dufay, Josquin des Prés, Cristóbal de Morales czy Costanzo Festa. Był to muzyczny spektakl na ciszę, kontemplację, obrzędowość, krzyk, łzy i wzruszenie.

Dziś ma swą premierę nowa płyta Bastardy zatytułowana Nigunim, wyznaczająca inny kierunek poszukiwań. Tym razem muzycy sięgają po mistyczne, żydowskie pieśni grupowe bez słów – chasydzkie niguny. Rozwój tych pieśni czy wręcz modlitw przypada na XVIII w. Rabini i cadycy, układając swoje niguny, niejednokrotnie odwoływali się do lokalnych tradycji i wzorów muzycznych. Według chasydów słowa ograniczają moc melodii, dlatego niguny posiadają swoistą i otwartą formę, co umożliwia muzykom odpłynięcie w swobodną improwizację. Trio Bastarda postanowiło zająć się głównie spuścizną dynastii Modrzyc oraz muzykologicznym zbiorem Moshe Bieregowskiego. Kompozycje zostały nagrane na żywo w 2019 r. w Studiu im. W. Lutosławskiego, w ramach Festiwalu „Muzyka Wiary Muzyka Pokoju”. Już otwierający całość Emes przywołuje ogromną paletę uczuć, a także sygnalizuje, że przez najbliższą godzinę (tyle mniej więcej trwa Nigunim) będziemy zanurzeni w przestrzeni wypełnionej mistycznym liryzmem. W Mame muzyków rozdziera od środka potężna energia; klarnet kontrabasowy Górczyńskiego „jęczy” w ekstatycznych uniesieniach, klarnet Szamburskiego hipnotyzuje, a wiolonczela Pokrzywińskiego wychodzi na pierwszy plan. Wyciszony i zamyślony Leyaakov uwodzi piękną i wręcz filmową poetyką zbliżoną do twórczości Ennio Morricone. Nie wiedzieć czemu, ale przed oczami wyrastają kadry z filmu Dawno temu w Ameryce Sergio Leone. Podniosłe współbrzmienie instrumentów w Achar Omar miesza się z nieskazitelną subtelnością wydobywanych dźwięków oraz dziką i pierwotną mocą, która mogłaby wskrzesić do życia niejedną epokową historię. W pamięci majaczy powstanie Bar-Kochby (132–135 n.e.), czyli zbrojne wystąpienie Żydów przeciwko Cesarstwu Rzymskiemu. Se(j)nny i melancholijny Kulom rozbudza się, by za chwilę „opaść” w somnambuliczny dryf. W pierwszej minucie Amaver można wydzielić wiolonczelową etiudę Pokrzywińskiego wgryzającą się głęboko w trzewia, a powolnie kroczący rytm utworu wprowadza element transowości rozciąganej dodatkowo przez szerokie pasmo klarnetu Szamburskiego i niespokojny klarnet kontrabasowy Górczyńskiego. Wydawałoby się, że nie da się już bardziej docisnąć klawisza z napisem „emocje”, a jednak Bastarda czyni to z wielką swadą i naturalnością w Modzitzer – artyści intonują głosami linię melodyczną, warstwą instrumentalną podkręcają zaś amplitudę. Ten stan rozrasta się w kompozycji Ledovid z gościnnym udziałem Chóru „Grochów”. I dochodzę do momentu, kiedy słowa płowieją i przestają mieć znaczenie. W końcu niguny to pieśni pozbawione słów.

Czytaj dalej