Historia bez historii
Opowieści

Historia bez historii

Jan Błaszczak
Czyta się 4 minuty

Niezależnie od tego, na której kolejnej fali house’u wypłynął Leon Vynehall, surfował na niej jak mało kto. Introwertyczny producent związany przez lata z – dość jednak prowincjonalnymi – klubami w Brighton momentalnie zaskarbił sobie serca publiczności i krytyki wydaną w 2014 r. płytą Music for the Uninvited. A przecież na papierze to wydawnictwo nie wyróżniało się niczym spośród licznych house’owych premier zalewających brytyjski rynek. Lone, Fort Romeau, George FitzGerald czy nawet platynowi Disclosure eksploatowali ten wywodzący się z Chicago gatunek na wszelkie możliwe sposoby. Od tych bardziej eksperymentalnych po całkiem popowe. Trudno też tłumaczyć sukces Vynehalla koncepcją stojącą za jego pierwszą płytą. Owszem jego wspomnieniom o samochodowych wycieczkach z matką i przygotowywanych przez nią kasetowych składankach nie brak uroku, ale nie jest to jeszcze pomysł o ciężarze tego z kinowych Obrońców Galaktyki.

Idea towarzysząca Vynehallowi na początku jego muzycznej drogi wpisywała się raczej w krąg nostalgicznych powrotów tak naturalnych wśród twórców eksplorujących stylistyki sprzed dziesiątek lat. Znamy dobrze te wszystkie współczesne czarno-białe filmy i zdjęcia w sepii. Ich odpowiednikiem na Music for the Uninvited są dźwięki przekładanej na drugą stronę kasety. To trochę mało, by zaistnieć w zbiorowej świadomości słuchaczy. Siła utworów brytyjskiego producenta leżała gdzie indziej. Na przykład w świetnym doborze sampli i zgrabnym ich łączeniu z żywymi instrumentami (zwłaszcza partiami smyczkowymi). Vynehall powoływał się przy tym na dokonania DJ Shadowa i Andrew Turnera, ale szlachetne brzmienie jego muzyki – a także sampel otwierający utwór It’s Just (House of Dupree) – rodził natychmiastowe skojarzenia ze słynnym Midtown 120 Blues DJ Sprinklesa. Na tak nobilitujące porównania brytyjski artysta zasłużył sobie również sposobem, w jaki prowadził słuchacza przez kolejne utwory: umiejętnie operował tempem, wprowadzając wokalne sample budował kolejne refreny, a jako były perkusista z wyczuciem wpuszczał w swoje struktury delikatną polirytmię.

Niezależnie od entuzjastycznych recenzji i rosnącej popularności Vynehall niejako deprecjonował swoje pierwsze nagrania. Ostatecznie tak rozumiem jego wątpliwości związane z nazywaniem swoich pierwszych płyt albumami. Tym mianem Brytyjczyk określił dopiero swoje tegoroczne dzieło – wydane nakładem popularnej wytwórni Ninja Tune Nothing Is Still. Zwrot dotyczący postrzegania własnej twórczości nie jest tu bynajmniej jedyną zmianą. Dość niespodziewanie Vynehall nagrał bowiem koncept album balansujący pomiędzy kameralistyką a wybitnie ninjatune’owym filmowym downtempo. Mamy tu smyki, rzewne melodie i porównania do Reicha i Glassa, które krzywdzą nowatorskich przecież artystów. Bo nawet jeśli imitujące środki transportu perkusjonalia mogą się, co do zasady, skojarzyć ze słynnym Different Trains, to Vynehall ze swoimi dość ograniczonymi środkami może, co najwyżej, uchodzić za niedoświadczonego ucznia Michaela Nymana.

Nothing Is Still opowiada historię dziadków Vynehalla, którzy w latach 60. wyemigrowali z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych. I mam wrażenie, że zbyt mocny nacisk kompozytor położył na budowanie narracji. Przez sample, powracające motywy czy zmechanizowane rytmy album ma przede wszystkim przywoływać konkretne skojarzenia i budzić takież emocje. Cierpi na tym, niestety, sama muzyka, która długimi partiami sytuuje się w kategorii obłego, radiowego chilloutu lub prymitywnego postminimalizmu, którego nigdy nie nagrywano przecież więcej niż obecnie. Vynehall jest zdolnym artystą, co sprawia, że np. w takim Trouble – Parts I, II & III (Chapter 5) z wyczuciem wypuszcza znienacka house’owy bit. Niestety, w drugiej części tego utworu pojawiają się ciężkie, basowe tony, co – jak rozumiem – jest odniesieniem do tytułowych problemów. Problemów bardzo mi bliskich, bo nie podoba mi się taka dosłowność. 

Ostatecznie Nothing Is Still w warstwie dźwiękowej idealnie współgra ze snutą przez Vynehalla opowieścią. Historia jego dziadków to opowieść o przeprowadzce i rzeczywiście ich wnuk również przeszczepia swoją twórczość na nowy grunt. Idąc jednak dalej, obawiam się, że – poza członkami rodziny Vynehallów – nikogo ta historia nie porwie. Nie ma tu ucieczki od wojny i biedy, nie ma wielkich dramatów czy odnajdowania się w obcej kulturze. Małżeństwo z Southampton popłynęło do Nowego Jorku – no nie jest to materiał na thriller. I podobnie jest z przyjemnym, lecz jednak nudnawym Nothing Is Still. Analogia ta pozwala mi jednak zakończyć tę recenzję na optymistyczną nutę. Dziadkowie Vynehalla szybko rozczarowali się Stanami i wrócili na stare śmieci. Mam nadzieję, że ich wnuk weźmie z nich przykład.

Czytaj również:

Organizacja Narodów Wymarzonych
i
Podczas World Culture Festival milion uczestników z całego świata celebrowało różnorodność i wspólnotę; zdjęcie: Archana Patchirajan
Złap oddech

Organizacja Narodów Wymarzonych

Reportaż z World Culture Festival 2023
Paulina Wilk

W ostatni piątek września kongresmeni na Kapitolu spierali się o dług publiczny. Nad krajem zawisła groźba bankructwa. A nieopodal, w samym centrum Waszyngtonu milion ludzi zanurzało się w łagodnej medytacji.

Media grzmiały od świtu. Wielu pracowników na państwowych posadach – od policjantów po muzealników – miało z dnia na dzień zostać bez centa. W Izbie Reprezentantów trwały gorączkowe negocjacje, na Kapitol wjeżdżały potężne czarne SUV-y z przyciemnionymi szybami oraz telewizyjne furgonetki. Miasto zamarło w napięciu.

Czytaj dalej