Kościoły, które nie udają kur
Przemyślenia

Kościoły, które nie udają kur

Aleksandra Kędziorek
Czyta się 3 minuty

Czy można współcześnie zaprojektować kościół, który będzie budził takie emocje jak katedra Notre Dame w Paryżu? Kilka tygodni temu, gdy świat zamarł przed ekranami telewizorów i smartfonów, obserwując płomienie trawiące dach gotyckiej świątyni, zasiadłam akurat do pisania recenzji książki Jakuba Turbasy Ukryte piękno. Architektura współczesnych kościołów. W prasie i mediach społecznościowych huczały słowa o europejskim dziedzictwie i kilkusetletniej historii, które w godzinę poszły z dymem (szczęśliwie nie w całości), a mi w głowie kołatało pytanie, które postawił sobie również autor: czy dziś da się zaprojektować coś równie ważnego?

Współczesna architektura sakralna, szczególnie ta polska, budzi często zrozumiałą grozę. Pokraczne budynki najczęściej nie zasługują na więcej niż facebookowe podśmiechujki (pozdrawiamy Kościoły, które udają kury i Biskup płakał, jak konsekrował), choć czasem spotykają się też z bardziej wyrozumiałym, badawczym spojrzeniem (jak w projekcie „Architektura VII Dnia”, który opowiada o świątyniach powstałych w okresie PRL-u jako przejawach społecznego protestu i budowlanej samoorganizacji, http://architektura7dnia.com). Turbasa stawia sobie inny cel. Wybiera i opisuje 18 przykładów znakomitej architektury sakralnej, głównie zagranicznej (z jednym tylko przykładem polskim – a szkoda), które mogą posłużyć za dowód, że jak się chce, to można.

Chcieć muszą przede wszystkim parafianie oraz zlecający budowy hierarchowie Kościoła i to chyba do nich przede wszystkim kierowana jest ta książka. Ja do końca nie czułam się jej adresatką, bo choć książki o architekturze czytam pasjami, to ta równie dobrze mogłaby trafić na księgarniane półki w dziale teologia. Autor – architekt, który na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej przygotowuje właśnie pracę doktorską poświęconą współczesnej architekturze sakralnej – na co dzień publikuje artykuły na jej temat w prasie katolickiej. Podobny profil ma seria Biblioteka „Więzi”, w której ukazała się książka – więc się nie czepiam, po prostu jestem poza grupą docelową.

Pod kątem architektonicznym opisy są zresztą poprawne, okraszone cytatami z Juhaniego Pallasmy czy Steena Eilera Rasmussena, wyśmienitych autorów promujących odczytywanie architektury poprzez ciało i zmysły. Brakuje tylko czasem szerszego kontekstu historyczno-architektonicznego (taka okazja, żeby przybliżyć polskim czytelnikom, czym była włoska i szwajcarska Tendenza!), rzutów, które wspomogłyby wyobraźnię czytelnika, czy dat – ponad 50-letnia historia architektury (bo sięgająca od wczesnego projektu Oscara Niemeyera po dzieło Petera Zumthora) jest tu opisywana za pomocą zdawkowych „niedawno”, „w połowie XX wieku” czy „na przełomie stuleci”. Autor za to obficie korzysta z Biblii czy pism kardynała Ratzingera, czytając architekturę kościołów kodem ich głównych użytkowników. Czasem wpada przy tym w zbytnią emfazę, pisząc na przykład: „Proces powstawania formy ma tu charakter symboliczny. Niczym ewangelickie ziarno pszenicy (J 12,24) musiała najpierw obumrzeć, by wydany został plon w postaci nowego miejsca modlitwy”. Jeśli jednak takie argumenty trafią skuteczniej do uszu tych, którzy decydują o kształcie przyszłych kościołów – nie mam nic przeciwko.

Podczas lektury zastanawiało mnie tylko jedno: czy architekt projektujący kościoły musi koniecznie być chrześcijaninem? Czytając, można odnieść takie wrażenie, bo choć cytowany przez autora John Pawson, projektant klasztoru w czeskim Nowym Dworze, przyznaje: „Pierwszy raz zdarzyło mi się towarzyszyć inwestorom modlącym się przed prezentacją projektu”, to sama wiara projektantów i ich szeroka znajomość nauki Kościoła (na co wskazują rozbudowane teologiczne interpretacje) wydaje się brana za oczywistość. Widać to zwłaszcza w rozdziale poświęconym kościołowi milenijnemu wybudowanemu w Rzymie według projektu Richarda Meiera, w którym autor podkreśla, że: „niepokój wśród części kościelnych środowisk musiała wzbudzić wiadomość, że projektantem tej rzymskokatolickiej świątyni będzie […] architekt żydowskiego pochodzenia” i że „co najmniej czterech z projektantów zaproszonych przez rzymski wikariat [do udziału w konkursie – przyp. AK] nie było chrześcijanami”. Warto więc przypomnieć, że wyraźnie lubiany przez Turbasę Mario Botta poza kościołami katolickimi zaprojektował również synagogę i meczet (pierwszą w 1996 r. w Tel Awiwie, drugi w 2017 r. w chińskim Yinchuanie). Może więc w architekturze istnieją bardziej uniwersalne i niezwiązane z konkretnym wyznaniem sposoby budowania przestrzeni sakralnych? To byłby bardzo dobry temat na kolejną książkę.

 

Czytaj również:

Nieustanne tkanie świata
Przemyślenia

Nieustanne tkanie świata

Aleksandra Kędziorek

„Monsieur Le Corbusier, nadal pada w naszym garażu” – skarżyła się pani Savoye architektowi, który projektem jej willi zapisał się w historii architektury, ale do naprawy przeciekającego dachu nie miał już cierpliwości. Z podobnego powodu słynny Dom nad Wodospadem projektu Franka Lloyda Wrighta (nazywany „Fallingwater”, dosłownie: spadająca woda) szybko zyskał wśród lokatorów przydomek „Rising Mildew” (rosnąca pleśń). Historia architektury traci zwykle zainteresowanie budynkami zaraz po przekazaniu kluczy ich lokatorom. Tymczasem Tim Ingold w książce Splatać otwarty świat, wydanej niedawno przez krakowską fundację Instytut Architektury, przekonuje, że „budowanie jest […] procesem, który dzieje się cały czas, tak długo, jak długo ludzie zamieszkują w jakimś środowisku. Nie zaczyna się stąd, według przygotowanego wcześniej planu, i nie kończy tam, na gotowym wytworze. »Forma końcowa« to tylko ulotna chwila […]”. Życie budynków trwa znacznie dłużej i obejmuje ich zmagania ze zmienną pogodą, postępujące zużycie czy powolne popadanie w ruinę.

Ingold, szkocki antropolog, którego badania stały się jednym z kluczowych punktów odniesienia dla architektów i projektantów zainteresowanych relacjami człowieka ze środowiskiem, przyznaje, że o wiele łatwiej byłoby nam zrozumieć i opisać świat, gdyby choć na chwilę zastygł w bezruchu. I choć we własnej wyobraźni próbujemy go unieruchomić, narzucając mu różne granice – linie na mapie, ściany mieszkania, kształty przedmiotów – to ten wymyka się nam, trwając w procesie nieustannych, wielokierunkowych przemian. Wytyczone granice przesuwają się, tynk na ścianach kruszy, przedmioty łamią i odkształcają, a domom zaczynają przeciekać dachy. Ingold przekonuje, że zamiast projektować na świat własne wyobrażenia, lepiej spróbować znaleźć adekwatny sposób opisu jego dynamicznej struktury.

Czytaj dalej